Z całą rodziną na koniec świata. „Taka podróż uczy miłości”

– Bardzo łatwo wejść w rolę rodzica, który tłumaczy swój bezruch dzieckiem, ze względu na dziecko odmawia sobie wyjścia wieczorem, podróży, życia w pełni. Dzieci tak naprawdę w niczym nie przeszkadzają, to kwestia myślenia – mówi Anna Alboth, mama Mili i Hani, podróżniczka i blogerka.

ROBERT RIENT: Czym jest miłość?

ANNA ALBOTH: Nie akcją i inspiracją, nie jest żadną zasadą ani ustalonym kodem. Miłość jest akceptacją, kochaniem drugiej osoby w sposób absolutny. Miłość oznacza przyzwolenie na bycie sobą – w tym stanie naprawdę niczego więcej nie potrzeba.

R.R: Zawsze tak miałaś?

A.A: O nie. W moim pierwszym małżeństwie wypełnionym poważnymi planami i kredytem było zupełnie inaczej. Weszłam wtedy w dobrze znaną rolę żony, mój mąż widział mnie określoną i ja chciałam dla niego taka być. Teraz, z Tomem, podążamy za sobą.

Wchodząc w ten związek, wiedziałam, że nic nie jest na zawsze, i zakładałam, że wszystko, co mnie otacza, całe to dobro wynikające z miłości, może być chwilowe. To bywa trudne, zwłaszcza gdy słyszę z ust Toma: „Mógłbym być szczęśliwy bez ciebie, ale tak nie chcę, wybieram szczęście z tobą”. Pozornie byłoby łatwiej być tą jedyną, ale to właśnie byłoby odgrywaniem roli. Podobnie jest z dziećmi, pamiętam, że bycie niezbędną czasami było bardzo trudne. Wolę świadomie wybierać, nie z konieczności, potrzeby.

R.R: Co było trudnego w byciu potrzebną?

A.A: Wielka odpowiedzialność. Wiedziałam, że tylko ja mogę je utulić do snu, że nie mogę się schować pod kołdrę, gdy mam gorszy dzień, tylko muszę być stale dostępna. Dobrze móc być czasami słabą.

R.R: Mila urodziła się 7 tygodni przed terminem. „Wyglądała przerażająco, cała fioletowa. Mogłam ją zobaczyć przez ułamek sekundy, zanim lekarze zabrali ją w kąt pokoju. Tam kłuli ją igłami, podłączali kable i plastry. Nawet nie płakała. Była zbyt słaba” – napisałaś w swojej książce „Rodzina bez granic”. Jak przeżyłaś ten moment?

A.A: Byłam w ciąży i czekałam, pełna nadziei i wyobrażeń, pewnie jak każda mama. I nagle nie miałam dziecka, ani w brzuchu, ani na brzuchu. Bardzo trudny moment, który dotyczył również narodzin naszej drugiej córki, zwłaszcza że dotyczył przyjścia na świat obu: młodszej Mili i starszej Hani. Przychodził do mnie lekarz, tłumaczył mi, że tak musi być, że oni ratują moim dzieciom życie, że muszą leżeć w inkubatorze. Później nasłuchałam się opowieści o tym, jak ważne są pierwsze godziny po urodzeniu, bycie blisko dziecka. Przez wiele tygodni czułam się rozwalona, rozklejona. Dotarło do mnie, że nie miałam czegoś, co było potrzebne. Myślę sobie, że pewnie dlatego, gdy Hania miała pół roku, wyruszyliśmy w podroż, by nadrobić tamte stracone godziny przy inkubatorze i być cały czas razem.

R.R: Jak wyglądała ta podróż?

A.A: Wzięliśmy busa mojego taty i ruszyliśmy przez Ukrainę na wschód. Byliśmy młodymi rodzicami i chcieliśmy być blisko siebie. Gdy dziecko jest małe, budzi się kilka razy w nocy, ząbkuje, płacze, to nie jest łatwy czas, przy czym to samo wydarza się w mieszkaniu i samochodzie. A my w podróży jesteśmy szczęśliwsi. Wolałam wstawać w nocy i karmić córeczkę, patrząc na Kaukaz niż w sufit mieszkania.

R.R: Gdy pojawiła się Mila, wyruszyliście już we czwórkę w znacznie dalszą podróż, przez Amerykę Środkową. Bałaś się?

A.A: Nie.

R.R: Jak to zrobiłaś?

