Witaj, psia głowo!

Ludzie bez głów, piraci albo alfonsi – tak Chińczyków widzieli pierwsi Polacy, którzy mieli z nimi kontakt

Kontakty Polski z Chinami zaczęły się w XIII wieku, kiedy papież Innocenty IV pod wrażeniem śmierci Henryka Pobożnego i kwiatu rycerstwa europejskiego w bitwie pod Legnicą w 1241 r. postanowił wysłać posłów do wielkiego chana Tatarów. Legaci mieli prosić chana, aby zaniechał najazdów na Europę i dał się ochrzcić. Pierwszym został przyjaciel Franciszka z Asyżu franciszkanin Giovanni da Pian del Carpine, ale z drugim był problem. Stefan z Czech, który wyruszył z Carpinem w 1245 r., wycofał się z udziału w misji już w Kijowie, drugi zaś, Portugalczyk Laurenty, chyba nawet nie opuścił Lyonu. Dopiero mnich z Wrocławia, również franciszkanin, Benedykt zwany Polakiem, okazał się podróżnikiem równie wytrwałym, jak Carpine. Obaj dotarli do stolicy imperium mongolskiego – Karakorum.

Carpine, tak jak i Benedykt, ściśle stosowali się do tego, co zalecił im papież. Ich zadaniem było nie tylko dotarcie do wielkiego chana, ale też opisanie wszystkiego, co widzieli po drodze. W ten sposób powstało kilka relacji z tej podróży, a one na wiele lat ukształtowały poglądy Europejczyków na to, co czeka podróżnika, jeśli odważy zapuścić się w tamte strony.

Według słów Carpine’a i Benedykta kraj wielkiego chana roił się od cudów, ale jeszcze więcej miało być ich tam, gdzie podróżnicy nie dotarli, zwłaszcza w krajach na wschód i południe od Karakorum, a więc i w Chinach. Opierając się na „wiarygodnych”, jak pisali, relacjach, twierdzili, że żyją tam m.in. dzicy ludzie pozbawieni głów z oczami na piersiach, ludy bez stawów w kończynach, a w kraju Amazonek tylko kobiety kształtem przypominają ludzi, bo mężczyźni mają psie głowy i szczekają. Nic dziwnego, że Kolumb i jego marynarze, zanim wyruszyli w rejs, spisywali testamenty. W czasie, kiedy do Chin przybył przyrodnik i misjonarz Michał Boym, nikt w Europie już nie wierzył, że żyją tam ludzie bez głów i Amazonki z mężami o psich głowach. Była połowa XVII w. i Europejczycy dobrze już znali chińskie wynalazki, takie jak papier, proch i druk. W Chinach znano je od bardzo dawna, ale to dopiero Europa potrafiła je w całej pełni wykorzystać – pojawiły się m.in. książki, gazety i broń palna, a zwłaszcza artyleria. Niejako w rewanżu Europa postanowiła dać Chinom prawdy wiary, bo nie można było pozwolić, by Chińczycy tkwili w błędach pogaństwa. Z tego powodu do Chin przybył jezuita rodem z Polski, a dokładniej ze Lwowa – Michał Boym.

Tym razem obyło się bez spotkania z niekompletnymi anatomicznie ludźmi. Boym poznał za to chińskich piratów. Jego rejs od początku układał się fatalnie. Z Lizbony wypłynął w marcu 1656 r. z ośmioma towarzyszami, ale do Goa dotarło tylko czterech, bo pozostali zmarli z wycieńczenia i chorób. Było to jednak niczym w porównaniu z tym, co zdarzyło się później. W Królestwie Syjamu Michał Boym wsiadł na pokład niewielkiego chińskiego statku, by dotrzeć do Tonkinu, i tu zaczął się horror. Poza Boymem i jego chińskim towarzyszem Andrzejem, statkiem płynęło 27 osób. Najgorsi byli chińscy marynarze. „Pływałem wiele razy z Chińczykami – pisał w swym sprawozdaniu – często pokonywałem z nimi całe długości rzek, przebywając w ich towarzystwie za każdym razem po kilka tygodni. Nigdy jednak nie spotkałem się z tak przesądnymi, jakimi w praktyce okazali się owi marynarze, prawdę mówiąc w swej większości piraci. Poza dymem kadzideł ofiarnych często palili oni ogień przed frontem okrętowego bożka, trzy razy dziennie spalali arkusze złotego papieru i rozrzucali popiół z obydwu stron statku pod dźwięk bębna i cymbałów. Często ofiarowali oni bożkowi żywą świnię i aby uzyskać dobry wiatr palili kadzidła, a jeden z nich wydawał gromkie okrzyki i skakał wymachując trzciną. Gdy później przepływaliśmy obok góry, na wierzchołku której był kamienny posąg jakiegoś bóstwa, zbudowali oni z drzewa mały statek i po umieszczeniu na nim ryżu, wina, wody i pachnideł, skierowali go w kierunku kamiennego posągu”.

