Władcy oceanów. Pływające fortece, które trzymają świat w szachu

W tej rywalizacji Amerykanie pokonują najgroźniejszych konkurentów wynikiem 10:1. Miażdżącą przewagę na pewno utrzymają do końca XXI wieku. Tylko ich stać na budowanie okrętów za 10 miliardów dolarów. Każdy kosztuje więcej niż wynosi całoroczny budżet obronny Polski.
Władcy oceanów. Pływające fortece, które trzymają świat w szachu

Amerykańskie lotniskowce wpłynęły na wody …” – to już rutynowy komunikat ogłaszany po wybuchu jakiegoś konfliktu zagrażającego interesom USA lub wymagającego ich interwencji. W ostatnich latach w wykropkowane miejsce można było wpisać Zatokę Perską, Morze Śródziemne, Morze Południowochińskie
czy Cieśninę Koreańską.

18 TYSIĘCY POSIŁKÓW DZIENNIE

Płynąc z prędkością ok. 60 km/godz., w kilka tygodni dotrą wszędzie. Nie muszą wpływać do żadnego portu, bo „tankują” co 15–20 lat. Na tyle wystarcza zapas uranu dla dwóch napędzających okręt reaktorów jądrowych. Wymianę paliwa planuje się z dużym wyprzedzeniem i jest to bardzo kosztowne. W tym roku przejdzie ją lotniskowiec George Washington. Z raportu, do którego dotarł portal „Business Insider”, wynika, że w budżecie Pentagonu przewidziano na nią 678 milionów dolarów!

O uzupełnianie zasobów wody kapitan nie musi się martwić, gdyż znajdujące się na okręcie stacje uzdatniania codziennie przetwarzają półtora miliona litrów wody morskiej na 700 tysięcy litrów słodkiej. Zapas żywności pozwala na trzy miesiące nieprzerwanej żeglugi. W marynarce wojennej to nic nadzwyczajnego, ale na lotniskowcu codziennie trzeba przygotować trzy wysokokaloryczne posiłki dla 6 tysięcy ludzi!

Dwa i pół tysiąca należy do personelu lotniczego, pozostali stanowią załogę okrętu. O ich zdrowie dba sześciu lekarzy i pięciu dentystów, posługi duchowej udziela pięciu kapelanów różnych wyznań mających do dyspozycji trzy kaplice. Na okręcie działają piekarnie, pralnie, bary, świetnie wyposażony szpital z ponad 50 łóżkami, gabinet odnowy biologicznej, siłownia, salon fryzjerski, biblioteka, poczta, studio telewizyjne, drukarnia dla wydawanej codziennie gazety. W sumie ponad 3,5 tysiąca pomieszczeń!

Porównanie lotniskowca do pływającego miasta nie jest więc bezpodstawne. Ale to tylko pozory. Bo ten kolos to pływająca baza lotnicza, w której 6 tys. marynarzy, pilotów i żołnierzy pełni ciężką służbę. Tak ciężką, że po wygaśnięciu pierwszego kilkuletniego kontraktu, na podpisanie następnego decyduje się tylko jeden na pięciu członków załogi.

 

4500 POCISKÓW NA MINUTĘ

Ze względów bezpieczeństwa na pokładzie startowym mogą przebywać jedynie osoby upoważnione, głównie personel lotniczy. Dlatego pracująca wewnątrz
okrętu znaczna część załogi przez wiele dni nie widzi nieba i morza. Szeregowi żołnierze i marynarze śpią w 60-osobowych salach. Trzypiętrowe koje stoją tuż obok siebie; każda izba ma własną ciasną łazienkę i salę z telewizorem. Obowiązuje surowa dyscyplina i bez zgody przełożonych nie wolno opuszczać wyznaczonej strefy. Zabronione jest picie alkoholu, palić można jedynie w kilku wyznaczonych miejscach.

Stanowiące trzon amerykańskiej marynarki wojennej lotniskowce typu Nimitz mają 333 metry długości, ponad 70 m szerokości i 74 m wysokości (od stępki do masztu). Nad pokładem startowym wznosi się tzw. wyspa, w której znajduje się centrum dowodzenia, a mówiąc precyzyjnie: trzy centra – kontroli lotów, dowództwa okrętu i dowództwa grupy uderzeniowej. Lotniskowiec nigdy bowiem nie płynie sam; z reguły towarzyszy mu od czterech do ośmiu krążowników, niszczycieli rakietowych i innych okrętów wojennych, które go osłaniają, zwiększając siłę rażenia całej flotylli. Zaatakowanie takiej potęgi przekracza dziś możliwości jakiegokolwiek państwa.

