Czy Polakom grozi śmierć z przepracowania? Karoshi po polsku

Bez względu na to, czy pedał gazu dociska szef, czy sam pracownik, ktoś musi w końcu przyhamować. Polityka „szybciej, więcej, ostrzej” sprawdza się tylko na krótki dystans. Po długim zostają wraki – tyle że ludzkie.
Czy Polakom grozi śmierć z przepracowania? Karoshi po polsku

Więcej się już nie da. Jesteśmy rozdrażnieni, napięci, nie dosypiamy. Podpieramy się nosami. Praca od–do nieprzekraczająca ośmiu godzin dziennie i wolne weekendy to przywilej nielicznych, a i tak co trzeci etatowiec siedzi po godzinach. Ci zaś, którzy prowadzą własną działalność gospodarczą, średnio pracują 55 godzin tygodniowo – wynika z badań Kantar Millward Brown dla Work Service. Powody te same: chęć dorobienia, pogoń firmy za zyskiem, czasami zła organizacja pracy. No i kredyt mieszkaniowy na karku.

Paulina, 35-letnia psycholog na państwowej mizernej pensji, od 10 lat pracuje według systemu: etat w jednym miejscu i część etatu lub umowy cywilnoprawne w kilku innych. „Nawet nie wychodzi mi tak dużo godzin, około 50 tygodniowo – nie licząc wieczorów, kiedy przygotowuję się do zajęć”, zastrzega. Mankamentem jest jednak przemieszczanie się z miejsca na miejsce, bo placówki są rozsiane po całej Warszawie, i zmienne godziny dyżurów. „Bywało, że budziłam się rano, zastanawiałam, jaki jest dzień tygodnia, do której pracy najpierw idę i na którą godzinę”.

Co roku, po tym, jak OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju, skupiająca 35 rozwiniętych państw, w tym od 22 lat Polskę) ogłasza coroczny raport, ta sama śpiewka – Polacy się zaharowują. W 2017 roku spędziliśmy w robocie 1928 godzin. Średnia OECD to 1763.

Nie przychodź do mnie z problemem…

„Dno już zostało osiągnięte. Ludzie nie chcą tak dalej pracować” – uważa Justyna Dworczyk, doświadczona trenerka biznesu, coach i psychoterapeutka, którą poprosiłam o rozmowę na temat skutków przepracowywania się. Klientami Dworczyk są zazwyczaj menedżerki lub menedżerowie średniego i wyższego szczebla w wieku 35+. Zdarza się, że zaczynają sesję coachingową od stwierdzenia: „Muszę pani coś wyznać. Jestem pod opieką psychiatry”. Albo: „Jestem w terapii, wolał(a)bym, żeby pani o tym wiedziała”. To ci, którzy doszli już do ściany – potracili kosztem pracy związki, posypały im się relacje przyjacielskie, nie wspominając o zdrowiu. Szczerość to pozytywny sygnał. Praca z takimi klientami idzie sprawniej niż z tymi, którzy ukrywają, że jest w nich także część krucha, słaba, niedoskonała. Przez lata powtarzali przecież: Sky is the limit. Never give up. Jesteś zwycięzcą. A swoich podwładnych pouczali: „Nie przychodź do mnie z problemem, przyjdź z challengem”.

„Po czym widzę, że Polacy doszli do ściany i podpierają się nosami? – pyta Dworczyk. – Po tym, że ci sami klienci, których obsługiwałam kilkanaście lat temu, zwracają uwagę na inne kwestie. Zauważają, że może trzeba by ludzi wysłuchać, zamiast nakazywać im, co mają robić. Pozwalają pracownikom na inny rodzaj szkoleń. Kiedyś menedżer wyrokował »niech się nauczą zarządzania«, dzisiaj coraz częściej dostrzega potrzeby zespołu”. A wraz z nimi fakt, że ci, którzy bili kolejne rekordy, nie mają siły i odwagi, żeby się do tego przyznać. I trudno im się dziwić.

Dworczyk, która w ramach swojej praktyki zawodowej przygotowuje – jak to nazywa – wystąpienia energetyzujące dla setek osób, zaproponowała ostatnio zleceniodawczyni: Porozmawiajmy o porażkach. O tym, że bywamy krusi, wycieńczeni, nie radzimy sobie. W przyrodzie też jest tak, że po intensywnej pracy następuje spadek formy i regeneracja. Reakcja menedżerki była zdecydowana: „Aż tak odważnie to nie”.

