Nie koncentruj się za bardzo [WYWIAD]

Nie możesz rozkazać nękającym cię myślom, żeby zostawiły cię w spokoju. Im bardziej im każesz, tym mocniejsze powrócą. Zamiast tego poczuj siebie i swoje otoczenie – mówi dr Vimokkha, mistrz medytacji buddyjskiej.

Marcin Fabjański: Pierwszy raz z medytacją zetknąłem się w czasach nauki w szkole podstawowej na filmie „Wej­ście smoka” z Bruce’em Lee. Ten dzielny mistrz kung-fu w służbie brytyjskiego wy­wiadu, zatrzaśnięty w pułap­ce, zamiast walczyć, by się wydostać, siada ze skrzyżo­wanymi nogami. Doznałem wstrząsu. To była dla mnie najważniejsza scena filmowa dzieciństwa, mimo że nie miałem pojęcia, co oznacza. Inaczej uczy się medytacji ludzi Wschodu i Zachodu?

Vimokkha: Tak samo. Tu nie ma róż­nic kulturowych. Ucząc się medytacji, uczymy się inteligentnego przeorgani­zowania intencji i uwagi w taki sposób, żeby lepiej zadbać o swoją świadomość. Medytacja polega na utrzymywaniu uwagi na tym, co jest wewnątrz, ale najlepiej jest zacząć od uwagi skierowa­nej na obiekt na zewnątrz. Idealny jest oddech. Zaczynamy śledzić go, kiedy wchodzi przez nozdrza do środka ciała. Zwykle mamy tendencję do koncentro­wania się na nim, jakbyśmy patrzyli na niego, co zwiększa napięcie. Ale kiedy oddech jest już wewnątrz ciała, łatwiej podążać za nim umysłem i obserwować go, będąc jednocześnie rozluźnionym.

Kiedyś w Birmie przez trzy miesiące medytacji nie robiłem nic, tylko spinałem się coraz bardziej. Spotkałem tam ludzi z Zachodu, którzy przez lata medytowali w napięciu i tym samym bez efektów.

Za bardzo się koncentrowali. A po­winni pozwolić umysłowi obserwować bez napięcia pojawiające się przedmio­ty doświadczenia. Wtedy możemy być z oddechem chwila po chwili. Może uda nam się odczuć moment zatrzymania między wdechem i oddechem. I do­świadczyć dzięki temu pustości.

Jaka z tego korzyść?

Kiedy doświadczamy pustości, za­czynamy żyć dużo bardziej chwilą obecną. Bo pustość oznacza brak myś­lenia o przeszłości i przyszłości oraz o rzeczach, które nie są przedmiotami naszego bezpośredniego doświadcze­nia. A to oznacza klarowne widzenie tego, co się dzieje, i znaczne osłabienie lęku, który bierze się przecież z ucieka­nia myślami do przeszłości lub przy­szłości. Efekt za każdym razem jest taki sam: mniej napięcia, mniej przywiąza­nia, spokojniejsze i łagodniejsze serce.

Pustość brzmi jednak dość przerażająco dla za­chodniego ucha.

– Ale pustość jest podstawą każdej medytacji. I nie oznacza nic groźnego. Oznacza odpuszczenie zainteresowania przedmiotami, których nie ma w na­szym bezpośrednim otoczeniu. Interesu­je nas tylko to, co tu i teraz. Jesteśmy pu­ści, czyli wolni od tego, czego tu nie ma. Pustość zaczyna się od uśmiechu. Każdy może sprawdzić, że kiedy uśmiechamy się i czujemy ten uśmiech wewnątrz, nie jesteśmy tak bardzo zainteresowani myślami o przeszłości i przyszłości, a zmartwienia tracą nagle sporo ze swo­jej mocy. Taki uśmiech jest bardzo przy­jemny, wiąże się z rozluźnieniem.

 

A zatem, według tej tech­niki, działamy na myśli pośred­nio, poprzez kontakt z dozna­niami, a nie bezpośrednio – modyfikując jedną myśl drugą?

Nie da się wpływać myślą na myśl albo wolą na myśl. Nie możesz rozkazać nękającym cię myślom, żeby zostawiły cię w spokoju. Im bardziej im każesz, tym mocniejsze powrócą. Zamiast tego poczuj siebie i swoje otoczenie. Wtedy percepcja nabierze jakości, na przykład to, co widzisz – a wzrok to 70 proc. uwagi – stanie się bardzo wyraźne, nie zakłócone mgłą myśli. Mamy kilka poziomów uwagi, ale przez całe życie posługujemy się zwykle tylko jednym – koncentracją chwilową. Dość łatwo jest wyćwiczyć „koncentrację dostę­pu”, trudniej „koncentracje wchłonię­cia” opisane w naukach Buddy. Słowo „dostęp” oznacza dostęp do głębszej medytacji. Osiągamy go przez bezpo­średni kontakt uwagi z doznaniem. Możesz teraz poczuć zimno? Możesz poczuć uśmiech na swojej twarzy? To jest możliwe i nie musisz korzystać z pośrednictwa myśli.

