Wojna o H2O

Zapomnij o złocie, ropie naftowej czy uranie. Najcenniejszą substancję XXI wieku masz w zasięgu ręki – w każdym domowym kranie.

Spróbuj wyobrazić sobie, że cała ziemska woda została wlana do zwykłego wiadra (w rzeczywistości byłoby to bardzo okazałe naczynie – 1800 km wysokości i 1000 km średnicy). Teraz zanurz w tym wiadrze palec i wyjmij go. Ta kropla, która wisi na jego końcu, odpowiada mniej więcej globalnym zasobom wody nadającej się do picia. Przez długie tysiąclecia jej wielkość zbytnio się nie zmieniała dzięki cyklowi hydrologicznemu – nieustannemu krążeniu H2O między atmosferą, akwenami, glebą i istotami żywymi. Jednak rozwój naszej cywilizacji wraz ze zmianami klimatycznymi zaczęły niszczyć tę – jak się okazało, delikatną – równowagę.

Dziś trudno byłoby znaleźć zamieszkane przez ludzi miejsce na Ziemi, które nie ma bądź lada moment nie będzie miało problemów z zaopatrzeniem w wodę. Eksperci zaczęli przepowiadać, że o dostęp do niej wkrótce będą wybuchać międzynarodowe konflikty… Tylko czy to aby na pewno kwestia przyszłości? Wystarczy rzut oka na historię, by zrozumieć, że wodne wojny już od dawna są smutną rzeczywistością.

U źródeł Izraela

Dzieje naszego gatunku są nierozerwalnie związane z wodą. Swego czasu powstała nawet koncepcja, wedle której Homo sapiens miał być „wodną małpą”, zawdzięczającą swój wygląd i umiejętności nieustannemu taplaniu się w jeziorach, rzekach i morzach. Czy tak było – nie wiadomo, pewne jest natomiast, że nasi przodkowie często zamieszkiwali okolice zbiorników wodnych, żywiąc się szeroko rozumianymi owocami morza i migrując wzdłuż wybrzeży. Pierwsze wielkie cywilizacje też były nierozerwalnie związane z dolinami wielkich rzek w rejonie tzw. Żyznego Półksiężyca – od Egiptu przez Palestynę po Mezopotamię. Wszelkie konflikty zbrojne dotyczyły więc wody – przynajmniej pośrednio, bo „oficjalnym” powodem było zagarnięcie żyznych ziem wroga – od samego początku.

A bezpośrednio? Nie trzeba daleko szukać, bo przykładów dostarcza bardzo świeża historia. „Nie zdziwiła mnie informacja, że czterdzieści procent izraelskich zasobów wody pochodzi ze źródeł znajdujących się na palestyńskich terenach, które Izrael okupuje i nie chce oddać w ramach żadnego programu »ziemia za pokój«. Nie zdziwiło mnie, że rząd izraelski dostarcza wodę do położonych na pustyni osiedli żydowskich, a ogranicza dostęp do niej Palestyńczykom. To, co mnie zaskakuje, to brak informacji o rywalizacji o wodę na Bliskim Wschodzie” – pisze Clea Koff w książce „Pamięć kości”.

Bliski Wschód to nie jedyny gorący rejon. Napięcie między Indiami a Pakistanem w dużym stopniu wynika z trwającego od 1947 r. sporu o zasoby rzeki Indus. Część jej dopływów kontrolują Hindusi, część Pakistańczycy. Dla tych drugich Indus to najważniejsze źródło wody, wykorzystywanej do nawadniania pól i napędzania turbin elektrowni. Indyjscy politycy używają więc rzeki jako argumentu siły – jeśli Pakistan nie powstrzyma terrorystów na terenie Kaszmiru, Hindusi mogą zerwać dotychczasowe porozumienie i wybudować tamy na dopływach. W ten sposób mogliby odciąć sąsiadów od wody albo wywołać katastrofalne powodzie na ich terenach.  

Wysychająca planeta

Wojny wodne mogą wybuchnąć lada moment na Zakaukaziu czy w Afryce. Rachunek jest prosty – bez czystej wody nie ma rolnictwa, nie ma przemysłu, są za to np. choroby biegunkowe, które co roku zabijają na całym świecie trzy miliony dzieci.

To, co dzieje się na naszej planecie, nie wróży nam dobrze na przyszłość.Jednym z czynników jest globalne ocieplenie. Im wyższa temperatura, tym szybciej woda paruje, a para wodna w atmosferze to po prostu jeszcze jeden gaz cieplarniany. Wiadomo już, że skutki tego procesu mogą być dramatyczne. Wystarczy spojrzeć na afrykański Sahel – obszar znajdujący się na południe od Sahary, który jeszcze kilkadziesiąt lat temu był względnie zielony. Jednak od lat 60. XX wieku ilość opadów spadła i tak już zostało – w efekcie milion ludzi umarło z głodu. Naukowcy twierdzą, że nie mamy tu do czynienia z suszą (która ze swej natury jest okresowa), ale z szybkim przejściem do nowego klimatu.

Nie można jednak całej winy zrzucać na klimat (i ewentualnie spierać się, czy zachodzące w nim zmiany są naturalne, czy też wynikają z działalności człowieka). Aby to sobie uzmysłowić, wystarczy przyjrzeć się Australii. Z badań naukowców wynika, że ludzie zasiedlający ten kontynent od samego początku źle się obchodzili z jego delikatnym środowiskiem. Niszczenie naturalnej roślinności, by uzyskać tereny pod uprawy, zemściło się – woda zaczęła wsiąkać głębiej w glebę i „wyciągać” z niej zgromadzoną tam sól. W efekcie australijskie ziemie uprawne i rzeki stają się zbyt zasolone, by ludzie mogli z nich korzystać.

