Wyprawy po blask mitu

Kiedy srebrne światło księżyca w pełni zawisło nad środkiem jeziora Guatavita, w jego blask wpływała tratwa. Stał na niej nagi mężczyzna. Jego ciało pokryte było złotym pyłem, a u stóp mieniła się góra kosztowności: złote figurki, węże, naszyjniki, wysadzane szmaragdami maski. W jednej chwili milkły śpiewy i dźwięki bębnów, niosące się po tafli wody. Mężczyzna wyrzucał kosztowności z tratwy i zanurzał się w jeziorze, by powrócić na brzeg jako władca. Oczyszczony, gotów rządzić. Jego królestwem była smagana zimnym wiatrem wyżyna Bogoty, kraj Mwisków. Lud radował się, oddawał się szalonemu pijaństwu, a nawet sodomii. Ostatnią ceremonię nad jeziorem Guatavita odprawiono ok. 1500 r. Potem historia El Hombre Dorado („człowieka olśnionego złotem”) zaczęła żyć własnym życiem, z którego narodził się mit.

Nazwę El Dorado przywieźli do Europy konkwistadorzy w XVI w. Ale marzenie o krainie niewypowiedzianego bogactwa jest wyrazem odwiecznej ludzkiej tęsknoty

ZŁOTO MARZYCIELI

Zdobycie imperium Inków przez Francisca Pizarra w 1533 roku oraz zagrabienie złota z inkaskich świątyń podsyciło tylko europejskie apetyty. W XVI-wiecznej Hiszpanii ludzie wyprzedawali majątki, pozbywali się urzędów i opuszczali rodziny, byle zaciągnąć się na statek odpływający w stronę pobłyskującego złotem Zachodu. Coraz głośniej opowiadano też historię o El Hombre Dorado, o złotym mieście i jego wysadzanych szmaragdami ulicach.

Żadna inna epoka nie widziała tak masowych ekspedycji poszukiwaczy skarbów. Konni „caballeros” i piesi „peones”, ich żony i dzieci, wszyscy ruszali po złoto. Podążali w ogromnym pochodzie – z kurami w klatkach, ze stadami wieprzy, z objuczonymi osłami i końmi, które wzbudzały w Indianach przerażenie, podobnie jak mastiffy i owczarki. W Nowym Świecie zaczynało się nowe życie i wszystko zdawało się możliwe. Konkwistadorzy opisywali ludzi na strusich łapach. Opowiadali o plemieniu ludzi bez głów, z oczami na klatce piersiowej oraz gigantów i karłów. Pożądanie wzbudzało złoto, ale i perspektywa szalonego seksu z Amazonkami i syrenami. W tym magicznym kraju były nawet smoki: łypiące z bagnisk kajmany i powolne pancerniki.

Pierwsi zdobywcy, którzy codziennie doświadczali cudowności Nowego Świata, nabierali też przekonania, że zostali wybrańcami Opatrzności Bożej. Liczyli, że za trudy swoich pielgrzymek zostaną wynagrodzeni nie w zaświatach, ale w Nowym Świecie. A ściślej, w El Dorado. Sam Kolumb dał wyraz swemu przekonaniu o boskości złota, kiedy zanotował: „Kto kiedykolwiek posiadł złoto, mógł zaspokoić wszystkie swoje zachcianki na tym świecie, a nawet wysłać swoją duszę do raju”.

Mówi się, że El Dorado wymyślili Indianie, żeby pozbyć się „białych”. Wskazywali palcem dowolny kierunek i mówili o kilku dniach drogi, a ekspedycje trwały miesiącami, latami. Głód, wycieńczenie, choroby, zatrute strzały i tropikalne ulewy zbierały dusze w amazońskiej dżungli, wodach Morza Karaibskiego, nurtach Orinoko, zielonym piekle Gujany i na zmrożonych szczytach Andów. Marsz wynędzniałych marzycieli trwał jednak nieprzerwanie. To oni rysowali nowe mapy i kreślili na nich drogi do krainy szczęścia. Dzięki ich wysiłkowi w 50 lat po konkwiście spenetrowano już sporą część Nowego Świata.

