(Nie) minąć się z przeznaczeniem

Kiedy usłyszałam pierwszy raz tę muzykę, pomyślałam: przecież ja to znam! Na podobnym wrażeniu złapałam się już wielokrotnie. To, co klasycznie piękne, jest oczywiste: musiało powstać. Tak jest też z piosenkami Sixto Rodrigueza, napisanymi ponad czterdzieści lat temu. I o Rodriguezie właśnie jest film „Sugar Man” – dokument, który w tym roku dostał Oscara. Jeśli go jeszcze nie widziałeś, nie czytaj dalej, póki nie zobaczysz. Warto iść na ten film, nie wiedząc, co będzie dalej. A jeśli mnie nie posłuchałeś i jednak czytasz, oto streszczenie dla ciebie.

Czym moglibyśmy się stać, gdybyśmy nie byli tu, gdzie jesteśmy dzisiaj?

„Sugar Man” to historia o człowieku, który nie wiedział, że został sławny. Nagrał płytę, którą w Stanach Zjednoczonych kupiło dosłownie parę osób. Ale jeden egzemplarz został przewieziony do RPA i rozprzestrzenił się w setkach tysięcy pirackich kopii. Kiedy Rodriguez w Stanach pracował na budowach – bo z muzyki w oczywisty sposób nie mógłby się utrzymać – w RPA miał popularność Presleya. W dodatku stał się bardem ruchu antyapartheidowskiego. Te dwa światy być może nigdy by się nie przecięły, gdyby nie dwóch Afrykanerów. Stephen „Sugar” Segerman i Craig Bartholomew Strydom znali i wielbili płytę Rodriqueza „Cold Facts”, o nim samym jednak wiedzieli tylko tyle, że ją nagrał – i jeszcze to, że jakiś czas później, w trakcie słabo przyjmowanego przez widownię koncertu, popełnił na scenie samobójstwo. Postanowili dowiedzieć się więcej.

Ich wieloletnia praca detektywistyczna przyniosła zaskakujący i szczęśliwy efekt – okazało się, że Rodriguez jednak żyje. To właśnie widzimy w połowie filmu – ten, kogo niesprawiedliwy świat miał doprowadzić do samobójstwa, wiedzie pracowite, choć biedne życie budowlańca w Detroit.
Pierwsza moja myśl po tym filmie dotyczyła światów równoległych. Istnieją teorie naukowe, które twierdzą, że poza rzeczywistością, której doświadczamy, są też inne, równoległe jej wersje. I w naszych sercach odnajdujemy ślad tej teorii: tęsknotę za lepszą odmianą naszego życia. Przeczuwamy, że moglibyśmy być kimś więcej.

W przypadku Rodrigueza świat równoległy okazał się istnieć na jawie i mieć współrzędne geograficzne. Przywdział na siebie konkretną fabułę. Rodriguez, kilka dni wcześniej pracujący na budowie, ląduje razem ze swoimi córkami w Kapsztadzie. „Wysiedliśmy z samolotu – opowiada w filmie jedna z nich. – (…) Zaczęliśmy iść w stronę lotniska. I nagle podjechały dwie, trzy limuzyny. Byliśmy pewni, że nie są dla nas. Zaczęliśmy je obchodzić, myśląc – lepiej usunąć się z drogi, bo to dla jakichś naprawdę ważnych ludzi. Ale one były dla nas. I wtedy się to wszystko zaczęło”. Parę dni później Rodriguez stanie na scenie przed wielotysięcznym, rozszalałym z zachwytu tłumem. I będzie wyglądał tak naturalnie, jakby robił to całe życie: „Myślałem, że będzie zagubiony, widząc tych wszystkich wpatrzonych w niego ludzi – mówi jeden z narratorów filmu. – Ale było odwrotnie – zobaczyłem absolutny spokój. Absolutny spokój na jego twarzy”.

Rodriguez miał swoje RPA. A ja? A ty? Gdzie jest nasz świat równoległy? Czym moglibyśmy się stać, gdybyśmy nie byli tu, gdzie jesteśmy dzisiaj, na skutek naszych raz lepszych, raz gorszych wyborów – i równie średnich wyborów ludzi, którzy nas otaczają?

 

Podzielę się z tobą dość odjechaną myślą: wierzę w istnienie takiego równoległego świata dla każdego z nas. Na przykład próbując pisać wiersz (tak, mam na koncie takie wydarzenia), po prostu wiem, że to jest proces odkrywania, a nie wymyślania. A więc one są już gdzieś napisane, prawda? A więc i twoje wiersze są napisane, twoje książki, twoje obrazy, które porzuciłeś po drugim pociągnięciu pędzlem, bo musiałeś odebrać dzieci ze szkoły, są namalowane. Twoja miłość, tak głupio przerwana, jest spełniona. Twoje walki są stoczone i wygrane. Gdzieś, w świecie innym niż ten, w którym się budzisz. Dlatego czujemy się szczęśliwi, kiedy widzimy, że dla jednego z nas, choćby żył w dalekim Detroit, nastała sprawiedliwość.

Ale to nie wszystko. Gdyby ten film był tylko o tym, byłby piękną hollywoodzką bajką o Kopciuszku (metafora zapożyczona od reżysera „Sugar Mana”) w wersji męskiej. Kiedy zgasną reflektory sceny w RPA, kiedy my sami, Kopciuszki nie-do-końca-spełnione, ochłoniemy trochę, widać coś jeszcze: Rodriguez wygląda na człowieka, który wie, że w jakimś sensie w jego życiu nie wydarzyło się nic ważnego. Nie chodzi tylko o to, że jak dowiadujemy się z filmu, po powrocie z tournée większość pieniędzy rozdał rodzinie i przyjaciołom i wrócił do skromnego domu z czerwonej cegły w Detroit. Chodzi o to, że nie ma w nim ani żalu, że tak zwany sukces nie nastąpił kilkadziesiąt lat wcześniej w USA, ani triumfalizmu, że jednak nastąpił. „Czy nie byłoby fajnie wiedzieć, że był pan megagwiazdą?” – pyta go dziennikarz. Długi namysł. „Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie” – stwierdza Rodriguez.

Kiedyś na spotkaniu autorskim Olga Tokarczuk powiedziała zdanie, które zapadło mi w pamięć – spytała, skąd pewność, że szczęście jest przeznaczeniem każdego z nas. „Przeznaczeniem niektórych z nas może być rozczarowanie”. A więc nie jesteśmy „skazani na sukces”? Nasze życie nie musi być nieprzerwanym rzędem „like’ów”?

Zastanawiam się, co by było, gdyby Rodriguez w swoim „pierwszym” życiu odniósł sukces i został, tak jak uprawniał go do tego wielki talent, megagwiazdą w USA. Kim byłby dzisiaj? Gdyby tamten świat nie okazał się ślepy na jego wielkość – czy byłby dzisiaj szczęśliwy? Który z jego dwóch równoległych światów był, tak naprawdę, światem dla niego łaskawszym? Czy nasz świat nie jest też dla nas łaskawszy, niż na co dzień sądzimy?.

Warto wiedzieć:

Rian Malan, dziennikarz, o rozmowie z Sixto Rodriguezem, w filmie Sugar Man, reż.  Malik Bendjelloul

„Czy nie jest tak, że wszyscy marzymy o tym, że kiedyś świat nas zobaczy? Że któregoś dnia nasz talent zostanie objawiony światu? Większość nas umiera, nie zbliżając się nawet do tego magicznego momentu. Próbowałem z nim o tym rozmawiać, ale nie dostałem żadnej odpowiedzi”.