„Kronika Końca świata” Jakuba Mielnika już w sprzedaży!

To nie jest opowieść o wspaniałościach egzotycznych krain, ani też opis religijnych wtajemniczeń, modlitewnych młynków i bezzębnych mistyków, podających nam nirwanę na tacy. Nie jest to także ballada o reporterskiej odwadze podczas wojen, kataklizmów i przewrotów. To esej reporterski o rzeczywistości, która nie wytrzymuje zderzenia z oczekiwaniami.

O rozczarowaniu światem, który okazał się nie tak egzotyczny, heroiczny i zaskakujący jak nam się wydawało. W Kronice końca świata kontynenty i kraje zmieniają się jak w kalejdoskopie, mieszają ze sobą nie według klucza geograficznego, tylko w zgodzie z podobieństwami pozornie odległych i niezwiązanych ze sobą miejsc i ludzi. Płyniemy więc przez miejsca z pozoru tak różne, jak różne są Lizbona i Tajpej, Londyn i Manila, Bagdad i Paryż.

Odwiedzamy podłe speluny, meczety, gabinety polityków i religijnych przywódców, ale także domy zwykłych ludzi i luksusowe hotele, w których armia speców od zbawiania świata ubija ciemne interesy. Autor nie daje się jednak skusić powierzchownej egzotyce i naiwnym zachwytom nad odmiennością obcych kultur.

W tej książce nikt nie jest święty ani wyjątkowy tylko dlatego, że jest wolontariuszem organizacji pozarządowej czy reporterem, albo dlatego, że ma brodę i turban lub ogoloną czaszkę buddyjskiego ascety. Wszyscy jesteśmy tu do siebie podobni, równie podli i równie wspaniali.

Oto fragmenty książki, która ukazuje się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego:

Tajwański pan Tadeusz

Poczucie onieśmielenia obcością, które pojawiło się w paryskim metrze między XVI dzielnicą a którymś z arabskich gett na przedmieściach gdzieś się ulotniło. Świat spowszedniał a przez to wydawał się bardziej przyjazny. Z perspektywy przedmieść Tajpej można było nie czuć się już Człowiekiem Znikąd, mieszkańcem niezdefiniowanego bliżej kartofliska między Niemcami a Rosją, tylko Człowiekiem Stamtąd, długonosym przybyszem z Zachodu, emisariuszem cywilizacji kawy i dżinsów.

To już był pewien postęp. Naszych chińskich sąsiadów nieodmiennie bawiło zachodnie przywiązanie do kawy albo to, że jadamy chleb na śniadanie i na kolację, zamiast jak normalni ludzie rozkoszować się bogactwem kulinarnych możliwości. Pokpiwali sobie z cywilizacyjnych osiągnięć Zachodu na różne sposoby. Zrobili na przykład z muzyki Mozarta hejnał miejskich śmieciarzy. Miniatura a-moll, znana pod tytułem “Dla Elizy”, przerobiona na tandetną melodię z tajwańskiego elektronicznego zegarka zamiast wzruszeń twórczością europejskiego geniusza zapowiadała po prostu porę pozbywania się odpadków.

Zaalarmowani Mozartem rzucaliśmy się więc z naszych mieszkań na łeb, na szyję z workami śmieci w rękach w kierunku sygnału, nadawanego przez zaopatrzony w policyjnego koguta skuter, anonsujący, że nadciąga śmieciarka. Ludzie pchali się i potykali, bo śmieciarka się nie zatrzymywała, tylko sunęła w tempie mozartowskiej melodii, dając każdemu szansę na wrzucenie worka z odpadkami. Spóźnialscy, którzy przegapili frazy mistrza musieli gnać za nią kilka przecznic, bo publicznych śmietników nie było. Codzienny pościg był jedyną szansą na pozbycie się szybko gnijących odpadków.

