1939: Polska walczy dalej

Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to, co by się stało, gdyby Sowieci nie zaatakowali 17 września. Jedno jest pewne: w tym czasie w Polsce wciąż było kilkaset tysięcy żołnierzy gotowych walczyć z Niemcami.

Pakt Ribbentrop-Mołotow (a dokład­nie aneks do niego, tam gdzie określo­no linię demarkacyjną po zajęciu Polski przez Wehrmacht) nazywany jest przez wielu IV rozbiorem Polski. Rzeczywiście dość dokładnie podzielono w nim strefy wpływów w Rzeczypospolitej na kilka dni przed wybuchem wojny. Lecz czy w tym dokumencie rzeczywiście cho­dziło jedynie o Polskę?

Dla Stalina pakt wydaje się formą rozstawienia na szachownicy pio­nów do rozgrywki zdecydowanie bardziej intratnej niż zagarnięcie kilkuset kilometrów kwadra­towych ziem polskich. Można przypuszczać, że już w sierpniu 1939 r. Stalin myślał o tym, co miał zamiar wprowadzić w życie kilka lat później. Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona pod przykrywką wyzwalania bratnich narodów, ciemiężonych przez polskich panów, zajmowała wyjściowe pozycje do ataku. Ataku na swojego so­jusznika Hitlera, któremu wrześniowym wkroczeniem do Polski Stalin zamierzał pomóc. Jak określił to rosyjski historyk Mark Sołonin – pomóc tak, jak stryczek pomaga wisielcowi.

STALIN WSPARŁ SŁABSZEGO

„Wojna toczy się między dwiema grupami państw kapitalistycznych (…). Nie mamy nic przeciwko temu, żeby porządnie wzięli się do walki i osłabili się nawzajem. Byłoby dobrze, gdyby rę­kami Hitlera zachwiana została pozycja najbogatszych krajów kapitalistycznych (szczególnie Anglii). Hitler, sam tego nie rozumiejąc i nie chcąc, osłabia i destabilizuje system kapitalistyczny – taką prostą wykładnię Stalin przed­stawił tydzień po wybuchu wojny nie­miecko-polskiej, 4 dni po przystąpieniu do niej Francji oraz Anglii i na 10 dni przed wkroczeniem Armii Czerwonej na Kresy. – Możemy manewrować, popychać jedną stronę przeciwko drugiej, żeby bardziej zaangażowały się w wal­kę. Pakt o nieagresji w pewnym stop­niu pomaga Niemcom. Następny etap: popchnąć drugą stronę”.

Kreml potrzebował wojny. „Jesienią 1939 roku to Niemcy wydawały się Stali­nowi słabszą stroną konfliktu, i właśnie im postanowił udzielić wszechstronnej politycznej, psychologicznej, gospodar­czej pomocy po to, żeby upragniona ogólnoeuropejska woj na nie zakończyła się na samym początku z powodu szyb­kiej klęski Niemiec” – argumentuje So­łonin. I dlatego 17 września Stalin ruszył jednostki Armii Czerwonej i pchnął je na teren Polski.

To geopolityka. Wróćmy jednak do Polski i spróbujmy znaleźć odpowiedź, czy rzeczywiście wkroczenie Armii Czer­wonej było ciosem w plecy, czy może potwierdzeniem tego, że wojna jest już przegrana, a kraj skazany na okupację.

DATA NIEPRZYPADKOWA

Czy 17 września był doskonałym dniem na wykonanie takiego ruchu? Wojna obronna Polski wydawała się wprawdzie przegrana, ale także Wehr­macht zaczynał odczuwać już ponad- dwutygodniowe zmagania. Jak bardzo – opinie są podzielone. Jedni historycy zwracają uwagę na pierzchające przed Niemcami polskie armie, praktyczny brak frontu, straty sprzętowe itp. Dru­dzy z kolei skrupulatnie wyliczają ordre de bataille Wojska Polskiego na dzień 17 września, uwzględniając wszystkie jednostki – także te, które, wykonując rozkaz Naczelnego Wodza, poddadzą się wkrótce czerwonoarmistom.

Od początku ofensywy w Polsce dowódcy Wehrmachtu zwracali się ku wschodowi, oczekując rozpoczęcia dzia­łań przez Stalina Lecz ten zwlekał. Nie zależało mu wcale na roli agresora. Wo­lał wystąpić jako obrońca uciśnionych narodów. Do tego potrzebował pew­ności: niemieckiego zwycięstwa, braku zaangażowania Anglii i Francji (czyli drugiego frontu), w końcu zaś tego, że Polacy nie będą walczyć.

