Niebezpieczne życie Jana Czochralskiego

Czy słynny polski metalurg i chemik, twórca metody wzrostu monokryształów, umożliwiającej rozwój współczesnej elektroniki, był także asem przedwojennego wywiadu? Z doktorem Pawłem Tomaszewskim, autorem biografii Jana Czochralskiego, na którym przez kilkadziesiąt lat po wojnie ciążyło oskarżenie o zdradę, rozmawia Anna Gwozdowska.

A.G.: Jan Czochralski, urodzony w roku 1885 w Kcyni w zaborze pruskim, naukową sławę i pieniądze zdobył w Niemczech, gdzie był m.in. jednym z założycieli Niemieckiego Towarzystwa Metaloznawczego. Kiedy w 1928 roku wrócił do Polski, jego dobra passa trwała. Prowadził na Politechnice Warszawskiej supernowoczesny Instytut Metalurgii i Metaloznawstwa. W czasie wojny udało mu się założyć Zakład Badań Materiałów, w którym pracę znalazło m.in. wielu członków Armii Krajowej. Kłopoty zaczęły się po wojnie. W 1945 roku koledzy z politechniki oskarżyli go o zdradę i nie dopuścili do jego powrotu na uczelnię. W uchwale senatu uczelni czytamy, że „dr Jan Czochralski od końca 1939 r. przestał być uważany przez grono profesorów za profesora Politechniki…”. Kto podjął decyzję przekreślającą karierę uczonego, który w zgodnej opinii dzisiejszych naukowców mógł w latach 50. zgarnąć Nobla?

P.T.: Pod uchwałą podpisało się 10 osób, m.in. prof. Józef Zawadzki, w czasie wojny współpracownik Komendy Głównej AK; także prof. Janusz Groszkowski, doradca naukowo-techniczny ds. łączności Delegatury Rządu na Kraj. To on badał system sterowania niemieckich rakiet V-1 i V-2 przechwyconych przez AK. 

A.G.:  Czy uczeni tego kalibru, sami zaangażowani w konspirację, mogli nie wiedzieć o związkach Czochralskiego z AK?

P.T.:  To rzeczywiście bardzo tajemnicza sprawa. Moja, przyznaję, dość ryzykowna hipoteza jest taka, że grono profesorskie, zdając sobie sprawę z zaangażowania Czochralskiego w pracę wywiadowczą przed wojną i wiedząc o jego współpracy z AK w czasie wojny, po zmianie systemu chciało go chronić. Właśnie dlatego uniemożliwili mu powrót na uczelnię. Przecież rektor politechniki profesor Edward Warchałowski, który przewodniczył temu feralnemu posiedzeniu senatu, nawet słowem nie wspomniał o tym wydarzeniu podczas inauguracji roku akademickiego. A wymieniał wtedy z nazwiska innych, którzy sprzeniewierzyli się godności pracownika politechniki. Poza tym dziwne jest również i to, że profesorowie z politechniki mogli „nie pozwolić” na powrót Czochralskiego na uczelnię. W tamtym czasie nauczyciele akademiccy nie potrzebowali żadnej zgody, po prostu wracali po wojnie do pracy. Dlatego uważam, że koledzy Czochralskiego, wiedząc, że w nowej rzeczywistości, w Warszawie, czyli centrum władz komunistycznych, tępiących wszystko, co wiązało się z przedwojennym wojskiem, zwłaszcza wywiadem i wojenną AK, Czochralskiemu będzie groziło niebezpieczeństwo, uznali, że będzie lepiej, jeśli zniknie z pola widzenia służb. Na prowincji miał być bezpieczny. Przypomnę, że jego farmaceutyczna firma Bion, którą założył po wyjeździe z Warszawy i prowadził w Kcyni do śmierci w 1953 roku, została zarejestrowana przez jego zięcia. Nazwisko Czochralskiego nie figurowało w dokumentach firmy. Wyglądało  to tak, jakby chciał usunąć się w cień. 

A.G.:  Trudno uwierzyć, że koledzy ratowali mu skórę, skazując go na niesławę. W dodatku nie wtajemniczyli go w swoje plany. Zofia Czochralska, wnuczka brata profesora, mówiła mi, że Jan Czochralski bardzo przeżywał wykluczenie z grona profesorów politechniki.

