5 lat w Bogucicach

Józef Wilkoń (ur. 1930). Historyk sztuki, rysownik, rzeźbiarz. Autor ilustracji i opracowania graficznego do ponad stu książek dla dzieci i dorosłych wydanych w Polsce oraz sześćdziesięciu za granicą.

Są takie wątki w historii naszej rodziny, które wydają się aż tragikomiczne. Dotyczą czasu okupacji, gdy ojciec – działacz ruchu oporu i delegat rządu londyńskiego na Tarnów – był poza domem, starszy brat Stanisław w partyzantce AK, a ja mieszkałem w Bogucicach, 2,5 km od Wieliczki wraz z matką Karoliną, trzema siostrami: Jadwigą, Marią i jedyną żyjącą jeszcze obecnie Ludmiłą oraz czteroletnim bratem Aleksandrem. Stałem się męskim przywódcą, mając lat 10. Teraz widzę, jak wyjątkowej przytomności umysłu osobą była matka. Dzięki niej żyję. Mówiła świetnie po niemiecku, mimo że uczyła się go tylko przez cztery lata podstawówki. Takie to były wtedy szkoły. Pamiętam, jak nocą przyszli do nas gestapowcy i z wrodzonym sobie chamstwem i brutalnością narobili strasznego rabanu. My, dzieci, byłyśmy już wtedy w łóżkach. A matka powiedziała Niemcom tylko: „Lassen wir, wenn Kinder schlafen in Nacht”. Sparaliżowało ich, że ktoś zwrócił im uwagę i to w dodatku dobrą niemczyzną. I ta czereda łobuzów nagle zdrętwiała.

Ukrywaliście przecież w domu Żydów.

Tak, to wszystko działo się w małych, chamskich trochę, alkoholicznych, ale jednocześnie ciekawych i pięknych Bogucicach, gdzie wynajmowaliśmy dom, bośmy nigdy nie mieli swojego. Przyprowadzałem do niego żydowskie rodziny i potem je odprowadzałem.

Cóż to były za rodziny?

To była np. rodzina Juliana Aleksandrowicza, późniejszego kardiologa krakowskiego i autora książki „Pamiętnik Doktora Twardego”, w którym wspomina też nas, Wilkoniów. Przyprowadzałem ich z Wieliczki do Bogucic. Kiedyś zobaczył nas mój koleś Jasiek i zwrócił mi uwagę: „Józek, tyś prowadził Mośka”. Wie pani, jak to było? Gdyby się to wydało, to kula w łeb. Co tu dużo mówić? Polskie społeczeństwo jest pełne sprzecznych i niejednoznacznych uczuć wobec Żydów. Współczujemy im, ale też z nich żartujemy. Wtedy żal nam ich było jak ludzi ludziom, ale jednocześnie było coś takiego, co sprawiło, że ten Jasiek powiedział: „Józek, tyś prowadził Mośka”. Powiedział to wymownie. Tak, a nie inaczej. Moja rodzina nigdy nie była antysemicka. Ojciec był działaczem przedwojennej antyradzieckiej jeszcze wtedy PPS i z jego pomocą ukrywał się u nas w Bogucicach w latach 1943–1944 Szymon Zajdow, pseudonim „Wojnarek”. Żyd komunista, który po wojnie zrobił karierę polityczną, został sekretarzem PZPR-u w Krakowie i to on sprawił, że mój ojciec, owszem, był bardzo prześladowany aż do zejścia Gomułki, ale dzięki Szymonowi przeżył.

Dlaczego to pan przyprowadzał Żydów?

Nie potrafię tego wyjaśnić… Na pewno wszyscy się baliśmy, ale robiliśmy to i koniec. Nie zastanawiałem się nad tym wtedy. Potem sytuacja stała się jeszcze bardziej dramatyczna. Ukrywaliśmy rodzinę sklepikarzy. Ich starszy syn Tadek chował się na przysłoniętym słomą strychu, a mały Szymek siedział z nami. Pewnego dnia wychyliłem się przez okno i zdrętwiałem. Krzyknąłem tylko: „Mamo, Niemcy!”. Tadek ukrył się na strychu, a matka posypała schody pieprzem, żeby psy go nie wywęszyły. Porwała płaczącego Szymka na ręce i pobiegła do stajni. Odgarnęła zielone łodygi bobu, którymi karmiło się bydło, położyła Szymka krowie pod pysk i nakryła go zieleniną. A on w ryk. I wtedy matka pochyliła się nad nim i coś mu powiedziała. I się uspokoił. Co powiedziała? Nie wiem. Pamiętam też dzień, gdy odprowadzałem Szymka, Tadka i ich matkę do pobliskiego Bierzanowa. Zamiast poprowadzić ich wygodniejszym traktem koło torów, wybrałem – nie wiem czemu – ciągnący się wiele kilometrów pagór, z jednej strony spadający w stronę Wieliczki, z drugiej w kierunku Bierzanowa. Wprowadziłem ich w dolinkę, powiedziałem, jak iść dalej i wróciłem, przechodząc już przez tory. Nagle wyrósł przede mną gestapowiec na rowerze. Notabene, z rodziny Kaczmaruchów, znanej nam przed okupacją jako dobra polska familia. I ten urodziwy, przerażający esesman spytał mnie: „Co ty tu robisz?!” A ja, że za torami mamy pole i nie ma do niego innego dojścia. Udało się! Ale gdybym przeprowadzał tę rodzinę pięć minut później, byłoby na pewno po nas.

Taki to był czas. Każdy z nas żył blisko śmierci i przeplatało się to ze smakiem najsłodszych winogron świata, śliwek, ogromnej pochyłej czereśni i jabłek z ogrodu latem. Zimą niedaleko domu przejeżdżały pociągi towarowe z węglem i myśmy niestety go kradli, wskakując na odkryte wagony, co kończyło się czasem tragicznie. Mojego sąsiada Ziutka zastrzelił niemiecki wartownik. Tak samo zginął Poldek Barczyński. Ale najtragiczniej chyba skończył chłopak z mojej szkoły. Przejeżdżający szosą niemiecki oficer zobaczył, że dziecko kradnie węgiel, wysiadł z samochodu, strzelił do chłopca, wsiadł i odjechał. Po prostu. Zrobił, co należało, wedle regulaminu. To wszystko. To straszne. A my przecież dzięki temu węglowi dogrzewaliśmy domy. Było nam piekielnie zimno. Kradliśmy okupantowi. Zabieraliśmy swoje. Słusznie i honorowo. Wtedy wszystko się inaczej przekładało, inne były racje. Mój brat zadzwonił do mnie wiele lat później i poinformował mnie, że chce zgłosić naszą matkę pośmiertnie do nagrody za pomoc Żydom. Odpowiedziałem: „Nie waż się”.

Dlaczego?

Bo matka już na ten temat z wieloma ludźmi rozmawiała, proponowano jej, żeby sadziła drzewka w Izraelu, i zawsze odpowiadała tak samo, że jak ona zajmowała się przechowywaniem Żydów w domu, to nie myślała o drzewkach w Izraelu, i żeby nie zawracali jej głowy. Taka była. Ja też nie chcę tych drzewek. Po co?