Po przegranej przez wojska polskie bitwie nad Bzurą nastąpił odpowiedni moment. Losy kampanii wydawały się rozstrzygnięte, a niemieckie wojska zbli­żyły się do linii demarkacyjnej, wyzna­czonej w tajnym protokole sierpniowej umowy Ribbentrop-Mołotow. To był doskonały moment na wejście.

 

Liczebność wojsk ZSRR skierowa­nych przeciw Polsce pod wieloma wzglę­dami przerastała nawet siły niemieckie. Rosjanie mieli prawie dwa razy więcej czołgów i dwa razy tyle samolotów bo­jowych! To czyniło z wojsk radzieckich siłę, której trudno byłoby się oprzeć w bezpośrednim boju. I walki Polacy nie podjęli, poza nielicznymi starciami na samej granicy. Rozkaz marszałka Rydza- -Śmigłego był aż nadto wyraźny: „So­wiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wyco­fanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów. Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami – bez zmian. Miasta, do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii”.

To był praktycznie koniec jakichkol­wiek szans na obronę pozostałej części kraju. Armia Czerwona szybko spotka­ła się z Niemcami. Tak we „Wspomnie­niach żołnierza” opisywał ten moment gen. Heinz Guderian: „Pierwszym zwia­stunem zbliżania się Rosjan był młody oficer rosyjski, który przybywszy do Brześcia samochodem pancernym, za­wiadomił nas o nadciąganiu rosyjskiej brygady pancernej. Potem otrzymaliśmy wiadomości o uzgodnionej przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych linii demarkacyjnej. Ustalając granicę na Bugu, pozostawiono twierdzę Brześć Rosjanom. Uważaliśmy, że rozwiązanie to nie jest korzystne. W końcu zostało uzgodnione, że obszar na wschód od linii demarkacyjnej opuścimy do 22 września. Termin był tak krótki, że nie mogliśmy nawet ewakuować na­szych rannych ani pozbierać uszkodzonych czołgów. Widocznie do udziału w rokowaniach o linię demarkacyjną i zawieszenie broni w ogóle nie powołano żadnego wojskowego”.

NAJCZARNIEJSZY SEN PIŁSUDSKIEGO

Leszek Moczulski w książce „Wojna Polska 1939″ stawia tezę, że gdyby nie nastąpił sowiecki atak, to polskie wojsko – realizujące plan oparcia obrony na wschodnich terenach II RP – mogło bronić się przynajmniej kilka miesięcy dłużej. Wskazuje przy tym na będące – jego zdaniem – w przyzwoitej kondycji związki taktyczne na wschodzie. Zwraca jednocześnie uwagę na zmieniające się na niekorzyść Luftwaffe warunki atmosfe­ryczne, kłopoty z zaopatrzeniem niemieckich sił pancernych w paliwo i mimo wszystko słabnące morale wycieńczonych trudami kampanii żołnierzy Hitlera. Miejscem tej naszej dłu­gotrwałej obrony miało być tzw. przedmoście rumuńskie, czyli tereny południowo-wschodnie.

Innego zdania jest emigracyjny = historyk Jan Ciechanowski. W wywiadzie sprzed kilku lat nazwał mrzonkami liczenie, że bez 17 września nasza sytu­acja byłaby lepsza: „To są opowiadania babuni pod lipą… Gdyby nie wkroczyła Armia Czerwona, kampania mogła­by trwać tydzień, może dwa tygodnie dłużej, ale i tak skończyłaby się klęską Polski”. I podkreślał, że to, co się wyda­rzyło, było spełnieniem najczarniejszych snów Piłsudskiego. „Gdyby trzeba wal­czyć jednocześnie przeciwko Niemcom i Rosji, jedyny rozkaz, jaki mógłbym wtedy wydać, to rozkaz do modlitwy” – miał wyrazić się Marszałek.

