7 rzeczy, które zaskoczyły mnie po przejściu na freelance

Kwartał temu, po 14 latach pracy dla różnych firm, spontanicznie rzuciłam pracę i postanowiłam spróbować swoich copywriterskich sił całkiem solo. Myślałam wtedy, że jestem w stanie przewidzieć wszystko, co w ciągu kilku kolejnych miesięcy ulegnie zmianie, ale spotkało mnie 7 niespodzianek, które sprawiły, że zrozumiałam, jak mało wiem o życiu.
7 rzeczy, które zaskoczyły mnie po przejściu na freelance

1. Chaos się odchaosił

Moja biurowa kariera zawsze charakteryzowała się chaosem. Żeby nie było – uważam się za całkiem niezłego pracownika, ale chaotyczna była organizacja mojej pracy (nie zawsze z mojej winy, ale nie też nie byłam w tych sprawach święta), chaotyczne było moje biurko, chaotyczne było nawet jedzenie, bo kiedy wszędzie dookoła był nieład, trudno trzymać się rozsądnego jadłospisu. Spanie też nie należało do najbardziej jakościowego – albo o kilka godzin za dużo, albo o kilka godzin za mało. Chaos, wszędzie chaos!

Podejmując decyzję o rzuceniu pracy i przejściu na freelance, bałam się, że będzie gorzej. Nie tylko ja – wszyscy, którzy mnie znają, patrzyli na mnie z przerażeniem, kiedy informowałam ich o mojej nowej zawodowej ścieżce. Aż tu nagle stał się cud. Tak, cud nie jest w tym przypadku zbyt szumnym słowem, bo tuż po rozpoczęciu kariery solo zaczęłam chodzić spać przed północą i wstawać między 8 a 9 rano. Wcześniej z własnej woli zrobiłam to ostatni raz pewnie w dzieciństwie, także tak – to była ogromna zmiana. 

Szybko okazało się również, że przez 14 lat swojej drogi zawodowej bardzo się myliłam, myśląc, że potrzebuję nad sobą bata, żeby nie utonąć w odmętach chaosu. Dowiedziałam się o sobie tego, że gdy działam solo, staję się maniakiem kontroli i moje biurko zdobi teraz kalendarz, w którym mam zaplanowaną prawie każdą godzinę roboczą na kolejne 3 czy 4 tygodnie. Dosyć duża odmiana, jak na osobę, która przez 34 lata działała z dnia na dzień, prawda?

2. Nie mam czasu, ale nie mam też stresu

Decydując się na freelance’owanie naiwnie wierzyłam w to, że będę pracować mniej niż na etacie. Otóż, nie. Byłoby to możliwe, gdybym miała w sobie trochę rozsądku… Początek mojej kariery solo był pełen lęku, że coś może się nie udać, a wtedy wyląduję z moim psem w jakimś smutnym i zimnym miejscu, więc niestrudzenie przyjmowałam wszystkie zlecenia, które do mnie spływały. Skończyło się tak, że już trzeci miesiąc pracuję nawet 7 dni w tygodniu i narobiłam sobie strasznych zaległości filmowo-serialowych, co wcześniej było dla mnie nie do pomyślenia.
Ale nawet to nie sprawia, że żałuję swojej decyzji – dzięki temu czuję się bezpiecznie finansowo, mam na co czekać (zaraz urlop, więc zamieszkam przez telewizorem) i pracuję z najbardziej przyjaznego miejsca, jakie znam, czyli z własnego mini centrum zarządzania z widokiem na żywy wolski skwerek. Odkąd nie muszę spędzać czasu w biurze, poczułam też o wiele większy spokój w głowie i mam na to dowody, bo codziennie monitoruję swój poziom stresu na moim smartwatchu Huawei Watch GT 2.

3. Jestem tytanem wydajności

Zawsze byłam dosyć wydajnym pracownikiem, ale w nowej rzeczywistości okazałam się być prawdziwym Flashem Gordonem pracy. Okazuje się, że kiedy nikt nie wyciąga cię na 30-minutową kawę, godzinny lunch, czy bezcelowe i nudne jak flaki z olejem spotkania, w ciągu dnia można zrobić naprawdę sporo rzeczy. Według moich koślawych i niemających żadnych naukowych podstaw kalkulacji, pracując w domu piszę dziennie średnio 3 razy więcej, niż w tym samym czasie w biurze. Piję też o wiele mniej kawy, a czuję się bardziej wypoczęta. Dziwne, ale prawdziwe!

