Z czego korzystali szpiedzy w okresie zimnej wojny?

Jest 1 czerwca 1962 roku. Po Oceanie Arktycznym, kilkaset kilometrów od wybrzeży Grenlandii, na wielkiej lodowej krze dryfuje opuszczona sowiecka stacja Siewiernyj Polius-8. Prowadzone na niej badania naukowe były tylko przykryw- ką dla szpiegowania amerykańskich łodzi podwodnych. Gdy jednak napierający lód zagroził stacji, Rosjanie ewakuowali personel SP-8, pozostawiając wyposażenie. Sądzili, że i tak ulegnie ono zniszczeniu, a jeśli nawet nie, to nikt nie będzie w stanie go stamtąd zabrać. Mylili się.

W czasach zimnej wojny konstruktorzy szpiegowskich gadżetów osiągnęli szczyty kreatywności. Dzisiaj niektóre z ich wynalazków mogą budzić uśmiech zażenowania lub wręcz przeciwnie
– przerażenie.

Po SP-8 buszuje właśnie dwóch amerykańskich oficerów wysłanych przez woj- skowy wywiad – major James Smith z sił powietrznych i kapitan Leonard LeSchack z marynarki wojennej. 28 maja wyskoczyli na spadochronach z pokładu Boeinga B-17, który startował z lotniska w Kanadzie. W ciągu trzech dni rozmontowali szpiegowską aparaturę, pakując najcenniejsze części do me- talowego pojemnika. Jednak najtrudniejsze zadanie dopiero przed nimi.

Wielki B-17 nie będzie w stanie wylądować na krze. Smith i LeSchack mają ze sobą małą butlę z helem, trzy gumowe balony i długi zwój mocnej liny. O umówionej godzinie pompują pierwszy balon i wypusz- czają go na wysokość 150 metrów. Do liny przyczepiają pojemnik ze zdobytą aparaturą. Kilkanaście minut później słyszą dźwięk silników nadlatującego samolotu – maszyna zmierza prosto w stronę balonu. Przymocowana do kadłuba specjalna „kotwica” precyzyjnie chwyta linę. Pojemnik wzbija się w powietrze z prędkością około 200 kilome- trów na godzinę i szybko zostaje wciągnięty na pokład. B-17 robi nawrót – do drugiego balonu przyczepiony jest kapitan LeSchack. Jako ostatni z sowieckiej stacji ewakuuje się major Smith.

Operacja „Cold Feet” (Zimna Stopa) za- kończyła się sukcesem – amerykański wywiad zdobył bezcenne informacje o sowieckich metodach śledzenia łodzi podwodnych. Przeprowadzenie operacji nie byłoby jednak możliwe, gdyby nie Skyhook – stworzony przez wynalazcę Roberta Edisona Fultona system ewakuacyjny.

Wydrążony kamień

W latach 50. i 60. XX wieku gadżety szpiegów Wschodu i Zachodu były podobne:  małe kamery i aparaty foto- graficzne, specjalny atrament i odczynniki do tajnopisów, mikrofilmy czy mikrodruk, umożliwiający zapisanie kilkuzdaniowej wiadomości w kropce na końcu zdania. Za pomocą „mikrokropek” ukrytych w kartkach z liczbami przekazywała informacje wywiadowi PRL Maria Knuth, zwerbowana w 1948 roku w Berlinie Zachodnim. Z kolei najcenniejszy nabytek czechosłowackiego wywiadu StB Alfred Frenzel pseudonim Anna wysyłał tajne informacje z Niemiec do Pragi ukryte w wykonanych z brązu figurach nagich kobiet. Oprócz schowka znajdował się w nich mechanizm, który po- wodował zniszczenie przesyłki w przypadku próby przewiercenia lub przepiłowania rzeźby. Anna przekazał w ten sposób komunistycznemu wywiadowi m.in. informacje o budżecie woj- skowym zachodnich Niemiec.

CIA działało podobnie. Najcenniejszy amerykański i brytyjski szpieg w Związku Radzieckim pułkownik GRU Oleg Pieńkowski skopiował setki tajnych dokumentów dotyczących sowieckich rakiet balistycznych za pomocą małego aparatu fotograficznego Minox B, którego prototyp opracowano na Łotwie jeszcze w 1938 roku! Jednak na przełomie lat 50. i 60. był to wciąż rewelacyjny sprzęt, ponieważ umożliwiał zrobienie jednorazowo aż 50 zdjęć. Rolkę z filmem Pieńkowski podrzucał oficerom CIA w wydrążonym sztucznym kamieniu przy umówionym znaku na drodze Moskwa–Kijów. Dzięki tak przekazywanym informacjom prezydent Kennedy mógł m.in. zmusić Związek Radziecki do wycofania rakiet z Kuby w czasie kryzysu w 1962 r.

