Łódzka i młócka, czyli pierwszy Blitzkrieg na Wschodzie

W listopadzie 1914 r. Niemcy, chcąc uprzedzić rosyjski atak w kierunku Berlina, rozpoczęli błyskawiczną ofensywę, której celem miało być odepchnięcie Rosjan i zdobycie Łodzi.

Każdą wojnę czy bitwę można opisać z wielu punktów widzenia. Najprostszy, najbardziej oczywisty – pokazać ją od strony zwycięzców i zwyciężonych. Bitwa Łódzka, mimo swego rozmachu, pozostała jednak nierozstrzygnięta. Niemcy co prawda odbili Łódź z rąk rosyjskich, ale i Rosjanie twierdzą, że nie przegrali. Zadali przecież Niemcom ogromne straty i uniknęli okrążenia. 

Kiedy 1 listopada 1914 roku niemiecki feldmarszałek Paul von Benckendorf und von Hindenburg został mianowany dowódcą frontu wschodniego, jego szef sztabu generał Erich Ludendorff zaproponował: zablokować Rosjan w martwym punkcie nad Wisłą i w ten sposób położyć kres ich ofensywie oraz ostatecznie ich zmiażdżyć. Było to konieczne, ponieważ po odepchnięciu Niemców spod Warszawy i Dęblina Rosjanie szykowali się do ofensywy na Berlin. Niemcy pragnęli zrobić wszystko, by do tego nie dopuścić. Musieli więc zaatakować pierwsi. W centrum rozciągniętego nadmiernie frontu znalazło się miasto Łódź.

Propozycja Ludendorffa została zaakceptowana i w pobliżu Torunia niezwłocznie rozpoczęto koncentrację oddziałów przeznaczonych do wykonania operacji. 10 listopada 1914 r. na rozkaz do ataku czekało już pięć i pół korpusu oraz pięć dywizji kawalerii. Niemcy przy wsparciu Austro-Węgier zgromadzili 400 tys. żołnierzy, 650 karabinów maszynowych oraz niebagatelną ilość armat – 1450. 

Według różnych źródeł Operacja Łódzka – największa operacja manewrowa I wojny światowej – rozpoczęła się 11 (atak na Kutno) lub 16 listopada (Niemcy podeszli pod Łódź) 1914 r. Mieszkaniec wsi Witonia zapisał 15 listopada: „Huk armat: wczoraj i dziś dzień cały grzmi na linii Kłodawa–Krośniewice, a pod wieczór bitwa wre już na terenie gminy Witonia. Doskonale słychać terkot karabinów maszynowych i oddzielne strzały karabinów ręcznych. Pod wieczór piechota rosyjska okopuje się w Witonii za cmentarzem. Nadciągnęło trochę armat. Wkoło wrzask, huk, tumulty i lament. Ludność z miejscowości, w których toczy się bój, ucieka masowo ku wschodowi z dziećmi, inwentarzem żywym i najniezbędniejszymi nieruchomościami”. 

ŻADNEJ TRAGEDII

W ciągu pierwszych dni walk zaskoczeni Rosjanie ponieśli ciężkie straty. Niemcy wzięli do niewoli ponad 37 tys. jeńców. Wieczorem 18 listopada sztab niemiecki był przekonany, że udało się okrążyć całą 2. armię rosyjską. Na pomoc miała ruszyć 1. armia dowodzona przez Paula von Rennenkampfa oraz 5. armia pod dowództwem Pawła Plehve. Rennenkampf był odważnym, pełnym fantazji kawalerzystą, miewał utarczki ze zwierzchnikami, którzy irytowali go wciąż zmienianymi planami. Plehve był bardziej typem biurokraty, oceniano go jako nadmiernie wścibskiego i drobiazgowego. Lecz to właśnie ten drugi uratował 2. armię. Kiedy wpadł do niego zdyszany ordynans Scheidemanna, dowódcy 2. armii rosyjskiej, i wykrzyczał: „Wasza ekscelencjo! 2. armia jest otoczona i będzie zmuszona do poddania się!!!”, Plehve odczekał chwilę i spokojnie odparł: „Czy przybyłeś tu, by odgrywać tragedię, czy złożyć raport? Jeśli złożyć raport – zrób to przed szefem dowództwa. Ale pamiętaj, żadnego odgrywania tragedii. Inaczej wsadzę cię do aresztu”.

Jednostki 5. armii natychmiast wyruszyły na pomoc okrążonym. Dotarły do Skierniewic, nawiązały walki pod Tuszynem, do Koluszek dowoził żołnierzy pociąg pancerny. 

W sumie Rosjanie dysponowali: 367 tys. żołnierzy, 750 karabinami maszynowymi i 1300 działami.