OLEJ Z KOŚCI

 

Przesądność chińskich marynarzy miała swoje uzasadnienie. Wiedzieli wszak, że mają na pokładzie kapłana jakiejś dziwnej, obcej im religii i czuli, że muszą mieć się na baczności. Gdy tylko zawiał przeciwny wiatr lub gdy wiatr nagle ucichł, przeczuwali, że to miejscowi bogowie okazują im swój gniew. Niejednokrotnie w ciągu rejsu wydawało im się, że jest tylko jeden sposób, żeby pozbyć się problemu – trzeba wyrzucić obcego mnicha za burtę lub też natychmiast go uśmiercić. Sytuacja stała się bardziej niebezpieczna, gdy marynarze zauważyli, iż obcy trzyma tajemnicze rzeczy w bagażu. Najbardziej podejrzane były pojemniki z cieczami. Przypuszczali, że może to być olej uzyskany z kości zmarłych, bo słyszeli, że takie rzeczy się już zdarzały i że zawsze w takim przypadku oburzeni bogowie zsyłali nieszczęścia na wszystkich w pobliżu. Rejs dżonką trwał 2 miesiące, a ponieważ pogoda była bardzo zmienna, chińscy marynarze co jakiś czas zastanawiali się, co począć z kłopotliwym mnichem i jego dziwacznym bagażem – wyrzucić za burtę, uśmiercić i spalić zwłoki, czy też może zachować przy życiu, odprawiając modły w celu przebłagania rozgniewanych duchów i bożków.

Marynarze wróżyli sobie, ciągnęli losy, wypowiadali zaklęcia, w końcu jednak, gdzieś między lipcem a październikiem 1658 r., udało się wszystkim szczęśliwie dotrzeć do Tonkinu. Z tej okazji chińscy marynarze wraz z kapitanem ofiarowali uroczyście dwie świnie i wino bożkowi okrętowemu, a później, „płynąc małą łodzią obok statku zaczęli krzyczeć, strzelać z broni palnej i oddawać się innym zabobonom”.

Wspomnienia Boyma, a także prace o chińskiej medycynie przebyły długą i krętą drogę, zanim w XIX w. zapoznał się z nimi świat. Ich autor zmarł z wycieńczenia latem 1659 r. w drodze do cesarza Jung Li i nie pomogła mu nawet chińska medycyna. Uleczyła ona natomiast innego naszego rodaka Maurycego Augusta Beniowskiego. Beniowski był uczestnikiem skierowanej przeciwko Rosji konfederacji barskiej. Dostał się do niewoli rosyjskiej i wraz z kilkoma innymi Polakami zesłany został na Kamczatkę. Na czele grupy zesłańców uciekł stamtąd w maju 1771 r. i na pokładzie uprowadzonego okrętu „Św. Piotr i Paweł” dotarł do Chin. Gdy statek pojawił się blisko brzegu, podpłynęło „kilka łodzi z rybakami, którzy zaproponowali nam ryby i gdy wyraziliśmy chęć kupienia, natychmiast kilka łodzi podpłynęło do burty; zakupiliśmy całą ich rybę za dwanaście piastrów. Dwóch Chińczyków wśród tych rybaków mówiło trochę po portugalsku i wreszcie zostali przekonani, aby pilotować nas do Makau. Zażądali oni za tę pracę stu piastrów”.

