Nieżyjący syn kazał mi zabić, bo chciał brata

Trzydziestu psychiatrów i psychologów badało poczytalność oskarżonej o zamordowanie dziecka. Ona pisze z więzienia: Mój przypadek będzie kiedyś omawiany ze studentami medycyny.

Marcowy wieczór. Chłopcy, którzy stoją przed blokiem peryferyjnego osiedla w Tarnowie, obserwują migocące w ciemnościach światła latarek. Wszyscy mieszkańcy bloków już wiedzą, że zaginęła 8-letnia Madzia; jest wielu chętnych do szukania dziecka.

 

Światełka oddalają się w kierunku pobliskiej łąki. Nastolatkom nie spieszy się do domów. Nagle na osiedlowej uliczce pojawia się kobieta z plecakiem, ciągnąca za sobą spacerowy wózek. W świetle latarni widać zwisające z wózka nogi w różowych botkach – są bezwładne, szurają po asfalcie. Chłopcy wołają do kobiety, że dziecko zaraz wypadnie. Ona przyspiesza kroku. Doganiają ją, dziwią się, że twarz dziecka jest przykryta. – Mały ma anginę – tłumaczy kobieta, właśnie idzie z nim do lekarza. – Ale przychodnia jest po przeciwnej stronie! – na to chłopcy.

 

– Zadzwonię po pogotowie, popilnujcie wózka – mówi kobieta i zaczyna biec za bloki, gdzie nie ma żadnej budki telefonicznej, tylko pole. Adam, jeden z nastolatków podnosi narzutę. Widzi siną twarz dziewczynki, z martwymi, otwartymi oczami. Doganiają uciekającą i pilnują ją, aż przyjedzie policja.

 

Dla funkcjonariuszy kobieta ma już inną wersję: znalazła nieznane jej dziecko koło przedszkola, zorientowała się, jest bardzo chore, chciała dowieźć na pogotowie.

 

– Co pani trzyma w zaciśniętej ręce? Proszę mi to dać – przerywa jej policjant. Ona nie chce otworzyć dłoni, a gdy funkcjonariusz siłuje się z nią, gryzie go w rękę. Okazuje się, że ukrywała klucz. Natomiast w plecaku znaleziono porwany bandaż.

 

Martwa dziewczynka jest poszukiwaną Madzią. Dziecko zostało uduszone pętlą z bandaża. Kobieta podejrzana o ten czyn to Elżbieta M. Dziecinny wózek został ukradziony z klatki bloku, w którym przed rokiem wynajmowała mieszkanie Krystyna Rz. ze swą przyjaciółką Elżbietą M. Od wyprowadzki obu kobiet lokal stoi pusty. Klucz, który ukrywała Elżbieta M., pasuje do zamka.

 

Na korytarzu leży porzucony różowy plecak Madzi.

 

Przyjaciółki z jednej celi

 

M. nie przyznaje się do zbrodni. Na policji podtrzymuje wersję o znalezieniu obcego chorego dziecka, które chciała ratować. Kobieta ma 37 lat i jest na przepustce w odbywaniu kary więzienia za spowodowanie ciężkiego, śmiertelnego uszczerbku na zdrowiu Katarzyny O. Proces był poszlakowy.

 

Z akt sądowych wynika, że ofiara była dziewczyną kolegi z pracy Elżbiety M. Zazdrosna, że jej chłopak pod pretekstem kontaktów służbowych odwiedza rozwiedzioną M. Tego wieczoru, gdy O. straciła życie, sąsiedzi Elżbiety M. słyszeli krzyki dochodzące z jej mieszkania i wołanie ratunku. Ale nikt z bloku nie zareagował. W nocy mieszkańców obudził dym na klatce. To płonęła winda, do której ktoś wepchnął ciało zamordowanej Katarzyny O.

 

Elżbieta M. była wtedy badana psychiatrycznie. Wykluczono niepoczytalność. W czasie dochodzenia prokuratorskiego oskarżona przeżyła osobistą tragedię. Jej 10-letni syn Amadeusz został uduszony przez bezdomnego włóczęgę, dewianta seksualnego.

 

Skazaną na 11 lat M. opiekowała się w celi jej towarzyszka z sąsiedniej pryczy Krystyna Rz. Gdy wkrótce wyszła na wolność, zabiegała, aby i M. opuściła więzienie. Zdołała przekonać lekarzy, że konieczna jest przerwa w odbywaniu kary z powodów zdrowotnych.