Potwierdziło się to 4 lata po jego śmierci. Także w orędziu pre­zydenta Mościckiego: „Obywatele! Gdy armia nasza z bezprzykładnym męstwem zmaga się z przemocą wroga od pierwszego dnia wojny aż po dzień dzisiejszy, wytrzymując napór ogromnej przewagi całości bez mała niemieckich sił zbrojnych, nasz sąsiad wschodni najechał nasze ziemie, gwałcąc obo­wiązujące umowy i odwieczne zasady moralności. Stanęliśmy tedy nie po raz pierwszy w naszych dziejach w obliczu nawałnicy zalewającej nasz kraj z za­chodu i wschodu. Polska, sprzymierzo­na z Francją i Anglią, walczy o prawo przeciwko bezprawiu, o wiarę i cywili­zację przeciwko bezdusznemu barba­rzyństwu, o dobro przeciwko panowa­niu zła na świecie. Z walki tej, wierzę w to niezłomnie, wyjść musi i wyjdzie zwycięsko. Obywatele! Z przejściowe­go potopu uchronić musimy uosobienie Rzeczypospolitej i źródło konstytucyjnej władzy. Dlatego, choć z ciężkim sercem, postanowiłem przenieść siedzibę Prezy­denta Rzeczypospolitej i Naczelnych Or­ganów Państwa na terytorium jednego z naszych sojuszników (…) Na każdego z was spada dzisiaj obowiązek czuwania nad honorem Naszego Narodu, w naj­cięższych warunkach. Opatrzność wy­mierzy nam sprawiedliwość”.

Liczenie na Opatrzność było je­dynym pomysłem. Nikt jednak nawet w najczarniejszych snach nie mógł spo­dziewać się, że sowiecka okupacja nie tylko potrwa bez mała 60 lat, ale zmieni Polskę praktycznie w stu procentach. Od granic poczynając, na demografii i życiu społeczno-politycznym kończąc.

Przede wszystkim Polska formal­nie nie znalazła się z Sowietami w sta­nie wojny. To miało olbrzymie skutki. Podstawowym był brak możliwości zastosowania znanej w prawie między­narodowym zasady status quo ante bellum. Zakłada ona zgodę obu skonfliktowa­nych stron, że wszelkie terytorialne zmiany, do jakich doszło w wyniku woj­ny, są nieważne. Gdyby zastosować ją w 1941 r., kiedy rozpoczynały się rozmo­wy między zaatakowaną przez Niemców stroną sowiecką a Polakami, oznaczało­by to, że aneksja polskiego terytorium z 1939 r. jest nieważna! Ale z niezro­zumiałych zupełnie przyczyn nawet Ignacy Mościcki w swoim orędziu nie zauważył, że to, co wydarzyło się między Sowietami a Polską, to regularna wojna.

Natomiast agresorzy nie mieli z tym najmniejszego problemu. „Minął rok od tego historycznego dnia, kiedy oddziały Armii Czerwonej, spełniając rozkaz rządu radzieckiego, przekroczyły granicę… Do historii czynów bojowych Armii Czerwonej na zawsze zostaną za­pisane zwycięstwa spod Grodna, Lwo­wa, huraganowe przerwanie i rozbicie warownego ośrodka Sarny, uderzenie na wroga pod Baranowiczami, pod Dubnem, Tarnopolem i wielu innymi miejscowościami. Nie­powstrzymaną lawiną płynęły wojska pancerne wspomagane przez lotnictwo, artylerię i zmotoryzowaną piechotę. Szybkość, niepowstrzymany pęd bojowy, błyskawiczna akcja często bar­dzo paraliżowały w ogóle wszelki opór. W ciągu 12-14 dni nieprzyjaciel był zupełnie rozbity i unicestwiony. W tym okre­sie jedna tylko grupa wojsk Frontu Ukraińskiego w bitwach i manewrach okrążających wzięła do niewoli 10 generałów, 52 pułkowników, 72 podpułkowników, 5131 oficerów, 4096 podoficerów i 181 223 szeregowców Polskiej Armii” – pisał rok po zaatakowaniu Polski dziennik „Krasnaja Zwiezda”, organ Ludowego Komisariatu Obrony ZSRR, w artykule pod wiele mówiącym tytułem „Znamienna rocznica”.

 

NASZE SIŁY STRACONE NA KRESACH

Armia Czerwona wzięła do niewoli we wschodniej Polsce (według różnych szacunków) od czterystu tysięcy do pół miliona żołnierzy. Poza tym około 30 tys. zostało internowanych w Rumunii. Na Węgry przeszło 140 tys. Polaków, ale w tej liczbie są też cywile.

