Świat oferuje tysiąc sposobów, byśmy mogli udawać przed sobą, że wszystko jest idealnie. Nie musimy

A gdyby tak spojrzeć w oczy światu i sobie? Spojrzeć na siebie kochanego i siebie odrzuconego? Otworzyć oczy nie tylko na ptaka, ale też na kamień w niego rzucony.
Świat oferuje tysiąc sposobów, byśmy mogli udawać przed sobą, że wszystko jest idealnie. Nie musimy

O ptaku i kamieniu

Pewnie miałeś tak kiedyś, że przyczepiła się do ciebie piosenka. Sami jesteśmy winni, bo słuchaliśmy jej więcej niż raz, więcej niż sto osiemnaście razy. Ale przychodzi taki moment, kiedy już nie ma znaczenia, czy jej słuchamy, czy nie, bo i tak jej słuchamy, jak w tym dowcipie, kiedy sąsiad krzyczy do sąsiada: „przestań grać na tym saksofonie, bo zaraz zwariuję!” i słyszy w odpowiedzi „za późno, już dawno przestałem!”. Z piosenkami zdarzało mi się to regularnie, ale pierwszy raz zdarzyło mi
się to z wierszem:

MOCNA KONSTRUKCJA
Życie jest krótkie, chociaż nie mówię o tym dzieciom.
Życie jest krótkie, a ja skróciłam swoje,
na tysiąc przepysznych, niemądrych sposobów,
na tysiąc przepysznie niemądrych sposobów,
o których nie powiem dzieciom. Świat jest co najmniej
w pięćdziesięciu procentach okropny,
albo i gorzej, chociaż nie powiem o tym dzieciom.
Na każdego ptaka przypada rzucony w niego kamień.
Na każde dziecko kochane – dziecko krzywdzone, w worku,
na dnie jeziora. Życie jest krótkie a świat
co najmniej w połowie okropny i na każdego dobrego
przechodnia przypada drugi, co by cię skrzywdził,
chociaż nie powiem o tym dzieciom. Próbuję
opchnąć im świat. Każda porządna agentka,
pokazując totalną ruderę, papla
o mocnej konstrukcji. Ale tu pięknie,
prawda? Tutaj może być pięknie.

(Maggie Smith, przekład: Natalia de Barbaro)

Jego linijki stały się przez dobrych parę dni tłem muzycznym (bo każdy dobry wiersz jest też muzyką) dla wszystkiego, co się działo. Kupuję gruszki, a w środku leci mi linijka o dziecku w worku, na dnie jeziora, albo patrzę, jak nasi ruszają z brawurowym atakiem na bramkę przeciwnika, a w środku słyszę, że „świat jest w co najmniej pięćdziesięciu procentach okropny”.

Dlaczego tak uparcie ten wiersz we mnie tkwił, skoro nawet się z nim nie zgadzam – te pięćdziesiąt procent wydaje mi się zawyżone? Nasze pomiary nie są dokładne, a już na pewno nie możemy się nazwać bezstronnymi; nasze obliczenia zmieniają się w zależności od tego, co dzieje się w życiu.

Kiedy zaczęłam uczyć się tego wiersza na pamięć, Trump wygrał wybory, a dzieńwcześniej – choć dowiedzieliśmy się o tym trzy dni później – zmarł Leonard Cohen, człowiek, którego kochałam. Te dwie rzeczy spotkały się we mnie poczuciem głębokiego smutku. Kiedy rozglądałam się wokół siebie, widziałam wokół świat „w pięćdziesięciu procentach okropny, albo i gorzej”.

To, co dzieje się w środku, dzieje się na zewnątrz, a to, co dzieje się na zewnątrz, dzieje się w środku, prawda? Granica jest umowna. „Czułem, że świat się rozpada, kiedy to ja się rozpadałem” – powiedział Cohen w jednym z wywiadów.

Może słyszałaś, że Cohen, mając sześćdziesiąt lat, pojechał do ośrodka zen na Mount Baldy, górze położonej sześćdziesiąt kilometrów od Los Angeles. Przez pięć lat wstawał o 2.30, spędzał dni, medytując długie godziny, sprzątając i gotując. Pomyśl – prawie dwa tysiące takich dni. Można by pomyśleć, że uciekł od świata – od sceny, na której przez wiele lat czuł się nienaturalnie („za każdym razem, kiedy zaczynacie klaskać, wydaje mi się, że coś jest nie tak” – powiedział kiedyś publiczności), od związków z kobietami, od trzech butelek wina przed koncertem, od blichtru, rozmów o niczym.

Można też pomyśleć, że to nie była ucieczka, tylko koniec uciekania. „W trakcie medytacji pojawiają się stany, które są bardzo trudne. I nie ma tego jak obejść – ani górą, ani dołem, ani bokiem; nie da się tego zapomnieć. Trzeba siedzieć nieruchomo w samym środku tego ognia, tego trudu. I siedzisz, aż się wypalisz. Zostaje z ciebie popiół i to jest koniec. Tak samo jest z pisaniem” – powiedział.

Jeśli to, co w środku, i to, co na zewnątrz, rozmawia ze sobą nieustannie, odbija się w sobie jak w tafli, to można zrozumieć wiersz Maggie Smith, amerykańskiej poetki kilkadziesiąt lat młodszej od Cohena, nie tylko jako wiersz o tym, co dzieje się w świecie zewnętrznym, ale też o tym, co dzieje się z nami w środku.

 

Być może też w nas, dorosłych, jest pragnienie matki z tego wiersza, żeby sobie samemu, jak dziecku, sprzedawać świat jako miejsce, gdzie wszystko jest na wysoki połysk, a jeśli przestaje być, zawsze możemy sięgnąć po coś, co pozwoli nam o tym zapomnieć – świat oferuje tysiąc sposobów na to, żeby udawać przed sobą, że wszystko jest idealnie. I wszystkie z nich Cohen odrzucił, żeby usiąść w lotosie i otworzyć oczy nie tylko na ptaka, ale też na kamień w niego rzucony.

W innym wywiadzie powiedział, że próbował wszystkich sposobów, żeby uwolnić się od bólu i żaden nie działał – a właściwie działał. Ale właśnie poprzez to, że okazywał się nieskuteczny, oddawał prawdziwą przysługę. Ta daremność zaprowadziła Cohena na Mount Baldy. Chociaż był człowiekiem poszukującym przez całe życie, dopiero tam poszedł na całość, czyli zrobił coś, co można by nazwać spojrzeniem w oczy światu i sobie, spojrzeniem na siebie kochanego i siebie odrzuconego, przejściem przez wszystko, przez co i my przeszlibyśmy, gdybyśmy się odważyli na takie pięć lat, ale też przez co pewnie, w swoim stylu i swoim własnym krokiem, przechodzimy.

Jednym z najsłynniejszych utworów Cohena jest „Hallelujah” – jeśli myślałbyś, nie daj Boże, że ta piosenka została napisana do filmu „Shrek”, pozwól, że wyprowadzę cię z błędu – Cohen skończył ją pisać w 1984 roku, a zaczął pięć lat wcześniej, bo pisał bardzo wolno. Po śmierci Cohena w miastach na całym świecie tysiące ludzi gromadziły się, żeby ją wspólnie odśpiewać.  I ja stałam na rynku w Krakowie, z lampionem w jednej ręce i przymiętą kartką z tekstem w drugiej i śpiewałam w miarę swoich radykalnie skromnych wokalnych możliwości. Może nawet, dosłownie albo w przenośni, stałeś obok mnie.