Miłość jako efekt uboczny ewolucji

Miłości romantycznej, która wzbija się ponad biologiczny bilans zysków i strat, nie wymyślili Byron ani Shelley. Śmierć kochanków opłakiwano już dziesiątki tysięcy lat temu!

Pingwiny, małpy, a nawet skorpiony karmią upatrzoną samicę, by zdobyć jej przychylność. Mężczyźni natomiast zapraszają kobiety na randki do restauracji lub przygotowują dla nich wyrafinowane dania w domu. Nasze zaloty nie różnią się w znaczącym stopniu od zalotów zwierząt. Samice małp podczas wstępnych igraszek oceniają zdrowie, siłę i wytrzymałość potencjalnego partnera. Samice ptaków zwracają baczną uwagę na to, czy zalotnik potrafi wybudować gniazdo. Kobiety zdają się robić to samo: Pokaż mi swoje gniazdo (konto bankowe, portfel), a powiem ci, czy zamierzam w ciebie inwestować swoje uczucia.
     
Jednak nasze podobieństwo do zwierząt w pewnym momencie się kończy – tam, gdzie pojawiają się związki, które nie mają już na celu reprodukcji ani szans na nią. Jest to np. miłość do osoby chorej lub bezpłodnej, miłość, która każe ryzykować lub poświęcić dla drugiej osoby życie, wreszcie niewygasłe uczucie osób starszych trzymających się na spacerze za ręce.

Nie są to powszechne ani nawet częste przypadki, ale każą zastanowić się nad tym, czy w wyniku ewolucji nie wzbogaciliśmy się tylko o umiejętność robienia narzędzi, umiejętność mowy i abstrakcyjnego rozumowania. Być może zyskaliśmy coś jeszcze, coś, co stanowi największą wartość naszego życia. Umiejętność przyżywania miłości.

GEN WIERNOŚCI

Nasi przodkowie żyjący na Ziemi ok. 8 milionów lat temu prawdopodobnie porozumiewali się już blisko pięćdziesięcioma różnymi dźwiękami. Ale nadal tak jak małpy bonobo czy szympansy prowadzili nadrzewny tryb życia, śpiąc w koronach drzew, a podczas dnia wędrując po swoim terytorium. Wytwarzali proste narzędzia, walczyli o swoją pozycję w stadzie i – kochali się. Całowali, obejmowali, głaskali i kopulowali. Ten rodzaj miłości znany jest także małpom, z tą jednak różnicą, że nie łączą się one w stałe pary i nie znają pojęcia wierności i zdrady.

Według Helen Fisher, antropologa i badacza ludzkich zachowań z Rutgers University, decydującym momentem, który zmienił układ kobieta– mężczyzna było przyjęcie przez naszych przodków postawy wyprostowanej. Dawała ona wiele korzyści ewolucyjnych, ale stwarzała także problemy. Zwłaszcza matkom.Gdy ludzkie pramatki uwijały się wśród drzew, by zdobyć pożywienie, ich małe uwijało się wraz z nimi przyczepione do pleców. Tandem ten był samowystarczalny i doskonale sobie radził. Z chwilą, gdy kobieta stanęła na dwóch nogach, musiała swoje dziecko wziąć na ręce. Od tego czasu wszystko – polowanie na drobne zwierzęta, wykopywanie korzonków, ucieczka przed agresorem – stało się problemem. Bez pomocy z zewnątrz ani matka, ani niemowlę nie mieli szans na przeżycie.Jak jednak mężczyźnie udałoby się wyżywić i obronić cały harem kobiet – bo przecież mógł bez przeszkód płodzić potomstwo z wieloma w tym samym czasie? Nie udałoby się. Dlatego związanie się z jedną kobietą było dla niego rozwiązaniem tyleż rozsądnym, co wygodnym. Według Helen Fisher ta wymuszona przez okoliczności monogamia rozwinęła się już 3,5 miliona lat temu.

Dowodów na to dostarczyły badania szczątków ludzi należących do gatunku Australopithecus afarensis. Porównując szkielety kobiet i mężczyzn, antropolodzy wyciągają wnioski odnośnie do organizacji społecznej w grupie. Inne dowody na pradawną monogamię dają badania genetyczne. Stworzenia monogamiczne mają dodatkowy fragment DNA w genie kontrolującym receptory wazopresyny (hormonu antydiuretycznego) w mózgu. Mają go np. norniki preriowe, które całe życie pozostają w stałych parach, i mają go ludzie. Aczkolwiek nie wszyscy.Ludzie żyjący kilka milionów lat temu nie wręczali sobie zaręczynowych pierścionków i nie przysięgali, że będą się kochać, póki śmierć ich nie rozłączy. Byli razem tak długo, jak długo wymagała tego sytuacja. Gdy dziecko zyskiwało względną samodzielność, pary rozstawały się. Zazwyczaj następowało to po czterech latach. Co ciekawe, krytyczny moment we współczesnych małżeństwach pojawia się właśnie po czterech latach wspólnego życia. I niejednokrotnie dochodzi wówczas do rozwodu.

 

BO CZASZKA BYŁA ZA DUŻA

Co jednak przydarzyło się takiego naszym przodkom, że owa cezura czterech lat przestała obowiązywać? Tu także wiele do powiedzenia miała ewolucja. Pojemność czaszki dorosłego australopiteka wynosiła zaledwie 420 cm3. Z biegiem czasu bezustannie rosła, by u Homo erectus osiągnąć 800 cm3. Powiększająca się u ludzi głowa sprawiła, że kobieta nie była w stanie urodzić takiego giganta. Kości jej miednicy miały ograniczoną możliwość „rozstępowania się”. Jedyne wyjście, na jakie wpadła natura, było takie, by ludzkie dzieci rodziły się mniejsze, a zatem mniej rozwinięte. Czyli jeszcze bardziej bezradne, wymagające jeszcze dłuższej opieki – także dłuższej opieki ze strony ojca. Ponieważ przez wszystkie te miliony lat człowiek ewoluował nie tylko fizycznie, lecz też kulturowo, zdobywał dodatkowe narzędzia ułatwiające zaloty. Nie była to już prosta sprawa, bo nie chodziło o samiczkę na jeden sezon, lecz, teoretycznie, o partnerkę na całe życie. Wybór musiał zatem być bardziej przemyślany – i to obustronnie.

Człowiek nauczył sie mówić, śpiewać, snuć przy ognisku opowieści o swoich wyczynach łowieckich (niekoniecznie prawdziwe). Dzięki temu zwiększył się wachlarz zalet, którymi mógł się pochwalić, a także przynęt, którymi mógł skusić towarzyszkę. Aż przyszedł taki dzień, gdy jedno z nich – nie wiadomo, czy była to kobieta, czy mężczyzna – pokrył grób ukochanej osoby kwiatami: malwami, jaskrami i szafirkami. Był to moment, gdy miłość przekroczyła granice śmierci. Moment ten miał miejsce nie później niż 60 tysięcy lat temu, bo właśnie tak pięknie przyozdobiony grób (w nadziei na ponowne spotkanie kochanków po śmierci?) odkryto na terenie dzisiejszego Iraku.