P.T.:  Być może Czochralski opowiadał o tym właśnie po to, by utwierdzić swoje otoczenie w przekonaniu, że nie uciekał z Warszawy, tylko że go stamtąd wyrzucono. Niewątpliwie był przed wojną w jakiś sposób związany z wywiadem, co musiało wyrobić w nim przyzwyczajenie do prowadzenia podwójnego życia. Nawet, a może szczególnie, rodzina mogła o tym nie wiedzieć. Po wojnie musiał już liczyć tylko na siebie. Stracił parasol ochronny. To, na co wcześniej miał przyzwolenie władz, czy to przedwojennych, czy podziemnych, czyli np. na bliskie kontakty z wysoko postawionymi Niemcami, dla nowej władzy musiało już być podejrzane.

A.G.:  Wspomina pan o pomocy wojska, na którą mógł liczyć przed wojną Czochralski, ale jak przekonał się prof. Mirosław Nader z Politechniki Warszawskiej, któremu w Archiwum Akt Nowych udało się znaleźć dokumenty potwierdzające współpracę Czochralskiego z AK, w Centralnym Archiwum Wojskowym nie ma żadnych śladów przedwojennej działalności profesora. Jeśli rzeczywiście przed 1928 r. współpracował z wywiadem, po powrocie do Polski musiałby zostać prześwietlony, tym bardziej że był szefem instytutu pracującego głównie dla wojska.

P.T.:  W polskich archiwach wojskowych warto szukać informacji pochodzących np. z Frankfurtu czy Berlina.

Nie zaś śladów związanych z samym jego nazwiskiem. Trzeba także przejrzeć archiwa kontrwywiadowcze w Niemczech. Niemcy musieli sprawdzać działalność Czochralskiego. Istnieją jednak inne dowody na to, że polskiemu wywiadowi wojskowemu zależało na profesorze, choćby zeznania z procesu o zniesławienie, który Czochralski wytoczył prof. Witoldowi Broniewskiemu przed wojną. W obronie Czochralskiego występowali wówczas bardzo wysoko postawieni wojskowi. To był wyraźny sygnał, że to ich człowiek. Na korzyść Czochralskiego zeznawał także sam prezydent Ignacy Mościcki, ale – o dziwo – w swoich wspomnieniach nie napomyka o tym epizodzie ani słowem. 

Jedno jest pewne, życiorys Czochralskiego wydaje się nieprawdopodobnie dziwny i skomplikowany, jeśli nie przyjąć założenia, że współpracował z wywiadem wojskowym II RP. Jakaś forma tej współpracy tłumaczy praktycznie wszystkie późniejsze decyzje Czochralskiego. Taką hipotezę potwierdza też relacja Stefana Bratkowskiego, którego rodzice pracowali dla przedwojennej „Dwójki”. Matka Bratkowskiego często recenzowała jego książki. W latach 70., kiedy jeszcze nikt nie próbował wyjaśniać tajemnicy Czochralskiego, Bratkowski napisał pracę o polskich naukowcach, m.in. o Czochralskim. Kiedy jego matka trafiła na ten rozdział, przypomniała sobie, że Czochralskiego ewakuował w 1928 roku z Niemiec polski wywiad, chroniąc go w ten sposób przed grożącą mu dekonspiracją. 

 

A.G.:  W jaki sposób udało się Czochral-skiemu osiągnąć tak wysoką pozycję w Niemczech? W 1904 roku wyjechał z Polski bez wykształcenia. W Berlinie zatrudnił się w… drogerii.

P.T.:  Był fenomenalnie zdolny. Już w 1909 roku rozpoczął pracę w poważnym niemieckim koncernie AEG (Allgemeine Elektrizitat Gesellschaft). Po kilku latach stał się w kręgach metalurgów i przemysłowców osobą znaną i cenioną. Został szefem bardzo dużego laboratorium w Metallbank und Metallurgische Gesellschaft, który miał oczywiście związki z przemysłem zbrojeniowym. Jeździł po świecie. Odbył nawet staż w USA i to wtedy Henryk Ford zaproponował mu objęcie kierownictwa laboratorium. Współpracowali z nim także profesorowie z politechniki we Frankfurcie, zresztą ci sami, którzy w czasie wojny rabowali laboratoria uniwersyteckie i politechniczne w Warszawie. Co ciekawe, laboratorium Czochralskiego oszczędzili. W ubiegłym roku trafiłem na niemy film archiwalny, na którym Czochralski oprowadza prezydenta Hindenburga po wystawie w Berlinie w 1927 roku. Wyraźnie widać, że doskonale zna zebrane tam grono gości, żartuje z nimi. Niemcy traktowali go jak swego. Jego córka zapamiętała podobną scenę, którą widziała przed wojną w kinie, a od ojca usłyszała, że prezydent Hindenburg zapytał go wtedy, skąd osoba o obco brzmiącym nazwisku tak znakomicie zna niemiecki. Czochralski odpowiedział mu, że jest Polakiem, wtedy Hindenburg przeszedł na polski, który znał z dzieciństwa spędzonego w Poznaniu.