A.A: Nie martwię się na zapas. To nie znaczy, że nie przydarzają mi się trudne sytuacje, ale zajmuję się nimi właśnie wtedy, gdy się pojawiają. Przed podróżą znaleźliśmy parę badaczy, która podróżowała po Kaukazie z małym dzieckiem. Zobaczyłam na zdjęciach, że to możliwe. Gdy pojawia się dziecko, można uznać, że trzeba je kąpać w wanience z podgrzewanymi ściankami. Wiele matek myśli, że skoro mogą dać dziecku to, co najlepsze, tak właśnie zrobią. Nie oceniam, każda z nas co innego uznaje za wartościowe. Dla kogoś będzie to wanienka z podgrzewanymi ściankami, dla mnie była to możliwość spędzania wspólnie czasu, cały czas razem, nad strumykiem czy plastikową miską. Lubię zbierać wspólne doświadczenia, wspomnienia. Czuję, jakby nasza rodzina miała trzydzieści lat. Gdy jesteśmy razem, w drodze, łatwiej nam szanować nasze potrzeby.

R.R: Dlaczego?

A.A: Bo wtedy prawie nic i nikt nas nie rozprasza. Patrzymy na siebie, słuchamy się, czujemy. Hania chce zostać gdzieś dłużej i bawić się z pieskiem. Tom chce zostać dłużej i robić zdjęcia. Ja chcę iść w prawo, Mila w lewo. To wszystko uczy nas szacunku i tego, kim jesteśmy. Poza tym, gdy nie mam telefonu i komputera, to jestem bardziej uważna na siebie i swoją rodzinę, to kolejny plus z podróżowania.

R.R: Gdy byłem u ciebie pierwszy raz, pokazałaś mi salon, tam w dwóch hamakach spały dziewczynki, obok grupa dorosłych, którzy głośno rozmawiali. Podróże uczyniły je odporniejszymi, bardziej otwartymi na świat?

A.A: Tak. Jedzą prawie wszystko, nie boją się próbować nowych smaków. Od samego początku wiedziałam, że jeśli będziemy chodzić na palcach przy maleństwach, to już zawsze będziemy musieli tak robić. Znam rodziców, którzy mają na telefonie aplikację z odgłosem suszarki, która usypia dzieci. Nie chciałam tego, bo wtedy czułabym się jak w więzieniu. Nasze córki są otwarte, to dla mnie wielka wartość, nie dziwi ich, że ludzie wyglądają różnie, inaczej niż one, mają inny kolor skóry, inne poglądy i nawyki.

R.R: Czego się nauczyłaś o miłości od swojej rodziny?

A.A: Że trzeba się starać. Kiedyś byłam taką królewną, jestem taka i taka, a jak chcesz być blisko, to się przystosuj. Dzieci są lustrami, akcja i reakcja zachodzi automatycznie. Czasami zachowywały się tak jak ja w gorszy dzień, używały moich słów, pokazywały mi, kim jestem. Dla dzieci nie ma znaczenia, co im się mówi, one się uczą, patrząc na zachowania, oddają wszystko, co dostają.

R.R: W książce napisałaś, że jesteś dumna ze swojego męża. Kiedy to czujesz?

A.A: Czasami ludzie są dumni, bo ktoś dokonał czegoś dzięki nim, czują w tym, kim staje się druga osoba, swoją zasługę. Ja z Tomem mam inaczej, czasami patrzę na niego, na łatwość, z jaką nawiązuje kontakty z innymi, i cieszę się, czuję dumę, że jesteśmy razem. Ja trochę ciągnę do przodu różne sprawy, ale to dlatego, że on mnie trzyma, daje mi niezwykłe poczucie bezpieczeństwa.

R.R: Wiele rodziców będących przeciwnikami wielomiesięcznych podróży z małymi dziećmi mówi, że one potrzebują właśnie poczucia bezpieczeństwa, znanej drogi do szkoły, znanych regałów we własnym pokoju.

A.A: Czasami ktoś uważa, że ta droga, regały i własny pokój dają ramy określające poczucie bezpieczeństwa, bo tak łatwiej niż uznać, że poczucie bezpieczeństwa u dzieci jest wynikiem ich relacji z rodzicami. To wcale nie wyklucza tego, że nasze dziewczynki zabierają w podróż ulubionego misia i zajączka. Jesteśmy z dziećmi cały czas, w pięknych i trudnych momentach, tłumaczymy i pokazujemy im świat. Bezpieczeństwo dla dziecka to szczęśliwi rodzice.

R.R: To teraz zapytam cię słowami z twojej książki: „Po co jechać z dziećmi do Srebrenicy, miejsca masakry w Bośni? Po co do szkoły w Biesłanie, w której doszło do tragedii?”.

A.A: Odwiedzamy te miejsca, bo interesują mnie i Toma. Naszym celem nie było pokazanie miejsc zbrodni dziewczynkom, ale biorą udział w naszym życiu, w tym, co dla nas ważne. Moim zdaniem nie ma dla dziecka nieistniejących tematów, widzę wartość w rozmowie o tym, co trudne. Niestety, nie ma

 

odpowiednich słów, by opowiedzieć o tym, że ludzie zabijają ludzi maczetą. By opowiedzieć o Srebrenicy, czasami pozostaje zaduma. To ważne, by dzieci dostały pełny obraz świata, byśmy my jako rodzice w miłosnej i bezpiecznej przestrzeni wyjaśnili, co się tutaj dzieje.