Sam lotniskowiec też nie jest bezbronny. Jego uzbrojenie dobiera się zależnie od rodzaju wykonywanej misji; podstawę stanowią dwie lub trzy wyrzutnie rakiet
woda–powietrze RIM-7, trzy systemy rakietowe RIM-116 do niszczenia pocisków przeciwokrętowych i trzy systemy artyleryjskie Phalanx CIWS z automatycznie
naprowadzanym na cel przez radary 6-lufowym działem M61 Vulcan, które może wystrzelić 4500 pocisków na minutę. Starsze okręty miały stalowy pancerz
grubości ok. 2 metrów, najnowszym wystarcza 70-centymetrowa „tarcza” z kevlaru i materiałów kompozytowych. Najmocniej chronione są – znajdujące się
już poniżej poziomu wody – pomieszczenia, w których pracują reaktory atomowe. Zabezpiecza je podwójny pancerz skonstruowany w taki sposób, że nie przebije
go nawet celnie wymierzona torpeda.

Najnowocześniejsze systemy wykrywania zbliżających się obiektów, przechwytywania sygnałów radiowych i obserwacji satelitarnej sprawiają, że przeprowadzenie tak niespodziewanego ataku jak w grudniu 1941 r. na Pearl Harbour jest dziś absolutnie niemożliwe. Zespołu uderzeniowego amerykańskiej  floty skupionego wokół lotniskowca nie da się zaskoczyć!

 

2000 OBIEKTÓW NA CELOWNIKU

Podstawowym zadaniem lotniskowca nie jest jednak bezpośredni udział w bitwach morskich, lecz dostarczanie w rejon konfliktu armady powietrznej. Na okręcie
klasy Nimitz standardowo stacjonuje ok. 60 samolotów, ale w razie potrzeby ich liczbę zwiększa się do 90. Dla porównania całe polskie lotnictwo posiada 48 myśliwców F-16, 32 Migi-29 i 32 Su-22. Główną siłę uderzeniową stanowią cztery dywizjony samolotów wielozadaniowych F/A-18 Hornet (Szerszeń) i ich
unowocześnionej wersji F/A-18E/F Super Hornet.

Wielozadaniowość polega na tym, że tak jak klasyczne myśliwce mogą toczyć walki w powietrzu i tak jak samoloty szturmowe wspierać oddziały walczące na lądzie, ostrzeliwując lub bombardując pozycje wroga. Pełnię swych możliwości pokazały podczas operacji „Pustynna Burza”, gdy dwa hornety, nie przerywając głównej misji, jaką było zniszczenie irackiego lotniska, zestrzeliły próbującą im w tym przeszkodzić parę irackich MiG-ów 21, po czym kontynuowały nalot bombowy.

Dywizjony uderzeniowe są wspierane przez eskadrę samolotów patrolujących EA-6B Prowler przeznaczonych do wojny elektronicznej. Ich główne zadanie to zakłócanie i niszczenie systemów łączności nieprzyjaciela oraz przekazywanie załogom samolotów szturmowych informacji o sytuacji w rejonie walk, w tym o wystrzelonych w ich kierunku rakietach. Chociaż 4-osobowa załoga Prowlera skupia się przede wszystkim na monitorowaniu pola bitwy, może również prowadzić akcje ofensywne.Samoloty są wyposażone m.in. w rakietowe pociski antyradarowe HARM do niszczenia stacji radarowych i wyrzutni rakiet przeciwlotniczych. Amerykanie stracili podczas operacji militarnych kilka hornetów, ale jeszcze nikomu nie udało się zestrzelić prowlera.

Największym cudem techniki są samoloty wczesnego ostrzegania E-2 Hawkeye (Jastrzębie oko). To zaadaptowana do rozmiarów lotniskowca wersja latających superradarów AWACS. Na każdym okręcie znajdują się co najmniej cztery maszyny, które nie przeoczą niczego w promieniu 400 mil (ponad 700 kilometrów). Mogą jednocześnie śledzić 2 tysiące obiektów wroga, w tym rakiety i okręty podwodne, oraz precyzyjnie naprowadzać na cel lub ostrzegać o niebezpieczeństwie sto własnych samolotów. Tę gigantyczną pracę wykonuje załoga złożona z dwóch pilotów i zaledwie trzech oficerów: operatora stacji radarowej, kontrolera ruchu powietrznego i stanowiącego „przedłużenie” centrum dowodzenia na lotniskowcu kontrolera strefy walk.