Czasami zdarzało się, że mozartowskie śmieciowe frazy zagłuszane były przez kakofonię mieniących się wszystkimi kolorami tęczy konduktów pogrzebowych. Przeciągający ulicami żałobnicy za pomocą gongów, bębnów i piszczałek wytwarzali zgiełk, zdolny obudzić umarłego. Im ważniejszy i bogatszy zmarły, tym więcej sztucznych kwiatów pokrywało ciężarówkę, wiozącą trumnę, tym większy huk petard i tym większy jazgot robiła pogrzebowa orkiestra.

Jak już karawan znikał za rogiem do boju ruszali pątnicy. Wąskimi zaułkami, porzuconymi przez pokątnych handlarzy przeciągały religijne procesje ku czci Bogini Morza. W Wietnamie mówili na nią Thien Hau a w Singapurze i Hongkongu Tian Fei lub A-Ma. W Tajpej Bogini Morza miała na imię Mazu. Jedna z jej świątyń przycupnęła w wąskim zaułku na tyłach sklepu Seven 11, tuż koło naszego mieszkania przy stacji Yong Ho w Tajpej.

To Ewa go wypatrzyła. Nie pamiętam już jak miał na imię, ale przyjmijmy, że wołali go Guong-fan. Osiemnastoletni chłopak objeżdżał cały Tajwan w procesjach ku czci Mazu i okazałym mieczem kaleczył sobie czoło.

Chłopak opanował do perfekcji sztukę wymachiwania ciężką bronią. Każdy zamaszysty ruch kończył precyzyjnie tuż nad czołem, tak, że ostrze, zamiast rozłupać czaszkę, pozostawiało jedynie lekkie nacięcie na skórze. Tych uderzeń były jednak dziesiątki, tak, że mimo bawełnianej opaski na czole po twarzy spływały mu strużki krwi, zabarwiając lico na soczysty kolor czerwieni. Chłopak zmieniał się w jednego z demonów, których maski zdobiły ściany świątyń w sąsiedztwie.

Wypytywani o krwawy obrządek Tajwańczycy zazwyczaj zasłaniali się szerokim uśmiechem. Uznawali najwyraźniej, że tego typu obrazki z bocznych zaułków nie pasują do wizerunku nowoczesnej, kosmopolitycznej metropolii.

Nasza przyjaciółka Laura wolała np. opowiadać o malowaniu strusich jaj, egzotycznej sztuce, której nauczyła się w dzieciństwie, spędzonym z  rodzicami na placówce  dyplomatycznej w RPA.

Laura była osobistą sekretarką prezesa publicznego radia, które podobnie jak w Polsce zawsze było i jest polityczną synekurą. Jej boss był szykowany na szefa tajwańskiej dyplomacji, ale Kuomintang przegrał wybory. Stanowiska ministerialne obsadzał prezydent Chen Shui-bien a pan Li musiał zadowolić się mniejszym prestiżem.

W wolnych chwilach Laura wypełniała szklaną gablotę w salonie swojego mieszkania strusimi pisankami, ozdobionymi bajecznie kolorowymi wizerunkami feniksów i jednorożców, do których Chińczycy mają słabość.

Jej mąż, Keh-min miał z kolei zwyczaj włóczyć się po świecie w poszukiwaniu rzadkich gatunków żuków. Niektóre występowały tylko w koronach wysokich na kilkadziesiąt metrów drzew w amazońskiej dżungli – by je badać trzeba było spędzać całe tygodnie na linie, przeczesując górne piętra dżungli. Keh-min to uwielbiał.

Był takim zapaleńcem, że odkrył nawet jakąś nieznaną wcześniej nauce odmianę owada, którą nazwano jego imieniem. Jego kolekcja żuków zajmowała kilka regałów, wypełnionych od podłogi po sufit szufladami, pełnymi zakonserwowanych insektów, ponabijanych na szpilki.

To on przedstawił mi kolegę z dyplomacji, który uparł się ćwiczyć ze mną rosyjski, uznając najwyraźniej, jak wielu przed nim, że będąc z Polski jestem jednocześnie znikąd i na pewno mówię po rosyjsku. Młody dyplomata miał poza imieniem chińskim także angielskie, francuskie i niemieckie. To powszechny zwyczaj wśród Chińczyków, zakładających, że ich oryginale imiona mogą być zbyt trudne do wymówienia dla cudzoziemców. Chociaż może wcale nie chodziło tu o wymowę. To raczej była kwestia konsekwencji, z jaką ci dzielni ludzie próbowali wtapiać się w odmienne etnicznie otoczenie. Stąd też na wskroś Amerykańskie imię naszego gospodarza, który odnosił takie sukcesy w teksańskim biznesie.