R.R: „Ale dlaczego?”, „ale jak?”, „ale gdzie?” – jak się podróżuje z tymi wszystkimi pytaniami?

A.A: To mnie motywuje. Nie mam problemu w powiedzeniu: nie wiem. Tylko że wtedy szukamy razem odpowiedzi. Gdy jesteśmy w Meksyku i czegoś nie wiemy, idziemy do pani siedzącej przy drodze i pytamy. Gdy ona nie wie, grzebiemy w książkach, mapach, filmach. Gdy to nie daje rezultatu, to wieczorem albo w nocy odpalam komputer i szukam sama. Byliśmy w szkole podstawowej w Królestwie Tonga. Dzieci stoją grzeczne w rządkach, ciche, czekają na zajęcia. Pytam nauczycieli, jak to robią, a nauczycielka mówi, że biją dzieci. Hania zrozumiała odpowiedź po angielsku i zapytała nas o bicie.

Innym razem na wyspach Pacyfiku Hania widziała dzieci w swoim wieku, które biegały, gdzie chciały,
miały absolutną wolność. Pytała, jak to jest, dlaczego ona musi pytać o pozwolenie pójścia do dżungli albo na plażę. Wyjaśniłam, że troszczę się o nią, interesuję się nią i chcę wiedzieć, czy nic jej się nie stało. Czy to znaczy, że ci rodzice troszczą się mniej? Hania dopytuje, nie odpuszcza, zadaje fundamentalne pytania. Ta rozmowa pomogła jej zrozumieć, czym jest kompromis między totalną wolnością a troską, zrozumieć, co dla niej samej lepsze.

R.R: Piszesz o słowie envidia, które według Majów opowiada o uczuciu zawiści czy zazdrości. Dlaczego jest ono tak niebezpieczne?

A.A: Bo wprowadza element porównywania, podziału świata na tych, którzy mają lepiej i gorzej. Prowadzi to do poczucia wyższości albo przygnębienia, to droga donikąd.

R.R: Co z podróży po Ameryce Środkowej wywarło na tobie największe wrażenie?

A.A: Środek Gwatemali, zatrzymaliśmy się na podwórku u rodziny, która miała dwanaścioro dzieci. Wiedziałam, że to biedny kraj, ale doświadczenie jest czymś innym. Tylko dwójka z tych dzieci chodziła do szkoły. Chłopcy wyjaśnili nam, że nie stać ich na mundurki, które są obowiązkowe, i dlatego nie chodzą do szkoły. Byłam zła, wściekła, bezradna. Od razu zaczęłam myśleć, jak rozwiązać ten problem. Ta rodzina mieszkała blisko turystycznego szlaku, gdyby sprzedawali herbatę, mogliby zarobić na mundurki. Później pomyślałam, by zorganizować jakąś zbiórkę pieniędzy w Polsce. Te trudne momenty, gdy podróżuje się przez biedne kraje, pojawiają się co jakiś czas. Uczą pokory, tego, by nie czuć się lepszą, by nie patrzeć z góry, nie mówić innym, jak mają żyć.

R.R: Jakiś czas temu zaangażowałaś się w pomoc uchodźcom w Berlinie. Dlaczego?

A.A: Właśnie dlatego, że się napatrzyłam. Tom się ze mnie śmieje, że stałam się gościnna dopiero po pobycie w Gruzji. Doświadczyłam, jak to jest traktować obcego, podawać mu herbatę w ładnym kubeczku, ugotować dla niego, potraktować z pełną otwartością. W trakcie naszych podróży zdarzało się, że biedne rodziny gnieździły się na jednym łóżku, nam oddając drugie. Dużo dostałam. Jestem biała, mieszkam w Europie, mieszkam pod szczelnym dachem – nie rozumiem, dlaczego nie miałabym pomagać. Gdy w Berlinie pojawili się uchodźcy, pomaganie stało się naturalne.

R.R: Co zrobiłaś dla uchodźców w ostatnich miesiącach?

A.A: Mieszka z nami Syryjczyk, a wcześniej mieszkały cztery osoby. Przez dom przewinęło się pewnie z trzydzieści osób, spali u nas, kąpali się, jedli. Zebraliśmy ponad trzy tysiące śpiworów, zaangażowali się ludzie z całej Polski. Przyjechało z osiemdziesiąt samochodów ubrań, zabawek, lekarstw i jeden autobus z darami. Do tego ponad pięćdziesiąt laptopów. Dzisiaj przyjechał samochód z kurtkami zimowymi. To się cały czas toczy, rok temu myślałam, że to będzie spontaniczna tygodniowa akcja. Chyba nic w życiu nie przyniosło mi takiej satysfakcji, chociaż był to również najtrudniejszy rok.