Hawkeye pełnią służbę przez 24 godziny na dobę, w powietrzu zawsze znajduje się jedna lub dwie maszyny. W razie zagrożenia przekazywane z nich sygnały
uruchamiają sterowane komputerowo systemy obrony antyrakietowej i przeciwlotniczej, a z pokładu lotniskowca w ciągu dziesięciu minut może wystartować trzydzieści myśliwców.

Powietrzną armadę uzupełniają wielozadaniowe śmigłowce SH-60 Seahawk (rybołów). Wyposażone w sonary i torpedy służą przede wszystkim do zwalczania okrętów podwodnych; ich nieco zmodyfikowana wersja została przystosowana do prowadzenia akcji ratowniczych ma morzu.

 

250 KM NA GODZINĘ W DWIE SEKUNDY

Startujący samolot osiąga prędkość ponad 250 km/godz. w ciągu 2 sekund. Jest to możliwe, gdyż nie tyle startuje, ile zostaje wystrzelony. Po wywiezieniu windą z hangaru pojazdy holujące przeciągają go do wyznaczonego miejsca na pokładzie startowym, tam rozpoczyna się „pantomima” często pokazywana w amerykańskich filmach wojennych. Potworny hałas sprawia, że najpewniejszym sposobem komunikacji między mechanikami a pilotem jest język gestów. Personel kierujący ruchem samolotów ma na sobie żółte kombinezony. Gdy dowódca tej ekipy chwyta dłonią przegub drugiej ręki, informuje pilota, że samolot został podłączony do katapulty.

To potężna machina, której najważniejszym elementem jest umieszczony pod pokładem system cylindrów i tłoków o długości równej boisku piłkarskiemu. Cylindry wypełnia sprężona para wodna wytwarzana w urządzeniach zasilanych energią z reaktorów jądrowych. Ubrany na zielono mechanik kierujący obsługą katapulty sprawdza poziom rosnącego z każdą chwilą ciśnienia. Jeśli będzie zbyt niskie, samolot nie osiągnie odpowiedniej prędkości i wpadnie do morza. Zbyt wysokie grozi uszkodzeniem podwozia lub wystrzeleniem maszyny z taką siłą, że zaryje dziobem w pokład. Gdy wszystko przebiega zgodnie z planem, „żółty” pokazuje pilotowi pięć rozprostowanych palców. Daje mu w ten sposób znak, że ma uruchomić silniki na pełną moc. Pilot potwierdza wykonanie polecenia, salutując dwoma palcami. Jego migowy rozmówca przyklęka wówczas na jedno kolano i dotyka palcami pokładu. Gdy je oderwie i uniesie ramię w kierunku lotu, przekaże informację o uruchomieniu katapulty. Chwilę później samolot zostanie z ogromną siłą wyrzucony do przodu.

Lotniskowce starszych typów nie miały katapult, lecz rampę ski-jump, czyli uniesiony nad dziób okrętu pokład startowy, który dla rozpędzonego samolotu jest tym, czym próg skoczni narciarskiej dla Adama Małysza. Na wprowadzanym obecnie do służby pierwszym lotniskowcu typu Gerald Ford katapulty parowe zastąpiono elektromagnetycznymi. Są mniej energochłonne i płynniej zwiększają przeciążenia, jakim w momencie startu poddawani są piloci (od 1 do 6 G).

„Żółci” nadzorujący ruch samolotów i podlegający im „zieloni” z obsługi katapult to tylko część „kolorowego personelu” na pokładzie. W ostrzegawczą czerwień ubrani są żołnierze odpowiedzialni za uzbrojenie samolotów, gaszenie pożarów i usuwanie skutków wypadków. „Fioletowi” zajmują się tankowaniem paliwa, „niebiescy” obsługują windy i pojazdy holownicze, „biali” to personel medyczny, „brązowi” zajmują się samolotami, które lądują po wykonaniu zadania.

 

DWIE SEKUNDY NA LĄDOWANIE

Lądowanie to jeszcze bardziej skomplikowana operacja niż start. Po II wojnie światowej turbośmigłowce zostały wyparte przez odrzutowce, które podchodziły
do krótkiego pasa na pokładzie z dużo większą szybkością. Jeśli nie zdołały wyhamować – co zdarzało się dość często – wpadały do morza albo na inne maszyny.

Rozwiązanie ograniczające straty znaleźli na początku lat 50. konstruktorzy brytyjscy. Poszerzyli pokład tak, że wystawał poza kadłub i podzielili go na dwie części. Samoloty startowały z pasa równoległego do osi okrętu, natomiast lądowały na pasie odchylonym od niej o kilka lub kilkanaście stopni. Zmniejszyło to groźbę kolizji i ułatwiło pilotom ponowne wzbicie się w powietrze po nieudanym podejściu do lądowania. Ale jednocześnie podniosło stawiane im wymagania.