Dworczyk nie kryje rozczarowania: „To co, znowu będziemy gadać: jesteś zwycięzcą? Uznajmy wreszcie, że czasem nie wyrabiamy i pozwólmy sobie na to, że nie jesteśmy omnipotentni”. Poczucie niezniszczalności to choroba naszych czasów. Gdziekolwiek spojrzeć, tam „Bruce Wszechmogący”. Jak na ironię, odtwórca tytułowej roli Jim Carrey, który w filmie zyskuje nadprzyrodzone moce, otwarcie mówi o swoich kryzysach psychicznych i depresji.

„W gorący letni dzień 1999 roku mój mąż Toshiro Nakahara popełnił samobójstwo. Pół roku wcześniej awansował na ordynatora pediatrii. Praca kompletnie go wyczerpała. Rzucił się z dachu. Jako pediatra miał 36-godzinne dyżury i to osiem razy w miesiącu”– relacjonuje żona ordynatora w filmie dokumentalnym „Japonia: śmierć z przepracowania” dostępnym na TV Arte. Takie produkcje oglądaliśmy jeszcze w latach 90. niczym dobry kryminał o egzotycznej tematyce. Do momentu, kiedy w prasie zaczęły pojawiać się tytuły: karoshi po polsku.

Szacuje się, że w Japonii co roku umiera z tego powodu około tysiąca Japończyków, w tym 31-letnia Miwa Sado, którą tak pochłonęło bycie reporterką polityczną, że zapomniała o wolnych weekendach i zmarła w stacji telewizyjnej z jedną ze swoich trzech komórek w dłoni. Jej przypadek jest o tyle ciekawy, że pokazuje, jak dziewczyna z pasją została wykorzystana przez telewizyjną machinę, w której otrzymywała kolejne ambitne zadania „nie do odrzucenia”. Matka dziennikarki: „Najbardziej zszokowało mnie, gdy w NHW (japońska telewizja publiczna, przyp. red.) powiedziano, że Miwa nie umiała właściwie rozłożyć sobie pracy”. Trzy lata po śmierci Miwy stacja przyznała, że przyczyną było przepracowanie, aczkolwiek zastrzegła, że w czasie gdy reporterka pracowała, system pracy NHW nie uwzględniał czasu spędzonego poza biurem. Matka: „Redaktor, dla którego pracowała Miwa, musiał wiedzieć, ile pracy miała, ale nic nie zrobił. Zamiast jej pomóc, dodawał jeszcze więcej pracy”. Nie miejsce tu na rozważania, jaki wpływ na taki stan rzeczy ma scheda po kulturze samurajskiej i w czym przypomina tę feudalną, na której ukształtowana jest polska rzeczywistość. Dość wspomnieć jeden z komentarzy pod linkiem do filmu już odnośnie naszego podwórka: „Jedyne, co mi kołacze po głowie, to to, że ten kraj jest chory, a ludzie mają mentalność niewolników i w każdej pracy będą próbowali cię zajechać. Pracowałam w naprawdę różnych zawodach i wszędzie jak nie umiesz kombinować i chodzić na fikcyjne chorobowe albo nie rzucisz na czas kredek, to cię zamęczą”.

 

Przykładów karoshi po polsku nie brakuje: lekarz po 24-godzinnym dyżurze, który nie zdążył rozpocząć kolejnego, bo złapał go zawał. Anestezjolożka wyrabiająca normę na samozatrudnieniu. Ile snu złapała pomiędzy zabiegami, zanim padła po 96 godzinach pracy? I czy to była jej „wina”, że nie pracowała na etacie, co przy przestrzeganiu kodeksu pracy minimalizuje ryzyko podobnych
przypadków?

 

Leżenie na nielegalu

Scenariusz podobny: gaz do dechy i zdrowotna kraksa – zawał, wylew, udar mózgu. Paulina, psycholog, która przez wiele lat śmigała pomiędzy kolejnymi placówkami, zdołała przyhamować,
zanim było za późno: „Zorientowałam się, że za dużo pracuję, kiedy spadła mi odporność organizmu. Zaczęłam chorować. Przeziębienia, bóle stawów, kręgosłupa. I nawet nie tyle choroby mnie zmartwiły, ile fakt, że ja się z nich cieszyłam. Dzięki temu mogłam wreszcie poleżeć w łóżku, poczytać książkę, złapać oddech. W tym roku postanowiłam bardziej zadbać o siebie”.
Pokasływanie, kichanie, smarkanie dobiegające jesienią z różnych stron open space to pierwsze takty preludium chorobowego. Zazwyczaj puszczanego mimo uszu. Ile z tych kichających nałogowo nie dosypia? Ile budzi się rano z koszulką mokrą od potu, idzie do pracy z bólem brzucha, szuka idealnej odżywki na wypadające włosy i tak dalej? „Te osoby nie musiałyby chorować, gdyby pozwoliły sobie na odpoczynek. Ale nie pozwalają, bo leżenie jest przecież na nielegalu – leżeć można tylko wówczas, gdy ma się anginę albo złamaną nogę. Więc żeby odpocząć, chorują” – podsumowuje Dworczyk i wymienia obszary objęte somatyzacją, na które jej klienci narzekają najczęściej: zatoki, jelita, alergie pokarmowe.