 

Sami są sobie winni – można by było powiedzieć, ale to przecież w żaden sposób nie rozwiązuje problemu. Przez dziesięciolecia eksploatacji zasobów naturalnych Australijczycy zbudowali metropolie, które dziś stoją na krawędzi katastrofy. Zachodnioaustralijskie Perth ma coraz większe problemy z wodą pitną. Gdyby jej zabrakło, przeniesienie „gdzieś” 1, 5 mln mieszkańców miasta będzie nie lada wyzwaniem, skoro najbliższy duży ośrodek miejski (Adelaide) znajduje się w odległości 2080 km! Nic dziwnego, że władze zdecydowały się na zainwestowanie 370 mln dolarów w największą na półkuli południowej instalację do odsalania wody morskiej. Oddano ją do użytku pod koniec 2006 r., ale wiadomo też, że jest ona w stanie zaspokoić najwyżej 17 proc. zapotrzebowania Perth na H2O.

Filtry w wersji nano

Technologia filtrowania wody to oczywiście wielka nadzieja dla praktycznie całej ludzkości. Dzięki niej będzie można nie tylko korzystać z normalnie „niepijalnych” mórz, ale też skuteczne oczyszczać ścieki – a więc dokonywać recyklingu.

Problem polega na tym, że przez ostatnie dziesięciolecia kraje rozwinięte nie inwestowały zbyt wiele w takie badania. Dopiero teraz, gdy wodne problemy zaczynają dotykać nawet USA, naukowcy zajmujący się filtrowaniem znów stali się potrzebni, a na wyniki ich pracy łakomie spoglądają firmy.

Najskuteczniejszą techniką jest odwrócona osmoza – pompowanie „brudnej” wody przez membranę, która przepuszcza cząsteczki H2O, ale nie zanieczyszczenia chemiczne czy biologiczne. Problem w tym, że proces ten wymaga stosowania wysokiego ciśnienia, a to oznacza duże zużycie energii. Dlatego naukowcy próbują stworzyć „niskociśnieniowe” membrany półprzepuszczalne, wykorzystując nanotechnologię – projektowanie materiałów w skali atomowej.

Pierwsze efekty tych badań są imponujące. Badacze z Lawrence Livermore National Laboratory postanowili wykorzystać nanorurki węglowe. To struktury o średnicy 50 tys. razy mniejszej niż ludzki włos albo, innymi słowy, tak wąskie, że w ich środku mieści się tylko sześć cząsteczek H2O ustawionych w poprzek. Gdy uczeni naszpikowali nimi silikonową membranę, uzyskali filtr, przez który woda płynie znacznie szybciej niż przez inne materiały. Efekt? Oszczędność energii przy filtrowaniu sięgająca 75 proc. w porównaniu z klasycznymi rozwiązaniami. Podobne właściwości ma membrana opracowana na University of California w Los Angeles. „Zastosowane przez nas nanocząstki nie tylko skutecznie filtrują wodę, ale też «odpychają» związki organiczne i bakterie, które zatykają klasyczne filtry” – wyjaśnia kierujący badaniami prof. Eric Hoek. Wynalazek jego zespołu skomercjalizowała firma NanoH20.

Przykręcić kurki

Problem z nowymi technologiami polega na tym, że ich wprowadzenie do codziennego życia trwa z reguły kilka lat. Dlatego naukowcy apelują, żeby lepiej wykorzystywać rozwiązania znane i sprawdzone – przede wszystkim te służące oszczędzaniu. Nawet w dotkniętych suszą rejonach świata rolnicy często marnują wodę – np. zamiast zasilać nią konkretne rośliny, wylewają ją na pola. Trudno ich jednak zmusić do oszczędności, bo koszty związane z taką rozrzutnością nadal są niewielkie. Woda jest tania – ale też musi taka być, bo inaczej nie spełniałaby swej roli.

Dziś miliard ludzi na całym świecie ma poważne problemy z dostępem do wody pitnej. Ludzkość skaziła dużą część rzek, jezior i wód przybrzeżnych, zaś podziemne złoża są eksploatowane szybciej, niż następuje ich naturalna odnowa. Nic dziwnego, że uczeni apelują, by woda została uznana za element bezpieczeństwa narodowego, a nie po prostu kolejny element przyrody czy zasób naturalny. Bo choć być może gdzieś w kosmosie istnieją organizmy, które mogą żyć w płynnym metanie czy wodzie utlenionej, żadna istota na Ziemi nie poradzi sobie bez H2O.

RZECZPOSPOLITA BEZWODNA

Choć latem władze lokalne często apelują o ograniczenie podlewania trawników, większość z nas jest przekonana, że Polska nie ma problemu z wodą. Błąd! Według danych UNESCO mamy jeden z najniższych wskaźników dostępności wody w Europie – 1596 metrów sześciennych na osobę rocznie (mniej ma tylko Armenia). Korzystamy głównie z wód powierzchniowych, a te są coraz bardziej skażone. „Polska to tak naprawdę kraj pustynny, a to grozi ograniczeniem dalszego jej rozwoju. Prowadzimy rabunkową gospodarkę wodną, a politycy nie wykorzystują środków europejskich, które mogłyby to zmienić. W tej dziedzinie panuje u nas kompletny paraliż” – mówi dr Zbigniew Hałat, założyciel Instytutu Woda 2000. Jego zdaniem to, co wypływa z naszych kranów, często nie spełnia norm bezpieczeństwa, ale obywatele o tym nie wiedzą, bo nikt nie prowadzi regularnych badań jakości wody, zwłaszcza na poziomie odbiorcy końcowego. „Wiele groźnych dla zdrowia zanieczyszczeń pochodzi z instalacji wodociągowych w domach i poza nimi” – wyjaśnia dr Hałat.