Remont mieszkania, czyli lekcja pokory. Felieton Łukasza Orbitowskiego

Podczas wykończenia mieszkania umiera życie erotyczne, a zgodni dotąd małżonkowie grożą sobie rozwodem.
Remont mieszkania, czyli lekcja pokory. Felieton Łukasza Orbitowskiego

Jesień upłynęła mi pod znakiem wykańczania mieszkania nabytego w stanie surowym.  Niewiele brakowało a sam się wykończyłem (ta jesień stałaby się wówczas jesienią mego życia).  Utyłem a potem schudłem. Krzyczałem na przechodniów i trwożnie oglądałem się za siebie. Wyłysiałem, a włosy odrosły mi na nowo, tylko siwe. Zęby wpadały mi do zupy.

Nie będę rozwodził się nad finansowym aspektem tej całej awantury. Powiem tylko, że coś tak podstawowego jak cztery ściany i dach nad głową znajdują się poza zasięgiem statystycznego obywatela naszego smutnego kraju, po prawie trzydziestu latach kapitalizmu i czternastu w Unii. Trzypokojowe mieszkanie w moim mieście (akurat dla rodziny) kosztuje lekko licząc pół miliona. Średnia krajowa to jakieś cztery tysiące na rękę. Oznacza to, że ów szary, statystyczny człowiek musi tyrać dekadę na kąt dla siebie i to pod warunkiem, że nie będzie nic jadł, pił i chodził w łachmanach. Oczywistym rozwiązaniem jest kredyt, oznaczający bolesne przywiązanie do miejsca. Nie wyjadę, nie przeprowadzę się, bo mam mieszkanie z kredytem. To nie jedyna pożyczka jaką zaciągamy. Właściwych kosztów zakupu i wykończenia i urządzenia takiej chaty nie sposób precyzyjnie wyliczyć. Wiadomo jedynie, że są przynajmniej o połowę wyższe od tych zakładanych. Znam ludzi, którzy zadłużyli się po rodzinie, pozaciągali chwilówki, a potem, w odruchu czarnej rozpaczy sprzedawali kolekcje płyt, biblioteki i rozważali oddanie własnych dzieci na eksperymenty medyczne. 

Osobną grupę opowieści stanowią historie remontowe

Tych to się nasłuchałem! Pewien majster rozgrzebał mieszkanie, nagle oświadczył, że źle się czuje, wyszedł by nigdy nie wrócić. Zniknął jakby ziemia go pochłonęła (być może dosłownie). Dobry kolega stracił niemal dwa lata procesując się ze stolarzem wykonującym meble na wymiar. Po prostu, stolarz zażądał dodatkowych, większych pieniędzy za skończenie swojej pracy. W myśl polskiego prawa robocizna należy do robotnika, więc mój kolega nie mógł nająć nikogo nowego, mógł płacić, zdecydował się na proces i wygrał. Dwóch lat nie odzyskał. Słyszałem o wannach zainstalowanych bez odpływu i ciepłej wodzie podłączonej do pralki, o podłogach jak modre fale Dunaju i suficie dziurawym jak Księżyc. Podczas wykończenia mieszkania umiera życie erotyczne, a zgodni dotąd małżonkowie grożą sobie rozwodem.

Majster którego mi przydzielono, okazał się człowiekiem solidnym i szczerze przejętym swoją pracą. Dramat rozegrał się na froncie, którego się nie spodziewałem. Mam na myśli firmę zajmującą się wykańczaniem wnętrz. Ubzdurałem sobie, że raz w życiu zrobię coś porządnie i urządzę mieszkanie w którym moim najbliżsi poczują się, nomen omen, jak w domu.

Początek był bardzo sympatyczny. Miła, choć niezbyt lotna pani pokazała próbki materiałów, zaproponowała konkretne rozwiązania architektoniczne i raczyła przyjąć sutą zaliczkę. Ustaliliśmy terminy z których wynikało, że wprowadzę się we wrześniu. Lipcowe słońce napełniło mnie optymizmem.

Pierwszym zgrzytem były drzwi 

Okazało się, że czas oczekiwania na takowe wynosi osiem tygodni, jeśli nie lepiej. Niby nic, bo ich montaż przewidziano na sam koniec. Ale skąd tak długi termin? Poczułem się jak chrześcijanin wyglądający Powtórnego Przyjścia i zaraz pomyślałem, że gdyby statki powstawały w analogicznym tempie Kolumb jeszcze nie wypłynąłby do Ameryki.  Drugi niepokojący sygnał nadpłynął w postaci projektu łazienki, dostarczonego przez profesjonalną panią architekt. Było to coś pomiędzy kostnicą a ścianą straceń, utrzymane w kolorach przygnębiającej szarości. Pani architekt, zapytana czy chciałaby mieć taką łazienkę u siebie w domu udzieliła odpowiedzi przeczącej. W swej łaskawości raczyła jednak przyjąć projekt sporządzony przez moją dziewczynę i zapewniła, że niebawem prace ruszą.