I do tego nie trzeba sia­dać ze skrzyżowanymi no­gami?

– Możesz medytować, rozmawiając z ludźmi albo idąc ulicą. Jedno z nie­porozumień związanych z medytacją polega na tym, że wydaje nam się, że musimy usiąść i zacząć się koncentro­wać, na przykład na oddechu. Ale kiedy tak robimy, uruchamiamy jeszcze wię­cej myśli. Najpierw powinno iść odczu­wanie. Uważność płynie z odczuwania, a nie z myślenia. To, co Budda nazy­wał klarowną świadomością, bierze się z kontaktu z sercem, a nie z mózgu oczyszczonego z myśli. Umysł oczysz­cza się z myśli sam. Kiedy pojawia się spokój medytacyjny, zmniejsza się jed­nocześnie zaangażowanie w świat – ten rodzaj oceniającej uwagi, która chce czegoś od świata.

To musi wpływać na emocje?

– Wzrasta natychmiast, i to znacznie, radość z życia. Nie zatruwamy się tak bardzo ciągłą pogonią za kolejnymi rzeczami. Cieszymy się chwilą obecną. Osiągamy spokój.

Udaje się osiągnąć taki efekt także w korporacjach, czyli w środowisku, gdzie cnotą jest skakanie konku­rencji do gardła?

Z firmami zacząłem pracować przy­padkiem. Od warsztatu dla Electricity Generating Authority of Thailand, naszego państwowego dostarczyciela energii elektrycznej. Przez cztery lata zabierałem grupę ich menedżerów do Kanchanaburi, w pobliże wodospadu i wielkiej tamy, i tam medytowaliśmy. To miejsce do nich przemawiało, bo ta tama umożliwiała produkcję prądu. I tak zacząłem program „Rozwój uważności i świadomości w miejscu pracy”, który wprowadziło wiele prywatnych firm w Tajlandii.

 

Na Zachodzie coraz więcej firm wprowadza u siebie me­dytacje. Pracownicy Apple’a mogą medytować przez pół godziny dziennie w czasie pracy i nie jest to czas stra­cony, bo znacznie wzrasta ich efektywność. Google urucho­mił program dla pracowników „Search Inside Yourself”, w siedzibach Nike i Deutsche Banku są pokoje do medytacji. Czy to przyszłość światowych korporacji?

– W USA i Wielkiej Brytanii medy­tacja często najpierw trafia na uniwer­sytety, a dopiero stamtąd do innych środowisk. Na Zachodzie są dwie gru­py zainteresowane medytacją. Ludzie z pierwszej medytują, aby podnieść po­ziom życia, dla zdrowia, w ramach te­rapii albo dlatego, że interesują się psy­chologią. Ci z drugiej grupy medytują z tego samego powodu, z którego robi­my to w Tajlandii: żeby doświadczyć przebudzenia, o którym mówił Budda. Pracuje się z nimi trochę inaczej. Ale często bywa, że ludzie z pierwszej gru­py przechodzą do drugiej. Psychologo­wie, którzy badają medytację naukowo, często sami zaczynają medytować dla przebudzenia, bo widzą, że taka inten­cja zmienia codzienne życie.

Wyobrażam sobie, że każdy, kto urodził się w Tajlandii, wiedzę, jak medytować, wyssał z mlekiem matki.

– Wcale nie. Oczywiście jako mały chłopiec bez przerwy widywałem me­dytujących ludzi, ale dopiero w szkole podstawowej, w wieku mniej wię­cej dziesięciu lat, zacząłem rozumieć odrobinę, o co w tym chodzi. Miałem nauczyciela, który każdą lekcję zaczy­nał pięciominutową medytacją. Poka­zał nam prostą technikę: powtarzanie sylab „Buddho” zsynchronizowane z wdechem i wydechem. Ta technika przyniosła mi dużo spokoju.

Medytacja przydała mi się, kiedy prze­chodziłem do szkoły średniej. W Tajlan­dii wiąże się to z brutalną rywalizacją i ogromnym stresem. Żeby sobie z nim poradzić, poważnie zainteresowałem się medytacją. Zacząłem jeździć od świątyni do świątyni, szukać odpowiedzi na pyta­nie, co to takiego. Kiedy miałem 17 lat, przejechałem w tym celu cały kraj. To cierpienie, a nie miejsce, w którym się człowiek urodził, czyni z niego buddystę.

Siedemnastolatek uznał, że świat jest pełen cierpie­nia i musi coś z tym zrobić? Zwykle w tym wieku świat wydaje się jedną wielką nieskonsumowaną możliwością.

 

Przedwczesną dojrzałość zawdzię­czam systemowi szkolnictwa w Tajlan­dii (śmiech). Nie zdałem egzaminu do najbardziej prestiżowej szkoły średniej w Bangkoku. Ogarnął mnie lęk. Uzna­łem, że to czas, żeby wykorzystać to, co wiem o medytacji. Dzięki regularnej praktyce, która świetnie wpływa na uczenie się, w następnym roku zdałem do tej szkoły. Ale nie przestałem medy­tować. Organizowałem odosobnienia medytacyjne dla kolegów, zapraszałem na nie mnichów. Zostałem przewodni­czącym klubu buddyjskiego w szkole. A potem, z pomocą medytacji, zdałem na uniwersytet Thammasat, też elitarny.