R.R: Dlaczego?

A.A: Akcja pochłaniała mnóstwo czasu, wówczas nic – poza miłością – nie było dla mnie ważne. Miałam kończyć jakiś raport, tymczasem kilka kilometrów ode mnie stali ludzie bez butów, a wiedziałam, że mogę te buty zdobyć. Ale ucierpiały na tym niektóre relacje. Poza naszą czwórką mieszkamy na stałe z trzema innymi osobami, dwie z nich miały dosyć ciągłego zamieszania, worków z ciuchami w korytarzu, wyprowadziły się.

R.R: Poza tym spadła na ciebie fala nienawiści, życzenia śmierci. Jak sobie z tym radzisz?

A.A: Byłam kilka razy na policji, ale uodporniłam się. Wiem, że robię dobrze, to daje spokój. Gdy dyskutuję z kimś w internecie i drugiej stronie kończą się argumenty merytoryczne, zazwyczaj pojawia  się jad i obelgi. Wtedy proponuję spotkanie na żywo, z publicznością, to zazwyczaj kończy dyskusję. Polecam tę strategię.

R.R: Skorzystam. W swojej książce udzielasz wielu praktycznych rad dotyczących podróżowania z dziećmi. Możesz wymienić te najważniejsze?

A.A: Po pierwsze przygotowanie dziecka do wyjazdu. Opowiedzenie o tym, jak się płynie promem, jak leci samolotem, pokazanie flagi kraju, wyjaśnienie, że poznamy małego Ahmeda, który na deser zjada to a to. Wtedy budzimy w dziecku ciekawość, gotowość na eksplorowanie świata. Po drugie bycie elastycznym. Niektórzy nie decydują się na długie łączone loty, bo co, jak się samolot spóźni? To proste, wtedy będziemy spać na lotnisku, znajdziemy coś do jedzenia.

Jestem zwolenniczką zastanawiania się nad lękami, rozbrajania ich. Bardzo łatwo wejść w rolę rodzica, który tłumaczy swój bezruch dzieckiem, ze względu na dziecko odmawia sobie wyjścia wieczorem, podróży, życia w pełni. Dzieci tak naprawdę w niczym nie przeszkadzają, to kwestia myślenia. Z tym się łączy trzecia rada – by nie rezygnować ze swoich pasji. Niektórzy rodzice wyjeżdżają na wakacje wyłącznie pod dzieci, do lunaparków i miejsc zabaw. To dosyć szybko frustruje. Nie rezygnujemy z wyjazdów tam, gdzie stworzone są miejsca dla dzieci, ale zapraszamy je do tego, by uczestniczyły w naszym świecie. Balans jest potrzebny.

Na koniec sprawy techniczne, wiele osób wyjeżdżających z dwójką dzieci na cztery miesiące uważa, że musi zabrać mnóstwo rzeczy. Warto przemyśleć, co jest naprawdę potrzebne, pamiętając, że wszystko może być zabawką  Osobiście rezygnuję z puszczania dzieciom bajek w podróży, czuję, że w ten sposób poszłabym na łatwiznę. Wolę rozmawiać, śpiewać, czytać, patrzeć na widoki, bawić się w zgadywanki, robić zabawki z papieru albo milion innych rzeczy.

R.R: Wróćmy na chwilę do momentu, który zakończył waszą podróż przez Amerykę Środkową. Honduras. O śmierci taty dowiedziałaś się z maila. Możesz o tym opowiedzieć?

A.A: Pisząc książkę, wróciłam do tego maila po raz pierwszy. W tamtym momencie doznałam szoku. Tata był dla mnie ważną, jeśli nie najważniejszą osobą w życiu. Nie chorował, nie przeszło mi przez myśl, że umrze. To był silny facet. Położył się z bólem głowy do łóżka i się nie obudził. Z Hondurasu wracaliśmy 3 dni trasą, którą pokonaliśmy w 4 miesiące. Trudny moment, nie do opowiedzenia. Wracałam z wymarzonej podróży na pogrzeb taty. Wiedziałam, że muszę tam być, symbolicznie pozwolić mu odejść.

R.R: A teraz jak się czujesz?

A.A: Tęsknię. Ta książka była w pewnym sensie pisana dla niego, nie opowiedziałam mu o tych wszystkich przygodach. Ale wiesz, to nie zmienia faktu, że ciepła kawa wciąż najlepiej smakuje z metalowego kubka, pita gdzieś w drodze, tak żeby można było spokojnie gapić się na motyle, razem.