Typowe objawy związane z brakiem granic między sferą pracy i odpoczynku to sprawdzanie skrzynki mailowej na urlopie, dzwonienie podczas nieobecności do biura, żeby sprawdzić „czy wszystko w porządku”, niewyłączanie telefonu służbowego, poświęcanie czasu przeznaczonego na przyjaciół, rodzinę, sport, hobby sprawom zawodowym. I zapijanie problemów.

Osoby, które dostrzegają u siebie przynajmniej kilka z tych objawów, nazywamy często pracoholikami. Ostrożnie z tym pojęciem. Pracoholicy to ludzie, którym praca służy rozładowaniu napięcia. Perfekcjoniści, traktujący rywalizację jak narkotyk muszą ustawiać sobie coraz wyżej
poprzeczkę, ale próżno w tym szukać pozytywnych emocji. Ulga jest krótkotrwała, potem trzeba szukać kolejnego celu. To niestety problem dorosłych dzieci wychowywanych przez ambitnych rodziców, którzy okazywali swoją miłość, uznanie, akceptację głównie wtedy, kiedy widzieli szóstki na świadectwach, wyróżnienia, dyplomy.

(Nie) możesz więcej

W latach 80. na Zachodzie pojawił się termin „yuppie flu”. Określano nim przypadłość, jaka spotykała 20–40-letnich profesjonalistów pnących się po szczeblach kariery, „białe kołnierzyki”, wydreptujące codziennie ścieżki do banków, agencji reklamowych, biur maklerskich. Wielu z nich zgłaszało się do lekarzy z podobnymi symptomami: chroniczne zmęczenie fizyczne i psychiczne, bóle kończyn, zaburzenia koncentracji. Opadali z sił i nie byli w stanie zwlec się z łóżka. Dosłownie. Przez wiele lat mylono chroniczne zmęczenie z depresją bądź lekceważono problem („wszyscy jesteśmy zmęczeni”) i jego związek z wielkomiejskim stylem życia, w którym nie ma problemów, ale same „challenge”.

Szacuje się, że zespół przewlekłego zmęczenia dotyka dziś 3 procent społeczeństwa – zazwyczaj kobiety w wieku 25–45 lat dźwigające na swoich plecach zbyt wiele obowiązków. W co trzecim przypadku zaczyna się od infekcji wirusowej: gorączka, bóle mięśniowe, powiększone węzły chłonne. Pacjent opada z sił i nawet kilkumiesięczne próby postawienia się na nogi (zdrowa dieta, ćwiczenia, sen) nie pomagają. Wiedza o tym schorzeniu powoli się rozprzestrzenia.

W tym roku w Bydgoszczy odbyła się pierwsza krajowa konferencja naukowa na ten temat. „W ostatnich kilkudziesięciu latach wywróciliśmy nasz styl życia do góry nogami, dążąc do maksymalnego wykorzystania czasu. Organizm nie jest w stanie zaadaptować się do tego w tak krótkim czasie, stąd choroby cywilizacyjne mają ścisły związek z przemęczeniem organizmu” – mówił w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” dr hab. Paweł Zalewski, kierownik Zakładu Ergonomii i Fizjologii Wysiłku Fizycznego w Katedrze Higieny, Epidemiologii i Ergonomii Collegium Medicum w Bydgoszczy UMK w Toruniu.

 

„Zapracować na ME/CFS można w mniej lub bardziej świadomy sposób m.in. przestymulowaniem organizmu na różne sposoby. Może to być nawet sam nadmierny i źle dostosowany wysiłek fizyczny lub stres psychofizyczny, kiedy próbujemy skłonić ciało do wysiłku i ciągłego przekraczania jego naturalnych zdolności adaptacyjnych. Podobne objawy można zauważyć u zawodowych sportowców” – zauważa dr Zalewski, inicjator pierwszych polskich badań na temat ME/CFS (skrót od angielskiej nazwy syndromu – Myalgic Encephalomyelitis/Chronic Fatigue Syndrome). Praca na zmiany, a nawet chodzenie na siłownię po godzinie 21 rozregulowuje dobowy rytm, co przy innych „zakłócaczach”, o których była mowa, może prowadzić do wycieńczenia. Specjalistyczna terapia? Owszem, ale trzeba też pomóc samemu sobie, a więc poza higienicznym trybem życia ograniczyć też liczbę bodźców i spraw, w które niepotrzebnie się angażujemy. Nie wszystkich „zajechanych” da się zreperować do stanu sprzed awarii.