Nauki społeczne? Huma­nistyka?

– Ogrodnictwo.

Z miłości do roślin?

– Żeby móc znaleźć dobrą pracę. Ale właściwie po studiach nigdy się ogrodnictwem nie zajmowałem, chociaż jeszcze jako student zacząłem upra­wiać grzyby. Sprzedawałem 100 kilo­gramów dziennie i zarobiłem dzięki temu świetne pieniądze. Byłem w tym dobry. W pewnym momencie jeździłem po całym kraju i uczyłem rolników, jak uprawiać te grzyby.

Uprawianie grzybów wy­daje się zajęciem medytacyj­nym.

– Bo jest. Rozwija uwagę i koncen­trację, ale jakoś mnie nie pochłonęło. Postanowiłem obejrzeć trochę świata. Wyjechałem na półtora roku do Au­stralii, gdzie pracowałem w kopalni i przekwalifikowałem się na coś jesz­cze bardziej medytacyjnego niż upra­wa grzybów – ocenianie jakości dia­mentów. Wróciłem do Tajlandii i przez osiem lat pracowałem w tym zawodzie. Medytacja nie chciała mnie opuścić w pracy.

Po co ktoś, kto medytuje od rana do wieczora, przy okazji pracując i zarabiając na życie, zostaje mnichem?

 

– Bo tak sobie zaplanowałem, kiedy miałem 16 lat. Postanowiłem, że zaro­bię dość pieniędzy, żeby w wieku 40 lat zostać mnichem. Trochę się z tym spóźniłem i założyłem szaty, kiedy miałem 47 lat. Medytowałem przez całe życie, ale w ciągu pierwszego miesiąca bycia mnichem stało się coś niesamowitego – moja medytacja nie­prawdopodobnie się pogłębiła. Jeden miesiąc dał mi więcej niż 10 lat medy­towania wcześniej. Wybrałem klasztor w Rayongu, położony w lesie, gdzie jest cisza i dużo spokoju, co przekłada się na spokój umysłu, a także dlatego, że był to klasztor założony przez mistrza, który wywarł na mnie wielkie wraże­nie – Ajahna Kassapamuni. Medyto­wałem wcześniej według jego instruk­cji. Kiedy zostałem mnichem, on już nie żył.

Dlaczego akurat on? Taj­landia jest znana ze znakomi­tych nauczycieli medytacji.

– Kassapamuni nie był po prostu znakomity. Był niezwykły. Nie chciał medytować tak jak wszyscy inni i sam trzy razy przeczytał Tipitaka, wszyst­kie pisma kanonu palijskiego, analizu­jąc słowo po słowie. Najciekawsze, że po tych wieloletnich studiach doszedł do wniosku, że najlepszą techniką me­dytacji jest anapanasati – świadomość oddechu, jedna z najpopularniejszych technik w tradycji buddyzmu Theravady. Udał się do dżungli i medytował według instrukcji, które znalazł w tych pismach. Mówił, że odkrył tam ruiny miasta z jakiejś antycznej nieznanej cywilizacji i tam medytował. Zanim zbudował klasztor w Rayongu, wybrał się do Indii, żeby nauczyć się trochę praktyk jogi. I właśnie w klasztorze tego mistrza, który ciągle poszukiwał nowych sposobów pracy z umysłem, zacząłem życie mnicha. Pewnego ran­ka, po miesiącu intensywnych medyta­cji, kiedy szedłem rano wraz z innymi mnichami z miskami żebraczymi po jedzenie ofiarowane przez wiernych, nagle moja percepcja stała się niezwy­kle klarowna. Poczułem pełną świa­domość. Nigdy wcześniej czegoś ta­kiego nie czułem. Nastąpiło całkowite przebudowanie sposobu, w jaki widzę świat. Potem już tylko pogłębiałem to doświadczenie przebudzenia. I ćwiczy­łem się, żeby powracać do tej świado­mości jak najszybciej: najpierw w dzie­sięć minut, potem w pięć, w końcu w ciągu sekundy.

Co to zmieniło?

– Nagle okazało się, że bez wysiłku mogę pomagać ludziom. Uczę medy­tacji i moje instrukcje natychmiast działają. Dopiero teraz, choć uczyłem medytacji już wcześniej. Nawet wiel­kie grupy ludzi słuchały mnie odtąd uważnie. Mówiłem to samo, ale efekt był zupełnie inny. Kolejna różnica była taka, że przestała mnie interesować technika medytacji. Stała się czymś wtórnym. Ważniejszy był sam stan świadomości. Zacząłem coraz częściej wykładać, zostałem opatem klasztoru w Rayongu.

To po co jeszcze ten dok­torat z buddyzmu?

– Przydaje się. Częściej zapraszają mnie na wykłady (śmiech).