A.G.:  Czochralski wraca do Polski i zaczyna się jego współpraca z wojskiem: deszcz zleceń.

P.T.:  Wbrew pozorom Instytut Metalurgii i Metaloznawstwa, który dla niego powstaje na Politechnice Warszawskiej, funduje wojsko, a nie władze uczelni. Świadczą o tym m.in. protokoły z posiedzeń komisji, w której Czochralski był jedynym cywilem. Omawiano nawet sprawy tak trywialne jak zaopatrzenie instytutu w papier czy politykę kadrową. Niektóre projekty, te jawne, prowadzono na rzecz politechniki, większa część pracy była jednak utajniona. Szczegółów zleceń wojskowych dla instytutu nie znamy. Wiadomo tylko, że we wrześniu 1939 r. zniszczono, by nie dostała się w ręce Niemców, prawie skończoną, pisaną pod kierunkiem Czochralskiego, pracę doktorską pana Jerzego Kaczyńskiego, która była poświęcona badaniom blach pancernych i ich wytrzymałości na przebijanie pociskami przeciwpancernymi.

A.G.:  Czy po powrocie z Niemiec w 1928 roku Czochralski mógł nadal utrzymywać jakieś kontakty z wywiadem?

P.T.:  Być może dostawał jakieś zadania, kiedy wyjeżdżał za granicę. W każdym razie utrzymywał ożywione kontakty towarzyskie z pułkownikiem Romualdem Bielskim, osobą wysoko postawioną w wywiadzie wojskowym. Także na tej podstawie sądzę, że „Dwójka” uważała Czochralskiego za człowieka pewnego. Zresztą to on, na krótko przed powstaniem warszawskim, umożliwił Bielskiemu kontakt z synem. Pułkownik przyleciał do Polski z Londynu w ramach jednej z operacji „Most”. Do dziś nie udało się wyjaśnić celu jego misji. Kilka lat temu synowa pułkownika Bielskiego opowiedziała mi tylko, że przed powstaniem jej teść chciał się jeszcze raz spotkać z synami. Udało się tylko jedno spotkanie, miało zresztą wyjątkowy charakter. Misja Bielskiego musiała być tak tajna, że tylko obserwował przez dziurę w ścianie jednego z synów. Wszystko to działo się w gabinecie Czochralskiego na politechnice. Rodzina Bielskiego twierdzi, że pułkownik miał być tymczasowym premierem po ewentualnym zwycięstwie powstania. Bielskiego rozpoznano zresztą na zdjęciu z kapitulacji powstania – stoi na nim za „Monterem”. 

A.G.:  Co wiemy o współpracy Czochralskiego z podziemiem?

P.T.:  Znamy meldunek przekazujący dalej informacje uzyskane od profesora Czochralskiego. Na jego podstawie w czerwcu ubiegłego roku Senat Politechniki przywrócił Czochralskiemu dobre imię. 

Zastanawiające, dlaczego w tym meldunku używa się jego nazwiska, a nie – zgodnie z zasadami konspiracji – jakiegoś pseudonimu. Niemniej meldunek zawiera całą listę informacji i sugestie, jakie materiały z magazynów należy zachować, bo przydadzą się po wojnie, a co można zniszczyć. Są też informacje o tym, co się dzieje w firmie przy ul. Nabielaka, co dodatkowo potwierdza, że autorem raportu jest sam profesor. 

A.G.:  Być może znajdzie się więcej dokumentów. Prof. Nader, który z pomocą zawodowych archiwistów znalazł  meldunek  przesądzający o rehabilitacji Czochralskiego, zapowiada dalsze poszukiwania. Jednak niektóre epizody wojennej działalności Czochralskiego mogą budzić pewne wątpliwości. Do jego willi przy Nabielaka wchodzili wysocy rangą niemieccy oficerowie. Niemcy odwiedzali go też w jego zakładzie na politechnice…

P.T.:  Takie były świadectwa ludzi niewtajemniczonych w działalność profesora. Możemy sobie wyobrazić, że np. jakiś listonosz współpracujący z podziemiem mógł donosić o dziwnych wizytach w willi Czochralskiego. Pamiętajmy jednak, że np. kuzyn żony profesora, z pochodzenia Holenderki, służył w Wehrmachcie i odwiedzał ją w Warszawie. Poza  tym  Czochralskiego  tak bardzo ceniono w Niemczech, że także podczas wojny odwiedzali go znani niemieccy naukowcy, a wtedy trudno było wyrzucić Niemca za drzwi. Oczywiście, niemieccy mundurowi przychodzili także na politechnikę, ale przecież zakład Czochralskiego miał wykonywać zlecenia zakładów naprawczych Wehrmachtu. Wiadomo zresztą, że instytut sabotował tę działalność, uszkadzając np. części, które sprowadzano, albo przeciągając w nieskończoność naprawę. W każdym razie kontakty z Niemcami były nieuniknione. 