Wracając z misji, nie mogą się już bowiem orientować na linię stanowiącą przedłużenie okrętu, lecz muszą się do niej ustawić pod ściśle określonym kątem. Jeśli okręt jest w ruchu, pas startowy „ucieka” w bok i trzeba nieustannie korygować ścieżkę dojścia. Pomagają w tym nowoczesne systemy naprowadzania i precyzyjnie ustawione światła. Przy poprawnym podchodzeniu do lądowania pilot widzi nakładające się na siebie linie żółtych i zielonych lampek. Wystawanie żółtej ponad zieloną oznacza, że jest za wysoko, jeśli widzi żółtą linię pod zieloną – za nisko. Gdy podchodzi zbyt wolno albo zanadto zboczył z kursu, ukaże mu się linia czerwona.

W momencie zetknięcia z pokładem pilot wypuszcza umieszczony z tyłu samolotu hak, który ma się zaczepić o jedną z czterech poprzecznych stalowych lin.
Muszą one się rozwijać w taki sposób i w takim tempie, by nie wyrwać haka ani nie zniszczyć zbyt gwałtownie zastopowanej maszyny. Wszystko to dzieje się
przy ogromnych prędkościach i w ciągu zaledwie 2 sekund. Tyle czasu musi wystarczyć, by samolot, który w momencie dotknięcia pokładu pędzi z szybkością
ok. 200 km/godz. stanął w miejscu!

 

„FORD” ZA… 13 MILIARDÓW

Pierwszy lotniskowiec klasy Nimitz budowano i wyposażano przez siedem lat; wszedł do służby w 1975 r. Stępkę pod ostatni okręt tego typu – USS George Bush położono w 2003 r., zwodowano go w 2006 r., a gotowość bojową osiągnął w 2009 r. Budowa USS Gerald R. Ford, pierwszego lotniskowca z armady, która ma zastąpić swych poprzedników, rozpoczęto w 2008 i dopiero na obecny rok zaplanowano wprowadzenie go do służby USS John F. Kennedy wypłynie na oceany nie wcześniej niż w 2022, USS Enterprise w 2027 r. Na kolejne siedem trzeba będzie poczekać co najmniej pół wieku.

Już to pokazuje, jak ogromnym i trudnym do realizacji przedsięwzięciem jest budowa lotniskowca. Dla obniżenia kosztów nie konstruuje się od razu całego okrętu, lecz moduły, które potem niczym puzzle składa się w całość. Najlżejsze ważą 80, najcięższe 900 ton.

USS Nimitz został zmontowany z 200 modułów. Gerald R. Ford podobnie, gdyż okręt nowego typu nie różni się wielkością i wyglądem od poprzedników. Różnica kryje się w zaawansowaniu technologicznym, które pozwoliło też na zmniejszenie załogi o 1200 marynarzy. Dzięki tej redukcji poprawią się warunki służby. W żadnym pomieszczeniu nie będzie kwaterowało więcej niż 30 osób, miejsca wystarczy nawet na trzy sale gimnastyczne. Koszty budowy i wyposażenia Forda okazały się wyższe od planowanych o 2 miliardy dolarów i sięgnęły 13 miliardów, czyli ok. 50 mld złotych. Bez inwestycji we wsparcie satelitarne i równie nowoczesne okręty wspomagające byłyby to jednak pieniądze wyrzucone w błoto. Sumę tę trzeba więc podwoić.

Dlatego żadne inne państwo aspirujące do roli światowego mocarstwa nie jest w stanie dotrzymać kroku Stanom Zjednoczonym. Swego czasu próbowali to zrobić Rosjanie, którzy pod koniec lat 70. rozpoczęli prace nad własnym lotniskowcem. Ambicje przerosły możliwości – skończyli dopiero przed rozpadem Związku Radzieckiego.

 

DZIESIĘĆ LAT TO ZA MAŁO

Admirał Kuzniecow wszedł do służby w styczniu 1991, a już w grudniu musiał pospiesznie „uciekać” z bazy w Sewastopolu na Krymie, bo na horyzoncie pojawiła się groźba podziału Floty Czarnomorskiej między Rosję i Ukrainę. Rozmiarem i siłą ognia prawie dorównał amerykańskim Nimitzom, jednak pod wieloma względami im ustępował. Nie miał katapult, a z uniesionego pokładu ski-jump nie mogły startować samoloty zbyt mocno dociążone bronią lub paliwem, co zmniejszało albo ich wartość bojową, albo zasięg.