ZŁOTO KONKWISTADORÓW

 

Francisco De Orellana odkrył Amazonkę przypadkiem, w 1541 r. Dokonał tego bez map i urządzeń nawigacyjnych, na tratwie z bali. Towarzyszyło mu 47 ludzi, ocalałych z wielotysięcznej wyprawy. Konkwistadorzy, wycieńczeni tysiącami mil podróży, dawno już zjedli psy i konie. Żuli cholewy butów, a z głodu nie odróżniali rzeczywistości od halucynacji, kiedy z rwącego nurtu wyłowili ich Indianie. Orellana najpierw „powierzył” ich ziemie królowi Hiszpanii, po czym błagał o ratunek.

W dzienniku tej podróży opisano mijane po drodze bogate miasta, otoczone murami, oraz wielotysięczne społeczności, mieszkające w dżungli. Takiego świata – o ile faktycznie istniał – nikt już potem nie zobaczył. Przez 150 lat od odkrycia Ameryki wyginęło 95 proc. plemion Amazonii. Wymarli od chorób i kul białych przybyszy. Tylko pierwsi konkwistadorzy, mimo swojej gwałtowności, zdobyli się jeszcze na zachwyt nad Nowym Światem. Później zaczęła się okrutna kolonizacja, a wraz z nią eksterminacja.

Jednym z ostatnich konkwistadorów był Lope de Aguirre. Jego demoniczna postać zafascynowała Wernera Herzoga, który uczynił zeń bohatera filmu „Aguirre, gniew boży”. Lope miał opinię okrutnego najemnika. Jednak po latach walk był tak samo ubogi jak wtedy, gdy wypływał z Hiszpanii. Postępowało zaś jego rozczarowanie i szaleństwo. Apogeum osiągnęło podczas wyprawy do El Dorado w 1560 r. Zabił wówczas m.in. szefa ekspedycji Pedro de Ursuę i jego kochankę. W sumie „72 Hiszpanów i garstkę kobiet”. Następnie proklamował własne Królestwo Nowego Peru. Do króla Filipa II wysłał list wymawiający mu posłuszeństwo. „O ty, gorszy od Lucyfera” – pisał do władcy i radził mu, żeby nie wysyłał swoich wojsk, bo „wszystkich czeka rozpacz i śmierć”. Kończył z wiarą, że choć grzesznik za życia, po śmierci zostanie bożym męczennikiem. Podpisał się: „Lope de Aguirre, tułacz”. Tylko szaleniec mógł się zdobyć na taką szczerość. Aguirre został poćwiartowany. Zanim zginął, zabił córkę, by oszczędzić jej losu córki zdrajcy.

Nie jedną, lecz kilka wypraw do El Dorado odbył Jimenez de Quesada, potomek Henryka Żeglarza. Tylko z pierwszej udało mu się przywieźć złota i szmaragdów na wysokość konnego rycerza. Było to w 1537 r., kiedy zdobył krainę Mwisków. Ale kolejne wyprawy przynosiły tylko rozczarowanie i śmierć. Ostatnią ekspedycją de Quesada dowodził z noszy, w wieku 80 lat. Zmarł trędowaty, samotny i ubogi, choć był jednym z nielicznych, którzy zdobyli złoto.