 

Gwałtowne, zajadłe i bezpardonowe walki zostały nazwane  pierwszym blitzkriegiem na wschodzie. Niemcy błyskawicznie zdobyli Kutno, zniszczyli bezbronny Kalisz, opanowali Włocławek, Łęczycę i podeszli pod Łódź. W ciągu dwóch tygodni zaciętych bojów zginęło ponad 110 tys. Rosjan i 90 tys. Niemców. Daje to średnio 2,3 tys. zabitych dziennie. Początkowo starano się jeszcze grzebać zmarłych zgodnie z obrządkiem wojennym. W Gałkówku jest cmentarz, na którym znajduje się kamień z niemieckim napisem: „Tu leży 500 walecznych żołnierzy rosyjskich. Polegli w tym lesie w listopadzie 1914. Zginęli broniąc swojej ojczyzny”. Niechęć do zaborców jeszcze długo kazała nazywać to wzgórze „górką Hitlera”.

Potem, kiedy oddziały atakowały, wycofywały się, okrążały, były ostrzeliwane i zamarzały, brakowało już czasu na taki pochówek. Po prostu zasypywano poległych w okopach, w których zginęli.

GDZIE JEST FRONT?

Niemcy z początku szybko – dzięki zaskoczeniu, a potem nieco wolniej, ale jednak spychali wojska rosyjskie od północy i zachodu w stronę Łodzi. Rosjanie tracili kolejne miejscowości, wykrwawiały się doborowe pułki. Wokół trzech armii zaciskał się stalowy pierścień niemieckiego okrążenia. W krytycznych dniach 18–23 listopada Niemcy byli o krok od centrum miasta. Obywatelska milicja Łodzi wydała ostrzeżenie, w którym oznajmiła mieszkańcom, że „każdy, kto na pobojowiska pójdzie grabić poległych, będzie poddany śledztwu najsurowszemu”.

Tymczasem w mieście stacjonowali jeszcze Rosjanie. Sztab główny mieścił się przy Piotrkowskiej w Grand Hotelu. Zaczynało brakować żywności, opatrunków. Tramwaje, początkowo przystosowane do zwożenia rannych, były przerabiane na karawany. Linie kolejowe zostały zablokowane, zniszczone lub toczyły się o nie walki. Rosyjska 3. dywizja gwardii walczyła na terenie szpitala psychiatrycznego w Kochanówce, przerażeni i zdezorientowani chorzy rozpierzchli się po mieście. Co zamożniejsi i znamienitsi łodzianie mieli nową rozrywkę. Wchodzili na dach Hotelu Savoy (w tamtych czasach najwyższy świecki budynek w mieście) i z zainteresowaniem obserwowali toczące się wokół miasta walki. Ta nowa mieszczańska rozrywka również została zakazana.

Pod Pabianicami kontratakujący Rosjanie szykowali Niemcom prawdziwą jatkę. Na pole bitwy, po raz pierwszy w historii, wjechały samochody pancerne. „W wąski przesmyk pola bitwy, pozostający między naszemi pozycjami a atakującemi kolumnami Niemców, jak błyskawica werżnęły się cztery samochody opancerzone – opisywał pewien żołnierz rosyjski („Walki w okolicach Łodzi 1914 r. Relacje uczestników i świadków”). – Nie tracąc ani chwili cennego czasu, samochody rozpoczęły zabójczy ogień z kartaczownic do atakujących kolumn niemieckich, i w kilka chwil potem w szeregach nieprzyjacielskich nastąpiło zupełne zamięszanie. Atak samochodów okazał się dla Niemców zupełną niespodzianką, i to do tego stopnia, że w pierwszej chwili po ataku piechota niemiecka nawet nie strzelała do samochodów”. Ostrzeliwanie Niemców z kartaczownic samochodowych trwało dziesięć minut. Dopiero po tym czasie Niemcy odpowiedzieli ogniem. Nie był jednak skuteczny, gdyż oddziały niemieckie były już rozbite.

Niemcy próbowali szturmować najpierw od północy – bezskutecznie, potem od wschodu i wreszcie z kierunku południowego – Łódź jednak nadal pozostawała w rękach Rosjan. Sytuacja atakujących pogarszała się z dnia na dzień. Rosjanom dzięki posiłkom oraz ciągłym kontruderzeniom udało się otoczyć trzy niemieckie dywizje pod dowództwem generała Reinharda von Scheffera-Boyadela. Niemiecki generał postanowił przebić się z wyczerpanymi żołnierzami do oddziałów stacjonujących na północ od miasta. 

Tymczasem od strony Strykowa szedł na pomoc Łodzi rosyjski tzw. oddział łowicki, złożony z pozbieranych naprędce dywizji. Maszerujący nie mieli map. Dochodziło więc do kuriozalnej sytuacji, kiedy żołnierze musieli pytać okoliczną ludność, którędy mają iść na Brzeziny… 

I w takiej sytuacji wskutek determinacji żołnierzy niemieckich (niektóre oddziały walczyły bez przerwy prawie 48 godz.) przez  brak informacji, przypadek oraz pomyłki miało dojść do starcia, które zaważyło na wyniku całej bitwy łódzkiej.

 

LEW KONTRATAKUJE

Generał Karl Litzmann był podkomendnym Scheffera. Kiedy jego oddziały zostały odcięte od reszty wojsk, Litzmann otrzymał rozkaz rozpoznania bojem w kierunku Brzezin. Same Brzeziny były zajęte przez Rosjan, a dywizja syberyjska, wchodząca w skład „oddziału łowickiego”, maszerowała na Gałkówek. Wbrew rozkazom generał – mylnie oceniając sytuację – uderzył na Brzeziny przez Gałków.