Otóż nie ruszyły. Lato przeminęło. Pani architekt zniknęła, a wraz z nią biuro w którym rozmawialiśmy. Firma funkcjonowała w innym mieście, pod odmiennym adresem. Maile, esemesy i telefony pozostawały bez odpowiedzi. Równolegle płaciłem ratę kredytu i odstępne za wynajem. Nie wiedziałem kiedy się przeprowadzę i zaczynałem wątpić, czy to w ogóle nastąpi. Zatrudnienie innej firmy nie wchodziło w grę, gdyż sensowni robotnicy mają terminy na rok do przodu. Poza tym byłem bez forsy – fundusz przeznaczony na wykończenie oddałem temu szemranemu przedsiębiorstwu.

 

W końcu udało mi się dodzwonić. Usłyszałem, że pani z którą rozmawiałem, już tutaj nie pracuje, a potem nastąpiło coś nieprawdopodobnego, właściwy powód dla którego piszę te słowa. Istnieje wiele sposobów na przeciwstawianie się drugiemu człowiekowi. Możemy go okraść, dać w mordę, pozwalamy sobie na oszustwo. Ale najpotężniejszą taktyką jest bierny opór. To mur, którego nikt nie zdoła przebić. Jak to wyglądało? Powiedziałem, że nie wpłacę ostatniej transzy, że podam ich do sądu, że obsmaruję w mediach społecznościowych i tak dalej. Pani monotonnym, wyzutym z wszelkich emocji głosem powtarzała jedno słowo – „dobrze”. To „Dobrze”, ta bierna zgoda budziła we mnie wściekłość, a odbierała wszelką nadzieję.

DOBRZE. DOBRZE. DOBRZE.

Mógłbym zagrozić wjazdem do firmy w towarzystwie muskularnych kolegów, mógłbym powiedzieć tej pani, że spalę jej dom a nawet zrzucę bombę atomową na miasto w którym żyje – usłyszałbym to samo, zduszone, miękkie „dobrze” ciśnięte mi w twarz jak nieświeża ryba.

Z czego to wynika? Dlaczego właściciele firm remontowych, panie które nimi zarządzają i pracownicy wyjąwszy wspaniałego majstra, traktują innych w ten sposób? Przecież jestem człowiekiem a nawet klientem. Odpowiedź jest prosta.

Robią tak, ponieważ mogą.

Większość ludzi wyrządza drugiemu krzywdę kiedy tylko zyskuje po temu szansę. Mogą, więc lekceważą i upokarzają. Ta sytuacja pozwoliła mi na przykrą refleksję a moje czarne myśli pobiegły ku ludziom, których sam zlekceważyłem i skrzywdziłem. 

Byłem bezradnym, zagubionym durniem, który miał mocy tyle co wróbel

W mojej przygodzie dostrzegam pewną wartość. Jest nią lekcja pokory. Mam o sobie dość wysokie mniemanie. Uważam, że jestem mądry, wyjątkowy, pisuję wspaniałe książki i robię inne, znakomite rzeczy. Raptem dostałem w łeb. Byłem bezradnym, zagubionym durniem, który miał mocy tyle co wróbel. Jakaś kobiecina z biura (na pewno nie czyta żadnych książek) zagrała mi na nosie, pokazała gdzie moje miejsce i kazała się cieszyć, że łaskawie przyjmuję mój szmal. Znosiłem w życiu gorsze upokorzenia, a to skutecznie (mam nadzieję) wygnało mi muchy z nosa.

Zapoznałem się z taktyką biernego oporu – najskuteczniejszym orężem w walce z drugim człowiekiem. Zamierzam ją stosować w codziennych bojach ze światem i każdemu polecam. Bierny opór to skarb w sporach pracownika z pracodawcą, ojca z synem i zięcia z teściową. Dziwię się, że nasi wspaniali politycy tak szarpią się i plują, skoro wystarczy wydusić z siebie „dobrze”, rozkładając tym samym przeciwnika na deskach.  

Zapytacie o puentę. W końcu zjawili się robotnicy zawiadywani przez kompetentnego majstra. Modelowo wykonali swoją pracę. Na drzwi musiałem czekać dwa razy dłużej niż było ustalone, no ale w świetle wcześniejszych wypadków nie miało to znaczenia. Nie podałem firmy do sądu. Cieszyłem się jak więzień, którego przestano kopać po głowie.

A dzień po odbiorze mieszkania, w łazience pękła rura.

Łukasz Orbitowski
 

Więcej:mieszkania