 

Elżbieta M. opuściła celę i zamieszkała w wynajmowanym pokoju z Krystyną Rz. A gdy jej przyjaciółka dostała lokal socjalny, przeprowadziły się tam razem. Zwalniając wynajmowane mieszkanie Rz. nie oddała właścicielowi klucza, bo nie mogła go znaleźć. Nie wiedziała, że leżał w schowku, ukryty przez M.

 

Nader uczynna Rz. pozwalała się wykorzystywać lokatorce. Nie dość, że od rana do wieczora pracowała za obie, łatwo było ją nabrać na rzekome choroby M., między innymi białaczkę.

 

Kolejne przesłuchanie Elżbiety M. Tym razem przerywa milczenie aby wyjaśnić, że nie pamięta, czy popełniła zarzucany jej czyn. Na pewno wyszła rano z domu, aby pojechać na cmentarz. W torbach zabrała wodę w butelce, gąbkę i proszek do umycia grobowca. Na cmentarzu zemdlała, cierpi na niedokrwistość. Nie wie, jak długo była nieprzytomna. Gdy wychodziła przez cmentarną bramę, na dworze paliły się już lampy. Znowu zrobiło się jej słabo, dalej to już pustka w głowie. Jak przez mgłę widzi jakichś mężczyzn w białych fartuchach, to było chyba w pogotowiu, robili jej zastrzyk. Nie rozumie, co mogłaby mieć wspólnego z dziecięcym wózkiem. Do dawnego mieszkania nigdy nie miała klucza.

 

 

Chciał braciszka w zaświatach

 

Śledczy zbierają informacje o uduszonej dziewczynce. Madzia O. miała dwoje młodszego rodzeństwa. Jej ojciec pracował w Ameryce, wszystko więc było na głowie matki. Nad wiek rozwinięta dziewczynka często sama wracała z pobliskiej szkoły, sama też chodziła na dodatkowe zajęcia do świetlicy, na basen. Tragicznego 31 marca 2006 roku miała lekcję pływania, która skończyła się kwadrans po dwunastej.

 

Tego dnia Krystyna Rz. wstała jak zwykle wcześnie rano, spieszyła się do pracy. Wiadomo było, że wróci późnym wieczorem, bo dodatkowo opiekowała się pewną staruszką. Elżbieta wspomniała, że po śniadaniu pojedzie umyć grób Amadeusza. Krystyna była trochę zaskoczona, bo matka zamordowanego chłopca nie chodziła na cmentarz nawet raz do roku, co zresztą najbliższa rodzina jej wyrzucała.

 

W mieszkaniu, do którego klucz trzymała w zaciśniętej pięści Elżbieta M., znaleziono świeże ślady jej butów, a także ofiary. Prokurator wydaje nakaz aresztowania podejrzanej, która znów odmawia składania wyjaśnień.

 

Przesłuchania są ponawiane. W czasie kolejnego, już siódmego M. zmienia linię obrony: Tak, wyszła z domu z zamiarem zabicia dziecka, bo o to prosił ją Amadeusz.

 

Jej nieżyjący syn często przychodzi do niej, nakazuje, aby robiła różne złe rzeczy. Ostatnio chciał mieć na swoje urodziny brata. Kazał jej zabić chłopca w jego wieku. Mówił: – Ja już nie chcę się bawić tylko z dziadkami.

 

Elżbieta M. do prokuratora: – Chcąc skończyć z przychodzeniem Amadeusza wiedziałam, że muszę spełnić jego życzenie. Nie pamiętam, co się wydarzyło po wejściu z Magdą do mieszkania, od którego miałam klucz. Gdy wróciła mi pamięć, na podłodze leżały zwłoki. Wtedy usłyszałam głos syna: – „Dziękuję mamusiu, że dałaś mi brata”. Chciał, aby zaniosła mu brata na grób i tam zostawiła. Dlatego pchałam wózek w kierunku cmentarza.