ZŁOTO BOGÓW

Wielokrotnie próbowano osuszyć jezioro Guatavita. W 1545 r. Indianie harowali tam trzy miesiące i obniżyli poziom wody o 3 m. Dno ukazało tylko niewiele kosztowności. Później kupiec Antonio de Sepulveda wyrwał kawał brzegu, który nie zabliźnił się do dziś. Pogrzebał setki Indian, ale wydobył szmaragd wielkości kurzego jaja, który przesłał królowi Hiszpanii. W XVIII w. niemiecki uczony i podróżnik Alexander von Humboldt obliczył, że dno jeziora musi kryć równowartość co najmniej 300 mln dolarów. Specjalnie stworzona kompania na początku XX w. wypompowała wodę. Na próżno, bo skarby zacementował muł…

Także na wyżynach Bogoty nie znaleziono kopalni, które dostarczać miały ceremonialnego stroju dla El Hombre Dorado. Okazało się, że wieśniacy z plemienia Mwisków skupowali ofiarne złoto w dolinach, płacąc za nie solą i bawełnianymi kocami. Bo one miały dla ludzi praktyczną wartość, a złoto – jedynie duchową. Karmili się nim i odziewali tylko bogowie.

„W ciągu ostatniego wieku odkryto w Ameryce Południowej wiele stanowisk o charakterze mieszkalnym i ceremonialnym – mówi dr Janusz Wołoszyn, archeolog z Ośrodka Badań Prekolumbijskich UW. – Wiele z pewnością czeka jeszcze na odkrycie. I może lepiej, że nie znaleziono w nich wielkich ilości złota, bo uchroniło to je przed smutnym losem bogatych cmentarzysk z peruwiańskiego wybrzeża, od dziesiątków lat plądrowanych przez rabusiów grobów”. Skarby stają się przekleństwem dla wiedzy. W 1965 r. rząd Kolumbii uczynił jezioro Guatavita częścią dziedzictwa narodowego. Zakazano wszelkich prac.

NASZE ZŁOTO, NASZ MIT

Dr Roman Chymkowski – antropolog z Instytutu Kultury Polskiej UW – jest zdania, że „Eldorado to jedna z wersji raju na ziemi. Tego rodzaju krainy szczęśliwości pełne były zawsze tego, na czym ludziom najbardziej zależało. Plebejska wyobraźnia wieśniaków, wciąż zatroskanych o podstawowe potrzeby bytowe, podpowiadała, że taka kraina to ziemia miodem i mlekiem płynąca, w której na drzewach rosną kiełbasy”.

Na realne istnienie takiej utopijnej krainy dała przyzwolenie jedynie epoka konkwisty. Ludzie odkryli przecież Nowy Świat i zobaczyli cuda, jakich nie widzieli w Starym. El Dorado nie było wtedy mitem, ale celem prawdziwych ekspedycji. I tak przez kolejnych 500 lat. Ostatni padł ofiarą mitu Percy Fawcett, który zaginął w Amazonii w 1925 r. „Wrócił” i znów rozbudził zbiorową wyobraźnię jako filmowy Indiana Jones.

„Samo słowo »eldorado« – mówi dr Chymkowski – przetrwało dłużej niż powszechna wiara w rzeczywiste istnienie krainy tak nazywanej. Jego znaczenie bardzo się poszerzyło i nabrało charakteru metaforycznego. Oderwane od kontekstu historycznego i kulturowego, używane jest do określania miejsc rzeczywistych i wyobrażonych, z którymi kojarzy nam się obraz bogactwa i – szerzej – szczęścia”.

Jednak sami Indianie potrafili obcować właśnie z mitem. To spotkanie umożliwiał im halucynogenny napój ayahuaska – jak twierdzi Roman Warszewski, autor książki „Tajna misja El Dorado”. Z podróży, w którą zabierał ich szaman, wracali ze wspomnieniami złotych budowli, otoczonych iskrzącymi girlandami. Opowiadali o swych wizjach, tymczasem konkwistadorzy nie potrafili myśleć symbolicznie i gnani własnymi tęsknotami wędrowali do El Dorado. Do mitu, który różne ma nazwy, ale od zawsze towarzyszy ludzkiej świadomości. Niezależnie od czasu i szerokości geograficznej złota kraina jest w naszych głowach i tam pewnie trzeba jej szukać.