Większość tych technik była znana już w czasie II wojny światowej, a nawet wcześniej. Jednak w połowie lat 70. sowiecki kontrwywiad odkrył coś, co wywołało szok w kierownictwie ZSRR – były to amerykańskie urządzenia podsłuchowe kilkumilimetrowej wielkości. 

 

Jak podrzucić podsłuch?

Miniaturyzacja nadajników (a także baterii do nich) spowodowała, że lata 70. i 80. nazwano w CIA „epoką audio”. Kluczową umiejętnością amerykańskich szpiegów stało się instalowanie podsłuchów. Wymagało to niemałej wyobraźni.

W połowie lat 70. działający w Ameryce Południowej agent CIA otrzymał zada- nie „podrzucenia pluskwy” do ambasady jednego z krajów Europy Wschodniej. Budynek i personel byli jednak dobrze pilnowani. Obserwacja rodziny ambasadora ujawniła, że jego żona w każdy wtorek jeździ samochodem na zakupy do tego samego sklepu. Agent zamówił więc u miejscowego producenta kolekcję nocnych lamp, a tech- nicy CIA zainstalowali w każdej z nich miniaturowe mikrofony i nadajniki, umożliwiające przesyłanie sygnału na odległość kilkuset metrów. Towar został zapakowany do „firmowego” vana, którym agent poje- chał na parking pod supermarketem. Tam lekko przytarł należący do żony dyplomaty samochód i spokojnie czekał, aż kobieta wyjdzie ze sklepu. Kiedy pani ambasadorowa zobaczyła, co się stało, początkowo chciała wezwać policję.

Agent zaproponował jednak, że zapłaci za szkodę w gotówce i to o wiele wyższą kwotę niż firma ubezpieczeniowa. I dorzuci jeszcze ładną lampę nocną, którą żona dyplomaty będzie mogła sobie sama wybrać… Tego samego wieczora mógł posłuchać, jak kobieta chwali się mężowi, że „nakrzyczała na tego biednego Amerykanina i jeszcze dostała od niego prezent”.

Pomysłowość ówczesnych „bondów” do dziś robi wrażenie. W latach 70. jedna z czołowych amerykańskich firm produkujących sprzęt audio otrzymała tajne zlecenie skonstruowania mikrofonu i nadajnika, które zmieściłyby się w pocisku kalibru .45. Pierwsze próby z wystrzeliwaniem aparatury podsłuchowej na odległość kilkuset metrów przebiegły pomyślnie – nawet po uderzeniu w deskę z prędkością 800 km/godz. sprzęt nadal działał. W praktyce okazało się jednak, że żywe drzewa, w których audio-bullet miał być umieszczany, z niewiadomych przyczyn zniekształcają sygnał. Z pomysłu zrezygnowano, jednak skonstruowane już niezniszczalne nadajniki trafiły na wyposażenie szpiegów CIA. Do dziś w Langley krążą opowieści, jak jedna z takich „pluskiew” została wykryta w biurku południowoamerykańskiego dyktatora. Ten w porywie wściekłości postanowił zniszczyć urządze- nie, strzelając w nie z pistoletu. Jedna z kul trafiła w nadajnik i wbiła go w sufit gabine- tu. Sprzęt nadal działał i CIA podsłuchiwała dyktatora, dopóki nie wyczerpała się bateria.

Niektóre ze szpiegowskich gadżetów „ery audio” przypominają wręcz pomysły rodem z taniego horroru. Należał do nich wymyślony w połowie lat 60. „akustyczny kot” ze wszczepionym do ucha mikrofonem i zaszytym w brzuchu nadajnikiem z baterią. Antena została schowana pod skórą zwierzęcia i ciągnęła się przez cały grzbiet aż do ogona. Urządzenie było na tyle małe, że nie przeszkadzało kotom w normalnym funkcjonowaniu. Jednak z powodu niezależnego charakteru tych zwierząt próby wykorzystania ich w operacjach szpiegowskich skończyły się niepowodzeniem.

Bond po polsku

Trudno uwierzyć, ale jeden z najcenniejszych szpiegów CIA w czasie zimnej wojny pułkownik Ryszard Kukliński przez długi czas kontaktował się z oficerami prowadzącymi za pomocą znaków robionych kredą na tablicach z nazwami warszawskich ulic. Bezcenne materiały wywiadowcze podrzucał zaś koło drogi w starych rękawiczkach 

lub zwykłych śmieciach. Ta technika, zwana „dead drop” (martwy zrzut), jest wciąż popularna wśród szpiegów na całym świecie. Jednak w 1980 roku, kiedy Polsce groziła sowiecka interwencja, o mało nie zakończyła się katastrofą.

