Walka we krwi – wywiad z mistrzem olimpijskim Pawłem Nastulą

Motyw walki przewija się przez całe moje życie – mówi specjalnie dla magazynu „Fit&Forma” judoka Paweł Nastula, mistrz olimpijski z Atlanty, dwukrotny mistrz świata, 13-krotny mistrz Polski, zawodnik MMA

Fit&Forma: Rywalizację ma pan w genach?

Paweł Nastula: W życiu musiałem walczyć niemal o wszystko. Od młodości. Jak chciałem sobie kupić buty czy spodnie, to trzeba było na nie zapracować. Szedłem na miesiąc na budowę i zasuwałem. Potem walczyłem na macie i to była ta najlepsza walka. Z roku na rok stawała się coraz trudniejsza – były mistrzostwa Warszawy, województwa, Polski, potem Europy, świata, aż do igrzysk olimpijskich, ale miałem na głowie tylko treningi i starty na zawodach. O nic innego nie musiałem się troszczyć. W momencie kiedy człowiek wkracza w dorosłe życie i zakłada rodzinę, dochodzi walka pozasportowa o zapewnienie przyszłości bliskim. Czasami ta walka jest o wiele trudniejsza od tego, co dzieje się na macie czy na ringu.

F&F: Kiedy nadszedł pierwszy kryzys sportowy?

P.N.: Po Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie w 1992 r.  Byłem wtedy dobrze zapowiadającym się judoką. Rok wcześniej zdobyłem wicemistrzostwo świata seniorów, przygotowywałem się jako kandydat do medalu. Niestety, nie poszło mi tak, jak bym chciał. Zająłem piąte miejsce, czyli najgorsze dla sportowca. Mocno to przeżyłem. Rok później były mistrzostwa świata w Kanadzie. Na tych zawodach przegrałem, doznałem kontuzji kolana i wtedy zaczęły się problemy, co w życiu sportowca nie jest rzadkością. Obcięto mi stypendium, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić – trenować dalej czy odpuścić. W 1994 roku były mistrzostwa Europy w Gdańsku. Ustaliliśmy z trenerem, że spróbuję się do nich przygotować. Jeśli wypadnę dobrze, będę trenował dalej, jeśli nie – pójdę swoją drogą. Po raz kolejny podjąłem walkę i jako mistrz Europy wróciłem do gry. Gdyby się wtedy nie udało, prawdopodobnie źle bym skończył i dzisiaj byśmy nie rozmawiali.

F&F: W okresie wielkich sukcesów pojawił się sztab ludzi, którzy chcieli na panu zarobić.

P.N.: Miałem prawie czteroletnią passę, gdy startowałem na wszystkich zawodach. Mistrzostwa świata,  mistrzostwa Europy, igrzyska olimpijskie – wszystko wygrywałem. Faktycznie trudno się było wtedy odnaleźć. Jest wielu oszustów, którzy chcą jak najwięcej zagarnąć dla siebie. My, sportowcy, jesteśmy skupieni na przygotowaniu do zawodów i nie mamy głowy do tego, żeby zajmować się menedżerką. Dlatego warto słuchać naszych partnerek, które mają intuicję. Moja żona wielokrotnie przestrzegała mnie przed pewnymi osobami i w 90 procentach to się sprawdzało.

F&F: W jednym z wywiadów pana żona zdradziła, że zawsze zazdrościł pan bokserom tego, że mogli przejść na sport zawodowy. Podobno stąd wziął się pomysł z MMA.

P.N.: Można tak powiedzieć. W 2004 roku zakończyłem przygodę z judo. Prowadziłem już klub sportowy na warszawskich Bielanach, ale cały czas czułem się młody. Chciałem rywalizować. W judo, ze względu na wiek, już się nie dało. O MMA zdecydował właściwie czysty przypadek. Kolega, który mieszkał w Japonii, wiedział, że interesuję się mieszanymi sztukami walki, które wtedy dopiero wchodziły do Europy. W Polsce jeszcze za bardzo nikt nie wiedział, co to jest. A jeśli już, to było to źle kojarzone – jako mordobicie, walka bez reguł. W roku 2005, dzięki temu koledze, dostałem propozycję wystartowania w zawodach. Pojechałem z żoną do Japonii, żeby mogła zobaczyć, jak to wszystko wygląda na żywo.

F&F: Bała się?

P.N.: Miała obawy, bo faktycznie chodziło o zupełnie inną walkę, ale akurat na tej gali było mało nokautów. Zawody przebiegały dość spokojnie. Powiedziała: „OK., możesz spróbować”. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Podpisałem umowę z japońską federacją PRIDE, największą swego czasu federacją MMA na świecie.

F&F: A pan się czego bardziej obawiał: kontuzji czy porażki?

P.N.: To jest tak, jak kiedy człowiek po raz pierwszy staje przed skokiem ze spadochronem. Otwierają się drzwi i widzi jedną wielką niewiadomą. Ja miałem tak samo. Nie wiedziałem, czym to się je, i co z tego wyniknie. Trudno powiedzieć, która obawa dominowała.

F&F: Co pana najbardziej zaskoczyło?

P.N.: Przed pierwszą walką, a było to starcie z dosyć mocnym zawodnikiem – Brazylijczykiem Antonio Rodrigo Nogueirą, który wtedy był numerem 2. na świecie, nie bardzo wiedziałem, co się dzieje. Japończycy zorganizowali galę z wielkim rozmachem. Byłem tak oszołomiony, że poprosiłem kolegę, żeby mi mówił, co mam robić, gdzie dokładnie iść. Myślałem tylko o tym, żeby wyjść i wypaść jak najlepiej, bo całość transmitowana była na żywo w Polsce, a wiedziałem, jakie są oczekiwania. Było godzinne opóźnienie, już chciałem wychodzić, oni mnie zatrzymywali, zrobiło się duże zamieszanie. Większą walkę stoczyłem wtedy ze sobą przed wejściem na ring.