4. Praca w knajpach to nie rurki z kremem

Amerykańskie seriale przedstawiają pracę w kawiarniach jako coś naturalnego i przyjaznego, jednak rzeczywistość potrafi być całkiem brutalna. Oczywiste jest, że siedzenie w domu 24/7 może zaprowadzić człowieka w bardzo mroczne zakamarki umysłu, więc czasami po prostu trzeba wyjść do ludzi. Chociażby po to, żeby w drodze rozruszać zastałe kości, a na miejscu wypić kawę i zgrzeszyć piekielnie słodkim marchewkowym ciastem. Gdy chwilę po założeniu działalności czekałam na instalację internetu, przez kilka byłam zmuszona pracować tylko w miejscach publicznych i myślę, że gdyby nie moje słuchawki Huawei FreeBuds 3, które TOTALNIE wyciszają wszystko, co dzieje się dookoła, ta przygoda mogłaby skończyć się tragicznie. 

5. Zaoszczędziłam 0 złotych.

Już pierwszego dnia freelance’owania wyobrażałam sobie te wszystkie oszczędności, które będą piętrzyć się na moim koncie dzięki temu, że już nie jeżdżę do pracy taksówką (lubiłam pospać, co poradzić?) i nie jem na mieście. Och biedna, głupiutka, ja! 

Życie szybko zweryfikowało marzenia, a stan finansowy pozostał dokładnie taki sam. Fakt, nie wydaję już na przejazdy, za to nadal nie oszczędzam na jedzeniu, bo natłok zleceń sprawia, że gdy mam wolną godzinę lub dwie, wolę zamówić sobie obiad i wyjść na spacer, niż spędzać ten czas przy garach. 

6. Mam więcej energii i częściej wychodzę z domu 

Pracując na etacie, z marszu odrzucałam wszelkie propozycje aktywności towarzyskich w tygodniu. Zawsze miałam problem ze wstawaniem, więc nie potrafiłam zrelaksować się ze świadomością, że im dłużej zabawię na mieście, tym bardziej spóźnię do pracy, poza tym intensywne godziny w biurze sprawiały, że o 18 marzyłam już tylko o kanapie i kocyku.

Teraz, kiedy pracuję głównie z domu, w wieczorowych porach czuję, że roznosi mnie energia. Spędzam więc bardzo dużo czasu na dynamicznych spacerach z psem, chętniej wskakuję na rower i pedałuję ile sił w nogach i zdecydowanie częściej spotykam się z ludźmi między weekendami, nie stresując się już tym, że następnego dnia zaśpię do pracy. Nareszcie mam pewność, że nikt się do tego nie przyczepi, a praca i tak będzie zrobiona na czas. I o to w zasadzie zawsze mi chodziło. 

Oprócz tego, że mam w sobie nowe pokłady energii, w końcu mam też motywację do zwiększenia aktywności fizycznej – po pierwsze: nie chcę się zastać, po drugie: codziennie sprawdzam poziom aktywności fizycznej na moim smartwatchu, dzięki czemu wyznaczyłam sobie cele, które monitoruję w aplikacji Huawei Health.

7. Przepoczwarzyłam się z “denim demona” w dresiarę

Całe życie przechodziłam w jeansach. Różne fasony, długości, kolory – przerobiłam każdy trend od połowy lat 90., kiedy sama zaczęłam wybierać swoje ubrania. Niemałym więc zaskoczeniem dla mnie było to, jak łatwo z dnia na dzień porzuciłam je na rzecz dresów, w których dumnie paraduję po mieszkaniu, dzielnicy i w których odwiedzam znajomych, a nawet spotykam się z nimi na mieście (zakładam wtedy te bardziej “galowe” modele), co kiedyś było dla mnie nie do pomyślenia. Dzisiaj na myśl o niewygodnych, sztywnych jeansach robi mi się słabo, no ale wiadomo, jak jest – czasem trzeba JAKOŚ wyglądać.