Nawet jeśli z oczywistych względów było to fizycznie niemożliwe te ćwiczenia z mimikry były traktowane śmiertelnie poważnie. Prawie każdy miał swoje zachodnie imię. Przedstawiony mi przez Keh-mina dyplomata zmuszał mnie przez chwilę do męczenia języka Puszkina albo raczej Putina tylko po to, by pochwalić się, jak brzmi jego rosyjskie imię.

– Siergiej – oznajmił z dumą, dodając, że ma także polskie.

– A jakież to imię? – zapytałem uprzejmie.

– Tadeusz – odpowiedział z nienagannym akcentem, ale jakoś nie miałem wrażenia, że jesteśmy bliżej domu.

 

(…)

Uran Saddama

– Dasz ćwierć miliona dolarów i możesz to brać  ― powiedział nerwowo Inżynier, odkręcając na moich oczach ołowiany termos z którego wysunęła się ampuła z grubego szkła. W szpiegowskich filmach tego typu sytuację mają znacznie bardziej dramatyczną oprawę. Jednak tutaj wszystko trąciło tanią sensacją. W kuchni dwie kobiety przygotowywały  herbatę, na ścianie wisiały rodzinne zdjęcia, a w akwarium pływały smętne złote rybki.

Zajmując miejsce na kanapie w salonie, omal nie siadłem na kolorowej, plastikowej reklamówce. 50-letni mężczyzna z sumiastymi wąsami i brzuchem wylewającym się zza paska od spodni odsunął mnie delikatnie i sięgnął po siatkę. Za jego plecami śnieżył  ekran telewizora. Reporter BBC relacjonował właśnie wyniki dochodzenia komisji brytyjskiego parlamentu, która zajmowała się wiarygodnością doniesień wywiadu na temat arsenałów Saddama Husajna.

Zanim skończył trzymałem na kolanach szklaną ampułkę z czymś, co miało być 10 gramami uranu.

Początek tej awantury miał miejsce w kafejce internetowej w Bagdadzie, gdzie Diar Ali próbował opchnąć nam pistolet. Wtedy, tak pewnie jak i teraz kupienie broni nie było w Bagdadzie żadnym problemem. Ale potem Diar zaczął na nagabywać w zupełnie innej sprawie.

– Czy twój rząd nie chciałby kupić uranu? ― zagadnął a ja po kilku tygodniach wspólnej pracy zdążyłem się zorientować, że jak na zwykłego taksówkarza Diar Ali jest w stanie zadziwiająco dużo zdziałać. Któregoś dnia przewieźliśmy z polskiej ambasady w Bagdadzie do bazy polskich wojsk w Babilonie worek z korespondencją dla żołnierzy i dla Kurda musiało to wyglądać tak, że jesteśmy kimś więcej, niż zwykłymi dziennikarzami. Pewnie dlatego kilka dni później Diar przyniósł garść ulotek z odbitymi na ksero schematami i rysunkami technicznymi.

 ― Potraktuj to jak ogłoszenie o sprzedaży ― powiedział, wskazując na wymięte kartki, zapisane łamaną angielszczyzną.

W sumie nie zdziwiłem się tą ofertą, bo w Iraku można było wtedy kupić niemal wszystko. Szabrownicy, którzy przewalili się przez opuszczone przez urzędników reżimu biura, oferowali sprzęt komputerowy i telekomunikacyjny. Flotylla nowiutkich, rządowych samochodów, którymi jeździli oficerowie Gwardii Republikańskiej i dygnitarze partii Baas, krążyła po kraju na fałszywych papierach. Nie wspominając naturalnie o broni palnej wszelkich rodzajów i kalibrów. Jednak propozycja zakupu materiałów rozszczepialnych, za którymi bezskutecznie uganiały się największe agencje wywiadowcze świata, wydawała się intrygą szytą zbyt grubymi nićmi.