To właśnie wtedy, w drodze do Makau, Beniowski i 16 jego towarzyszy miało okazję zapoznać się z dobrodziejstwami chińskiej medycyny. Po kilku dniach żeglugi „porwała nas gwałtowna gorączka i chińscy piloci poradzili nam zjeść pomarańczę gotowaną we własnym soku z cukrem i dobrą porcją imbiru. Przygotowali oni ten lek i spowodował on silne poty, co usunęło dolegliwości”. To, że medykament okazał się skuteczny, nie dziwi. Skórki pomarańczowe to znany chiński lek wykrztuśny, imbir zaś używany jest jako środek napotny.

Jak tylko zakotwiczyliśmy, okrążyły nas liczne łodzie z kobietami na pokładach. Niektóre z nich przywieźli ich rodzice, mężowie lub bracia. Zwróciłem się do marynarzy, którzy pozostali na dżonce, mając nadzieję, że pohamują ich niecne żądze, lecz niestety! Ledwo zdążyłem zejść z pokładu, opuściła ich wstrzemięźliwość i gorszące sceny, jakie nastąpiły tej nocy, pozwalały na nazwanie naszego statku mianem Sodomy.

Karl Gutzlaff

Zgodnie z instrukcjami pilotów „Św. Piotra i Pawła” statek cały czas żeglował „wzdłuż brzegu, aby dostać się do Tanajou, bo [jak twierdzili piloci] mandaryn z Hopchin zły, a mandaryn z Tonajou dobry, dobry, bardzo dobry”. Mandaryn z Tonajou (chodzi najpewniej o Quanzhou w prowincji Fujian), któremu Beniowski przedstawił się jako „jeden z magnatów węgierskich”, rzeczywiście okazał się dobry, choć dziwił się „widząc Węgrów przybywających do Chin”. Gdy otrzymał w prezencie „skórę bobra morskiego i dwóch soboli”, najpierw odwdzięczył się, posyłając na statek „beczkę prosa soroczyńskiego, jedną krowę z cielakiem oraz jednego kozła”, a później zakupił w tajemnicy 150 skór bobrów morskich i trzysta sobolowych. Zapłacił za nie 6800 piastrów i to był dobry interes, ponieważ w pobliskim Kantonie mógł je odsprzedać znacznie drożej. Mieszkańcy Tonajou i okolic odznaczali się zmysłem handlowym. Z pobliskiego miasta „Tasona przyjeżdżało na statek mnóstwo chińskich kupców, którzy mieli na wymianę różne towary futrzarskie – co u kogo było, a u nich wymienialiśmy chińskie wino, produkty żywnościowe i różne zakąski, owoce ziemne, tytoń chiński i fajki do palenia tytoniu z białej miedzi”.

PŁYWAJĄCE AGENCJE TOWARZYSKIE

Handlowano zresztą nie tylko za dnia. Beniowski zapisał, że „w nocy kilka chińskich statków zakotwiczyło obok nas i moi towarzysze poszli je odwiedzić. Zapewnili mnie, że każdy statek miał kilka kabin, w których było pełno dziewczyn, które sprzedawały swoje wdzięki”. Wielu badaczy i czytelników pamiętników Beniowskiego określało go mianem szalbierza, kłamcy i lekkoducha. Być może Beniowski czasami przesadzał, ale jeśli kłamał, to rzadko. W XVIII w. prostytucja w Chinach była rozpowszechniona, a pastor Karl Gutzlaff, który w początkach XIX w. przybył do jednego z portów w chińskiej prowincji Fujian, wspominał ze zgorszeniem o podobnym zdarzeniu.

Przez stulecia narastały stereotypy na temat Chińczyków. Postrzegano ich jako ludzi uległych, spokojnych i nadających się tylko do pracy. Od jakiegoś czasu sytuacja wygląda inaczej. Dynamiczny rozwój gospodarczy państwa oraz arsenał atomowy powoduje u Europejczyków wzrastające poczucie zagrożenia i dezorientacji. Mijają wieki, a Chiny są nadal wielką zagadką.