Porcja optymizmu. W analizie jednego z patronów Strefy Zagrożenia, Forum Odpowiedzialnego Biznesu, na temat work life balance (WLB) znajdziemy dobre praktyki, dzięki którym praca może być nie tylko źródłem męczarni. Polska należy bowiem do krajów o najgorszym poziomie WLB w Europie. To zaś powoduje, że 12-krotnie wzrasta prawdopodobieństwo wypalenia zawodowego.

Uwaga na podpalacze

W wypowiedzi dr. Marcina Capigi na stronie odpowiedzialnybiznes.pl czytamy: Jedna z dyrektorek, z którą miałem przyjemność pracować, stwierdziła: „Sama mam problem z work-life balance. Nie mam jednak rodziny i jest mi łatwiej zostać po godzinach. Kiedyś niestety wymagałam tego samego od moich ludzi. Zmieniłam to i teraz »wyganiam« ich do domu, gdy siedzą po godzinach. Łapię się jednak obecnie na czymś innym – na tym, że swoją osobą również kreuję styl pracy moich ludzi. Głupio im wychodzić do domu, kiedy ja jeszcze tam siedzę” – pisze dr Capiga, trener biznesu i wykładowca UW.

Katarzyna Piecuch, prezeska Stowarzyszenia PLinEU zauważa, że zmienia się rola menedżerki lub menedżera, który „w mniejszym stopniu zajmować się będzie mikrozarządzaniem (np. kontrolowaniem czasu pracy), a w większym przejmie funkcje lidera wspierającego (tzw. appreciative leadership). Jego głównym zadaniem będzie przede wszystkim tworzenie przyjaznego środowiska pracy i usuwanie barier, które uniemożliwiają zespołowi osiąganie jak najlepszych rezultatów pracy”. Bo ten rezultat niekoniecznie zależy od tzw. dupo- godzin przed monitorem.

Przykłady na tworzenie takiego przyjaznego środowiska już są. W Instytucie Lotnictwa można zdecydować, o której rozpoczyna się ośmiogodzinną pracę (pomiędzy godziną 6 a 10). W jednej z firm konsultingowych dopuszczalny jest półroczny urlop, tzw. sabbatical leave, wykorzystany na pogłębianie swojej pasji i zainteresowań. Henkel Polska organizuje bezpłatne przeglądy rowerowe, a coroczny konkurs Orange Passion pozwala pracownikom z pasją otrzymać dofinansowanie na jej rozwój. „Kto się wypala, musi najpierw płonąć” – zauważa dr Katarzyna Orlak, prezeska Stowarzyszenia „Zdrowa praca” i wymienia te „podpalacze”: oczekiwanie, że człowiek będzie działał wciąż na tak samo wysokich obrotach, był stale dyspozycyjny, głoszenie haseł, że przetrwają tylko najsilniejsi. „Wiadomo też, że presja w pracy prowadzi do konfliktu ról zawodowych i rodzinnych oraz wyczerpania, a także vice versa – wyczerpanie skutkuje nasileniem konfliktu obowiązków zawodowych oraz rodzinnych i zwiększa presję zawodową, dostarczając dowodów na »spiralę strat« – mówi dr Orlak.

Co robić, kiedy człowiek znajdzie się w pętli, pytam Justynę Dworczyk. „Co robić? – powtarza pytanie. – Nic nie robić. Zatrzymać się i zastanowić, czy chcę tak dalej żyć. Jaką to spełnia funkcję? Co jest w tzw. planie totalnym? Bo istnieje prawdopodobieństwo, że taki tryb życia czemuś służył sześć, osiem lat temu, a teraz lecimy dalej z przyzwyczajenia”.

 

Jednym z ważniejszych pytań, jakie warto sobie zadać, jest pytanie o relacje, bo one są jak papierek lakmusowy, na którym odbija się jakość naszego życia. Czy najczęstszym zdaniem, gdy spotykamy kogoś, kto proponuje spotkanie, jest „zdzwonimy się”, ale to się nigdy nie dzieje? Tacy klienci czasem zdobywają się w gabinecie na refleksję: „Mijam ludzi na korytarzu, uśmiecham się automatycznie, ale nie mam z nimi więzi, straciłem łączność. Jestem sam”.

I jeszcze jedno pytanie, które podpowiada Dworczyk, zanim zaczniemy reperować te zerwane łącza. Pytanie, które w dzisiejszych czasach wydaje się kluczowe w sensie dosłownym i przenośnym: czy mamy w swoim życiu takie relacje, przy których nie wystawiamy faktur?