23 listopada 1914 roku w lesie koło Gałkowa trzy dywizje „grupy Schaffera” rozbiły samotną 6. Dywizję Syberyjską. Choć w pobliżu znajdowały się inne jednostki rosyjskie, żadna nie pomogła Sybirakom, ponieważ… nie było takiego rozkazu. Walki trwały dzień i noc, aż Rosjanie zostali całkowicie rozbici.

Litzmann, dowodząc z… kurnika; pozbawiony łączności ze swoim dowództwem obawiał się, że ma przeciwko sobie cały „oddział łowicki”, zdecydował się więc pozostawić we wsi Borowa, przez którą przechodził, artylerię i tabory, a swoich gwardzistów skierował do lasu pod Gałkowem. Po całodziennym i całonocnym boju udało się Niemcom rozproszyć rosyjską obronę. Litzmann powiedział wtedy swoim sztabowcom: „Panowie, dywizja idzie naprzód do Gałkowa (…). Następny rozkaz zostanie wydany, gdy tylko zostanie przekroczony tor kolejowy” [chodzi zapewne o tory linii Łódź Fabryczna – Koluszki dop. red.]. 

Nocna bitwa o tory przyniosła prawdziwy pogrom stronie rosyjskiej. Z 24. pułku Dywizji Syberyjskiej do Łodzi dotarło ledwie 15 żywych ludzi. Żołnierze tej dywizji jechali na front 3 tygodnie, pokonali ponad 10 tys. km tylko po to, by zginąć pod nieznanym sobie miastem. Mimo że dywizja prosiła o pomoc, pomoc nie nadeszła. Rosyjski sztab, pozbawiony nawet eskorty, uciekł z Brzezin do Koluszek. Tam z pociągu pancernego oficerowie byli bezsilnymi świadkami zagłady swoich żołnierzy.

Walki pod Łodzią wspomina w swoim pamiętniku Andriej Georgijewicz Kuzniecow, nauczyciel rosyjskiego w Samarze. Do wojska został wcielony pod przymusem i – jak się skarżył – nie miał nawet z kim porozmawiać. Żołnierze w jego kompanii to przede wszystkim Tatarzy – modlą się po swojemu albo śpią, nie znają rosyjskiego. Tak z perspektywy Kuzniecowa wyglądała śmierć jego kolegów na późniejszym etapie walk: „Kiedy we czterech poszliśmy po słomę, usłyszeliśmy złowieszczy świst pocisku. Był straszny, coraz głośniejszy. Wiedzieliśmy, że leci na nas. Nie zdążyłem schować się za węgłem, przycisnąłem się więc tylko mocno do ściany w oczekiwaniu śmierci. Świst tuż przed wybuchem był przerażający. Nie czułem jednak wielkiego strachu, raczej zupełną, ostateczną obojętność. Po prostu zdałem sobie sprawę, że za chwilę mnie nie będzie, i pogodziłem się z tym. Dopiero kiedy po eksplozji szrapnela wyprostowałem się, poczułem, jak mocno łomocze mi serce. Ominąłem poszarpane ciała kolegów i wróciłem do chaty”.

Pod Jordanowem – wsią między Brzezinami a Łodzią – dowódca 2. armii rosyjskiej Rennenkampf spotkał dowódcę jednej z rosyjskich dywizji. Wydał rozkaz: „Do ataku!”. Na to zdumiony pułkownik odparł: „Ale jakże to tak, atakować? Przecież jak zaatakujemy, Niemcy, nie daj Boże, zaczną strzelać. I jeszcze ludzi nam pozabijają”. Dywizja do ataku nie poszła i dzięki temu ocalała.

W rezultacie przypadkowego ataku „Lwa Brzezin”, jak później tytułowano Litzmanna, Niemcy, choć niedawno sami w krytycznym położeniu, dotarli do swoich jednostek i wyprowadzili z okrążenia jeszcze ponad 10 tys. ujętych wcześniej jeńców. Kiedy Litzmann świętował zwycięstwo, głównodowodzący 6. Dywizji Syberyjskiej generał Hennings na wieść o klęsce doznał załamania nerwowego i oszalał. Zbiegł z pola walki. Znaleziono go dwa dni później w Skierniewicach i niezwłocznie skierowano na leczenie psychiatryczne. 

RADZIECKI EPILOG

Jak twierdzi Borys Szapownikow (podczas bitwy sztabowiec 2. armii, a potem wysoki dowódca wojsk ZSRR) Operacja Łódzka miała jeszcze jedno znaczenie dla powojennych „edukacyjnych” doświadczeń rosyjskich i później radzieckich. W Akademii Sztabu Generalnego na jej przykładzie uczono się, jak nie należy przeprowadzać działań militarnych, gdyż podczas bitwy łódzkiej w armii rosyjskiej zawiodło praktycznie wszystko, co mogło zawieść podczas prowadzenia działań wojennych.