Można jednak założyć, że szacunkowo na Kre­sach i przedmościu rumuńskim było około pół miliona ludzi, których dałoby się ewentualnie skierować do walki. Ewentualnie, bo większość była słabo uzbro­jona, w kiepskiej kondycji psychicznej i pozbawiona motywacji do dalszego boju. Jednostki polskie nie miały na Wschodzie praktycznie żadnego ciężkiego uzbrojenia. Lotnictwo niemal w całości zostało prze­rzucone do Rumunii zaraz po 17 września.

TO NIE BYŁO POKOJOWE WKROCZENIE

Jak zaznaczyła gazeta, szybkie postępy czerwonoarmistów to nie następstwo braku oporu (choć rządzących Polską nazwa­ła bankrutami, którzy wplątali swój kraj w wojnę z Niemcami). „Nasze oddziały zdecydowanie i energicznie łamały opór wojsk polskich tam, gdzie były stawiane próby oporu. W Grodnie oddziały Armii Czerwonej spotkały się ze zorganizowanym oporem wroga. Most na Niemnie był zabarykadowany i gdy nasze czołgi zbliżyły się do niego, z drugiej strony otworzono silny ogień z karabinów. Polacy strzelali przeciwpancernymi i zapalającymi pociskami (…). Nieprzyjaciel starał się oto­czyć czołgi ogniem jednocześnie ze wszystkich stron. Kilka czołgów wdarło się do miasta i przez całą noc prowadziło bój z przeważającymi siłami nieprzyjaciela Część czołgów została zniszczona. Rankiem 21 września nasza artyleria, znajdująca się na prawym brzegu Niemna, otworzyła ogień na główne centra obrony: koszary, okopy. Jeden pułk strzelców, przeprawiwszy ię przez rzekę łódkami, zbudował most dla czołgów, zlikwidował dużą grupę ofi­cerów za dworcem i toczył krwawy bój na ulicach miasta… Inny pułk strzelców w ślad za pierwszym przeszedł Niemen, likwidując przy pomocy czołgów grupę oficerów (do 250 osób) broniących się na wschodnich wzgórzach. Reszta Po­laków uciekła w kierunku Sopoćkinie-Suwałki. W bitwie wzięto 38 oficerów, 28 oficerów młodszych, 1477 żołnierzy. Nie mniej jak 350 oficerów zostało zabi­tych” – relacjonowała radziecka gazeta. I szczegółowo wymieniała „zdobycze”: „W okolicy Dubna wzięto do niewoli 500 oficerów, 5500 szeregowych, a przy li­kwidacji grupy gen. Andersa: 2 genera­łów, 3 pułkowników, 50 oficerowi 1000 szeregowych. Pod Włodzimierzem Wo­łyńskim radziecka brygada czołgów mia­ła wziąć 150 oficerów i 1200 żołnierzy. W okolicach Lublina 3000 oficerów. Ogółem 12 generałów, 8000 oficerów i 230 000 żołnierzy”.

Tak nie opisuje się pokojowego wkroczenia, jak przez lata prezentowa­ła 17 września PRL-owska propaganda. Tak pisze się o wojnie.

EUROPA MILCZAŁA

Kształt obecnej Polski to w dużej mierze efekt tego, co na zaanektowa­nych ziemiach robił sowiecki okupant. Eksterminacja polskiej ludności (której symbolem pozostaje mord na polskich oficerach w Katyniu), rusyfikowanie zajętych terenów czy w końcu zainsta­lowanie w kraju w pełni zależnego od Moskwy rządu nie byłyby możliwe gdyby nie 17 września 1939 r. „A cóż to za historia nowa, zdumiona spyta Europa?” – śpiewał Jacek Kaczmarski w swojej „Balladzie wrześniowej”. I sam na postawione pytanie odpowiadał: „Jak to! To chłopcy Mołotowa i sojusznicy Ribbentropa (…). Nową im wolność głosi Prawda, świat cały wieść obiega w lot, że jeden odtąd łączy sztandar gwiazdę, sierp, hakenkreuz i młot”.

Ale Europa wcale nie była zdumio­na i nawet nie zareagowała. 17 września ważny jest tylko w Polsce. Dla świata nie miał i nie ma znaczenia. Świat wi­dzi ówczesną sytuację tak, jak chciało radzieckie MSZ, w swojej nocie przeka­zanej polskiemu ambasadorowi o świcie 17 września: „Państwo polskie i jego rząd przestały faktycznie istnieć”.