A.G.:  Koledzy profesora już na początku wojny zarzucali mu, że Zakład Badań Materiałów na Politechnice założył bez zgody ówczesnego rektora…

 

P.T.:  Zakład Badania Materiałów powstał w grudniu 1939 roku i był z całą pewnością pomysłem Czochralskiego, ale uzgodnionym z rektorem Kazimierzem Drewnowskim. To był eksperyment sprawdzający, co da się zrobić w nauce w warunkach wojennych. Eksperyment się powiódł, dlatego już w styczniu rozpoczęto prace nad utworzeniem kolejnych takich zakładów „badawczych”. Powstało ich chyba 11 na politechnice i na uniwersytecie. To był sposób na przechowanie naukowców i zachowanie sprzętu. Polacy zyskiwali dobre papiery i, co równie ważne, zarabiali na życie. Poza tym te zakłady zatrudniały więcej osób, niż to było wykazywane. Na przykład u Czochralskiego oficjalnie pracowało ponad 20 osób, nieoficjalnie 160. Zakład profesora pracował nie tylko dla wojska, ale także dla samorządu warszawskiego, np. elektrowni i tramwajów, czyli, choć pod zarządem niemieckim, służył warszawiakom.

A.G.:  Wiadomo na przykład, co przyznali później jego współpracownicy, że profesor pozyskiwał z różnych źródeł chemikalia, które potem, zmieszane, służyły podziemiu do konstrukcji materiałów wybuchowych. Nader snuje nawet przypuszczenia, że być może major „Szyna”, czyli doc. Zbigniew Lewandowski z politechniki, którego oddział w czasie wojny wysadzał niemieckie pociągi jadące na front wschodni, wykorzystywał właśnie materiały od Czochralskiego. 

P.T.:  No i jest jeszcze ciekawsza historia związana z przetapianiem części rakiet V-1 i V-2. AK wykorzystywała piece z zakładu Czochralskiego do przetapiania przebadanych już elementów. Chodziło oczywiście o zacieranie  śladów. W tych badaniach uczestniczył notabene prof. Groszkowski, który w 1945 roku podpisał się pod uchwałą senatu politechniki. 

A.G.:  Na jakiej podstawie doszło więc do powojennego śledztwa i oskarżeń o zdradę?

P.T.:  Ktoś złożył na Czochralskiego donos. Nie wiemy, co w nim było, w każdym razie zostało wszczęte dochodzenie. Czochralski, jego córka i zięć trafili do aresztu. Sprawę prowadził prokurator Jerzy Korytkowski. Przesłuchał świadków, przeanalizował listy otrzymane w obronie profesora. Miał przygotować akt oskarżenia, ale uznał, że nie ma dowodów na zdradę, i śledztwo zostało umorzone. 

A.G.:  Wynika z tego, że senat politechniki oskarżył Czochralskiego o czyny, których nie potwierdził nawet komunistyczny prokurator. Być może więc jedynym wytłumaczeniem zachowania profesorów jest ludzka zawiść, a nie tajemnicza przeszłość Czochralskiego? 

P.T.:  Rzeczywiście, emocje odgrywały jakąś rolę. Np. dr Zygmunt Trzaska–Durski uważał się za „wnuka” naukowego prof. Broniewskiego, który przed wojną przegrał proces z Czochralskim. Ponieważ wkrótce  Broniewski zmarł, jego uczniowie uważali, że Czochralski przyczynił się do tej śmierci, a jak mówili – za mistrza trzeba oddać nawet życie. Ale już prof. Janusz Jakubowski, który podpisał się pod uchwałą senatu z 1945 r., twierdził, że właściwie nie znał sprawy Czochralskiego, lecz głosował tak jak jego starsi koledzy. Nie ma wątpliwości, że spora część środowiska naukowego w Polsce być może trochę bezrefleksyjnie uwierzyła w oszczerstwa rzucone pod adresem Czochralskiego. Dziś znamy już część prawdy, ale sprawa nie jest zamknięta. Wciąż pojawiają się jakieś nowe zdjęcia i dokumenty. Znalazłem fotografię Czochralskiego z aktorem Ludwikiem Solskim, zrobioną w Kcyni w 1948 roku. Profesor pomagał mu w czasie wojny. Widać więc, że nie wszyscy po wojnie położyli kreskę na Czochralskim.