 

F&F: Przypomnijmy: starcie z Nogueirą przegrał pan, ale po wspaniałej walce. Czy po tych zawodach potrzebny był psycholog?

P.N.: Po tych akurat nie, choć pracowałem wcześniej z psychologiem podczas przygotowań do zawodów judo. Ale też nie cały czas. Miałem takie momenty, kiedy sam wiedziałem, że muszę z kimś porozmawiać.  Myślę, że szczególnie młodym taki psycholog sportowy jest bardzo potrzebny. To nie jest tak, że jeśli ktoś korzysta z tego rodzaju pomocy, to od razu jest psychicznie chory. Psycholog to człowiek, który chce nam na-prawdę pomóc. Sprawić, żebyśmy uwierzyli, że możemy przenosić góry.

F&F: Jakie nawyki z judo przeszkadzały w MMA?

P.N.: Kiedy walczyłem w PRIDE, to pierwsza runda trwała dziesięć minut, a dwie kolejne po pięć. Ciężko mi się było przestawić, bo całe życie walczyłem w rundach pięciominutowych. W siódmej, ósmej minucie zaczynało mi brakować – jak to się mówi w slangu sportowym – tlenu i ciężko mi było kontynuować walkę. Tymczasem ci najwytrzymalsi zawodnicy specjalnie oszczędzali się w pierwszej rundzie, bo wiedzieli, że końcówka będzie należała do nich. Musiałem też zmienić sposób walki w stójce. Brakowało mi judogi, za którą mogłem chwytać, a ciało szybko się pociło i człowiek się ślizgał. Długo po treningach czułem też poobijaną głowę, bo nie miałem nawyku trzymania gardy i gapowe musiałem zapłacić.

F&F: Miał pan opory przed zadawaniem jakichś ciosów?

P.N.: Na początku tak. Ciężko mi było zadawać ciosy na głowę, zwłaszcza w parterze.

F&F: Czym była ostatnia walka, ta przegrana z Mariuszem Pudzianowskim? Niekontrolowanym powrotem do nałogu?

P.N.: Ostatnia walka była po to, żeby jakoś zakończyć karierę w MMA. Nie tak ją chciałem zakończyć, nie wyszło, ale sport jest nieprzewidywalny.

F&F: Żałuje pan tego występu?

P.N.: Żałuję, że przegrałem. Popełniłem wiele błędów. Tym bardziej mi szkoda, że przygotowania trwały cztery miesiące. To było trudne, bo w wieku 44 lat, mając rodzinę, biznes, poukładane życie, oprócz treningów trzeba jeszcze znaleźć czas na inne sprawy. Niestety, często jest tak, że jak się bardzo chce, to nie wychodzi. Gdy trochę ochłonąłem, napisałem na swojej stronie internetowej oficjalne podziękowania ze słowem „sayonara” (po japońsku: żegnaj).

F&F: Czy po zakończeniu kariery zawodniczej dopadł pana syndrom odstawienia? Żona wspominała, że nie było wam łatwo, gdy osiadł pan w domu.

P.N.: W okresie startowym w judo zdarzało się, że nie było mnie w domu 250 dni w roku. Gdy wróciłem na stałe, bywało różnie, bo przebywaliśmy ze sobą za dużo. Musieliśmy się niejako dotrzeć na nowo, tym bardziej że razem prowadzimy biznes. Pomogło to, że startowałem w MMA i wciąż trochę wyjeżdżałem. Osiadałem więc w domu stopniowo.

F&F: Miał pan intuicję, żeby wcześniej otworzyć sobie klub sportowy.

P.N.: Mój pierwszy klub powstał 15 lat temu. Nie bardzo dogadywałem się z ówczesnym trenerem, a chciałem jeszcze potrenować. Akurat na Bielanach była hala do wynajęcia, którą znałem, bo wychowywałem się tuż obok. Postanowiłem zrobić judo pod szyldem Nastula. Mogę śmiało powiedzieć, że miałem jeden z pierwszych prywatnych klubów w Polsce, gdzie prowadzone były zajęcia ze sportów walki. Początkowo ludzie bali się tego typu sportów, bo myśleli, że zrobią sobie krzywdę. Panie natomiast nie chciały chodzić na siłownię, bo martwiły się, że będą miały za duże mięśnie. Teraz klubów jest mnóstwo, rośnie świadomość, że warto dbać o formę. Dużo więcej osób przychodzi też na sporty walki, ale nie po to, żeby się bić, tylko aby się zmęczyć. Oferta jest bardzo duża.

F&F: Walka biznesowa panu wystarcza?

P.N.: Wchodzą duże sieci zagraniczne, które wykańczają mniejsze firmy. Coraz trudniej się odnaleźć na rynku, ale mam rodzinę, muszę walczyć dalej. I uważam, że jest to trudniejsza walka niż na macie czy w ringu. W sporcie są jednak pewne zasady. Biznes to prawdziwa wolna amerykanka…

 


PAWEŁ NASTULAur. 1970 r., najbardziej utytułowany polski judoka. Pierwszy międzynarodowy sukces odniósł w 1989 roku – był to brązowy medal Mistrzostw Europy Juniorów (Ankara). W 1996 r. na Igrzyskach Olimpijskich w Atlancie zdobył złoty medal. Trzykrotny mistrz świata (1991 r., 1995 r., 1997 r.). W latach 2005-2007 występował na ringach MMA (org. PRIDE).