4 grudnia o godzinie 23.30 agent CIA Gilbertson jechał Wisłostradą, szukając la- tarni, koło której miała zostać podrzucona przesyłka, ukryta w opakowaniu po jogurcie owiniętym w folię. Z przerażeniem zauważył sunący prawym pasem pług: kilkucentymetrowa warstwa śniegu piętrzyła się teraz na poboczu na wysokość niemal pół metra. Agent wjechał w zaspę, pozorując poślizg i gołymi rękami zaczął kopać. Dopiero po kilkunastu minutach natrafił na kawałek folii, a za nim na resztę przesyłki. Następnego dnia informacja o planowanej na 8 grudnia 1980 roku interwencji wojskowej trafiła na biurko prezydenta USA. Ostrzeżenie wysłane do Moskwy poskutkowało – sowieckie dywizje nie przekroczyły granicy. Dopiero po tej wpadce CIA postanowiła wyposażyć Kuklińskiego w najnowocześniejszy sprzęt. Było to cyfrowe urządzenie

nadawcze wielkości paczki papierosów, z klawiaturą, pamięcią i wyświetlaczem, umożliwiającym wpisanie jednej linijki tek- stu. Sprzęt, nazwany przez Amerykanów Discus, a w warszawskiej rezydenturze CIA noszący kryptonim Iskra, miał radykalnie przyśpieszyć przekazywanie superważnych tajnych informacji – odtąd trafiały bezpośrednio do ambasady USA lub któregoś z dyżurujących agentów. David Forden, je- den z oficerów prowadzących Kuklińskiego, określił Iskrę jako ówczesny odpowiednik telefonu Blackberry. Wiele jednak wskazuje na to, że był to po prostu prototyp… pagera, urządzenia, które pojawiło się w sprzedaży 10 lat później. Dzięki Iskrze Kukliński mógł w listopadzie 1981 roku powiadomić Amerykanów o planach wprowadzenia w Polsce stanu wojennego, a także o grożącym mu nie- bezpieczeństwie, dzięki czemu został razem z całą rodziną bezpiecznie ewakuowany do Stanów Zjednoczonych.

Największe emocje jednak do dziś budzą szpiegowskie akcesoria służące do zabijania. 11 września 1978 roku w szpitalu St. James w Londynie zmarł bułgarski pisarz i dysydent Georgi Markow. Cztery dni wcześniej na przystanku autobusowym został trafiony zatrutą rycyną kulką, wystrzeloną z parasola. Według Olega Kaługina trucizna pochodziła z moskiewskich laboratoriów KGB.

 

Zabójczy parasol

Prace nad truciznami umożliwiającymi potajemne likwidowanie wrogów sowieckie służby prowadziły już od lat 30. XX wieku. W arsenale sowieckich szpiegów pojawiły się wówczas kwas cyjanowodorowy, fluorooctany, polon oraz tal. Nie ma jednak dowodów, że substancji tych użyto przeciwko agentom zachodnich wywiadów – nawet w czasie zimnej wojny szpiedzy unikali bezpośredniej konfrontacji. Sowieckie służby miały jednak „licencję na zabijanie” wrogów ZSRR, do których zaliczano m.in. działaczy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów czy własnych dysydentów.

W 1957 roku w Monachium za pomocą pistoletu z ładunkiem kwasu pruskiego został zabity Lew Rebet, jeden z działaczy OUN. Dwa lata później w podobny sposób zginął przywódca organizacji Stepan Ban- dera – zabójca dopadł go na klatce schodowej, gdy ten wracał z zakupów. Istniały też specjalne wersje śmiercionośnych gadżetów dla palaczy, takie jak emitująca trujący gaz zapalniczka, której można było użyć pod pretekstem przypalenia papierosa, lub wypełnione kwasem pruskim cygaro. Jak twierdzi historyk wywiadu Keith Melton, za pomocą tego rodzaju gadżetów agenci KGB zabili w czasie zimnej wojny 125 wrogów Moskwy.

Mimo kreatywności konstruktorów profesjonalni szpiedzy starają się nie mieć przy sobie rzeczy, które mogłyby obciążyć ich w razie wpadki. W epoce powszechnie dostępnych elektronicznych gadżetów i masowej elektronicznej inwigilacji zasada ta nabrała nowego znaczenia. Smartfon, cyfrowa kamera czy odbiornik GPS, które jeszcze kilkanaście lat temu zostałyby uznane za supernowoczesną szpiegowską aparaturę, dziś nie budzą żadnych podejrzeń. Gorzej, kiedy szpieg – jak zatrzymany w ubiegłym roku w Moskwie Ryan Fogle – daje się złapać z dwiema perukami i zestawem okularów. Bond by się uśmiał…