Nieustannie szwankował napęd. Chociaż od 1996 do 1998 Kuzniecow przebywał w stoczni remontowej, zaledwie dwa lata później musiał przejść kolejny remont; kilkakrotnie wybuchały na nim pożary. Jego możliwości poważnie ograniczał brak samolotów wczesnego ostrzegania. Rosyjskim odpowiednikiem amerykańskiego E-2 Hawkeye miał się stać Jak-44, ale zaczęto go projektować zbyt późno i z myślą o następnym lotniskowcu Warjag. Ten nigdy nie powstał. Kadłub i to, co zdążono skonstruować, Rosjanie w 1998 r. sprzedali Chińczykom, którzy potrzebowali aż 13 lat, by dokończyć budowę. W ten sposób „Warjag” stał się „Liaoningiem” – pierwszym chińskim lotniskowcem. Służy on jednak głównie celom propagandowym jako dowód potęgi marynarki wojennej, gdyż jego wartość bojową eksperci oceniają nisko.

W 2015 roku Pekin oficjalnie potwierdził, że buduje drugi lotniskowiec, a docelowo mają powstać cztery. Pod względem wydatków na obronę Chiny już wysunęły się na drugie miejsce po USA, więc jeśli się uprą, pewnie zrealizują te zapowiedzi. Otwarte pozostaje pytanie, czy będą w stanie wyposażyć
swoje okręty w tak zaawansowane technologie jak Amerykanie lotniskowce klasy Gerald Ford.

 

65 000 TON KRÓLOWEJ ELŻBIETY

Mniej ambitne cele stawiają sobie mocarstwa europejskie. Francja dysponowała dwoma lotniskowcami Clemenceau i Foch napędzanymi turbinami parowymi. W 1997 wycofała je ze służby jako przestarzałe i podjęła decyzję o ich zezłomowaniu. Mogła się ich pozbyć, gdyż w tym czasie dobiegała końca budowa jej pierwszego lotniskowca o napędzie atomowym Charles de Gaulle. Wprowadzono go do służby w 2001 r., dwanaście lat od położenia stępki. Francuski lotniskowiec jest bardzo nowoczesny, ale pod względem wyporności o połowę mniejszy od amerykańskich. Może na nim stacjonować 40 samolotów i śmigłowców, w tym kupione od sojuszników E-2C Hawkeye. Dysponuje dwiema katapultami i świetnym systemem stabilizatorów, które zapobiegają przechyłom. Dzięki nim samoloty mogą startować i lądować nawet przy stanie morza 6, czyli falach wysokości 6 metrów. System pozwala znacznie zmniejszyć przechył i zapewnia okrętowi stabilność, jaką mają dwukrotnie cięższe lotniskowce amerykańskie.

Panująca przez wieki na morzach Wielka Brytania od kilku lat nie posiada nawet jednego lotniskowca. Ta godząca w dumę Albionu sytuacja ulegnie jednak wkrótce zmianie. W grudniu 2015 królowa Elżbieta II ochrzciła noszący jej imię największy okręt wojenny współczesnej Europy. Queen Elizabeth II waży 65 tys. ton, będzie mógł zabrać na pokład 36 myśliwców nowej generacji F-35, eskadrę samolotów patrolujących i kilkanaście śmigłowców. Kosztował 6 miliardów funtów, ma być gotowy do służby w 2020 r. Jak na Europę, to naprawdę imponująca jednostka, ale jednak dość daleko jej do lotniskowców, które zasilą flotę Stanów Zjednoczonych.

Na tym kończy się krótka lista krajów, które stać na własny lotniskowiec. Co prawda ich posiadaniem chlubi się jeszcze kilka państw – ale  flagowe okręty włoskiej marynarki Cavour i Garibaldi są trzykrotnie mniejsze od Charles’a de Gaulle’a, a zasięg ich działania mocno ogranicza brak napędu atomowego. Pod banderą Brazylii pływa jako São Paulo wycofany ze służby i sprzedany przez Francuzów stary lotniskowiec Foch. Dumą floty Indii jest kupiony od Rosjan i przebudowany krążownik Admirał Gorszkow. Tajlandzki Chakri Naruebet z powodu kryzysu  finansowego nie został uzbrojony i służy głównie jako lądowisko dla helikopterów ratunkowych w czasie klęsk żywiołowych.

Pan mórz i oceanów jest więc tylko jeden, bo nawet gdyby wszystkie marynarki wojenne świata połączyły swoje siły, i tak nie dorównają armadzie Stanów Zjednoczonych.

Więcej:brońwojsko