W końcu jednak wylądowaliśmy w domu na przedmieściu Sulejmaniji. Przed bramą, prowadzącą do wnętrza zacząłem tęsknić za brakiem prądu i odgłosami strzelaniny, które niemal każdej nocy słychać było w Bagdadzie. W salonie czekało na nas dwóch kurdyjskich górali w tradycyjnych luźnych portach, które na wysokości kolan zwężają się ciasno wokół łydki. Faceci mieli wydatne brzuchy, wąsy i wyglądali na zwykłych górali. Po chwili jeden z nich podetknął mi pod nos szklaną tubą opatrzoną trupimi czaszkami i ostrzeżeniami o promieniowaniu radioaktywnym.

Zaskoczenie było takie, że zaczęły mi się trząść ze strachu kolana. Patrzyłem na Pawła, który pstrykał zdjęcia ampułki z uranem na przemian czerwieniąc się jak burak i blednąc jak ściana. Brzuchaty wąsacz skończył prezentację „towaru” zanim zupełnie spanikowaliśmy. Ołowiany pojemnik zniknął z powrotem w kolorowej reklamówce. Dostojny starzec w stroju kurdyjskiego górala, który siedział dotąd w fotelu w kącie pokoju, wstał, wziął zawiniątko i wsadził je sobie pod pachę. Wymieniliśmy uściski dłoni i ruszyliśmy do wyjścia. Powoli, starając się za wszelką cenę powstrzymać drżenie kolan.

W hotelu dopadła mnie lekka paranoja, gdy do naszego stolika przysiadł się postawny Rosjanin i zaczął zagadywać  o powód naszej wizyty w Sulejmaniji. Kilka godzin później ni stąd ni zowąd pojawił się Inżynier, pytając co dalej z całą transakcją. Zarządziłem odwrót do Bagdadu. Wiele miesięcy później okazało się, że cała ta inscenizacja była częścią propagandowej szopki, mającej uwiarygodnić istnienie irackiej broni masowego rażenia.

Uran był prawdziwy. Taki skrawek metalu jak ten ukryty w grubej ampułce i ołowianym termosie można znaleźć w laboratorium fizycznym każdej niemal uczelni na świecie. Szabrownicy, którzy przelecieli się po bagdadzkich uczelniach po upadku reżimu zagarnęli także laboratoryjną próbkę, służącą do prostych eksperymentów z promieniotwórczością. I próbowali opchnąć to jako uran Saddama. W drodze powrotnej Diar Ali składał także inne propozycje. Opowiadał o podziemnych hangarach w których kryją się myśliwce Mirage, uziemione jeszcze w czasie pierwszej wojny w zatoce. Albo o rakietach, zakopanych gdzieś na pustyni. Kilka lat później na ten lep dał się złapać polski wywiad, płacąc 100 tys. dolarów za stare pociski, ukryte w piasku jeszcze w początku lat 90-tych. Diar Ali oferował ten sam towar za 5 tys. dolarów a więc któryś z opitych whisky brzuchatych pułkowników musiał się na tym odkryciu nieźle dorobić.

Znajomość z Diar Alim skończyliśmy kolacją w popularnej restauracji w pobliżu polskiej ambasady w Bagdadzie. Przy przystawkach Ali opowiadał o najskuteczniejszej metodzie zestrzeliwania śmigłowców w górach. Przy szałarmie z kurczaka zaczął wspominać czasy, gdy mieszkał w Jemenie.

Tamtejszym ludziom bardzo imponowało, że potrafię strzelać z kałasznikowa jedną ręką ― mówił Ali, wzruszając ramionami, gdy spytałem co takiego robił w Jemenie.

Nie rozumiem twoich pytań. W ogóle słabo mówię po angielsku, pamiętasz, mówiłem ci, że jestem tylko prostym taksówkarzem a moje auto ma popsutą klimatyzację ― odpowiedział, podkręcające sumiastego wąsa.