 

Przesłuchiwana twierdziła, że od dawna ma częsty kontakt ze zmarłym synem, tylko do tej pory nikomu o tym nie mówiła. – To było tak, jakbym prowadziła podwójne życie; on rozmawiał ze mną, gdy zostawałam sama w domu, czasem słyszałam też jego głos, gdy byłam w towarzystwie. Wtedy rozglądałam się, czy inni też go widzą, ale niczego takiego nie zauważyłam. Starałam się wcześnie kłaść do łóżka, aby być z moim synem. On towarzyszył mi w każdej sytuacji, nawet u lekarza. Gdy poszłam na badanie do ginekologa, usłyszałam głos Amadeusza: „Tylko ja i ty, na zawsze razem”. Zrozumiałam, że za jego sprawą nie zajdę w ciążę. Kiedyś w szafie urwał się wieszak z ubraniami mojej przyjaciółki Krysi, został tylko ten, na którym wisiały rzeczy Amadeusza. To mój syn tak zrobił. Był zazdrosny o Krystynę. Dawał mi znaki, że wiele może. Gdy przyniosłam z piwnicy kwiatek w doniczce, który od 6 lat nie był podlewany, za sprawą syna odżył. 31 marca Amadeusz dotknął mojego policzka, i zaraz potem zadzwonił chiński dzwonek w kuchni. Zrozumiałam, że nadszedł czas na spełnienie woli syna.

 

M. wyjaśniła, że po zabójstwie miała jakiś czas spokój, ale potem Amadeusz znów przychodził i żądał, aby dała mu kolejnego brata lub siostrę. Ona nie wiedziała, że źle robi. Dopiero po rozmowach z psychiatrami zrozumiała, że zabicie dziecka jest czymś złym. I musi się leczyć.

 

Decyzją prokuratora Elżbieta M. zostaje umieszczona na obserwacji psychiatrycznej w szpitalu Zakładu Medycyny Sądowej w Krakowie.

 

Pisze stamtąd do swej matki: „Mamo wszystko będzie dobrze, jestem szczęśliwa, bo Amadeusz już ma się z kim bawić. Choć chciał braciszka, nie siostrzyczkę. To dziecko było w spodniach, dlatego myślałam, że chłopiec. Lekarz mówi, że jestem poważnie chora, mój umysł jest zły, trzeba go naprawić. Dlatego pojadę do szpitala psychiatrycznego na bardzo długo. Mamo, chcę się z Wami pogodzić. Proszę Cię o jedno widzenie”.

 

Matka M. zawiadamia prokuratora: „Córka zerwała z nami kontakt już kilka lat temu, wyparła się rodziny, więc my też się jej wyrzekliśmy. Proszę nie kierować do nas jej korespondencji”.

 

Niepoczytalna – twierdzą krakowscy psychiatrzy

 

Krakowscy psychiatrzy obserwują pacjentkę, spisują swe spostrzeżenia. Stan zdrowa Elżbiety M. jest też konsultowany przez internistów. Wprawdzie białaczkę sobie wymyśliła, ale ma początki anemii. Niestety, chora odmawia transfuzji. Tłumaczy, że to nic nie da, bo „Amadeusz wyciąga ze mnie krew”.

 

Natomiast chętnie współpracuje z psychiatrami. Usiłuje ich przekonać, że nieżyjący syn dyktował jej, co ma robić; była mu całkowicie powolna. Po tym, co się stało, widzi, że chłopiec jest szczęśliwy. Ale zaborczość mu nie minęła. Gdy w szpitalu odwiedziła ją przyjaciółka Krysia, powiedział: – Tylko ty i ja. On nie odstępuje jej. Czuje jego zapach, a gdy wyciera podłogę w łazience, pojawiają się ślady jego stóp. Ostatnio słyszy głosy chóralne. – Tam pobrzmiewa głos Amadeusza, ale ja go nie rozumiem. Obawiam się, że on chce kolejnego braciszka.

 

– Powinien się mną zająć jakiś porządny lekarz. Psychoza urojeniowa jest widoczna na mojej twarzy – sugeruje pacjentka psychiatrom. – Mogłabym odbywać karę w wolnościowym szpitalu psychiatrycznym, ale jak najbliżej miejsca zamieszkania.

 

Prokurator, oczekując na diagnozę z krakowskiego szpitala, analizuje zebrany w śledztwie materiał.

 

Zwraca uwagę na daty – zwłaszcza, kiedy w wyjaśnieniach Elżbiety M. pojawił się motyw nawiedzającego ją zmarłego syna. Krystyna Rz. zeznała, że gdy mieszkały razem, nigdy nie słyszała od przyjaciółki o jej szczególnym kontakcie z nieżyjącym Amadeuszem.

 

Krystyna Rz. nigdy nie dostrzegła u swej współlokatorki objawów choroby umysłowej. Elżbieta M. twardo chodziła po ziemi – potrafiła zadbać o swoje sprawy, przechytrzyć innych. Na przykład założyła firmę-widmo tylko po to, aby mieć ubezpieczenie.

 

Nawet tuż po zabójstwie Madzi zachowała logikę myślenia. Pozbyła się plecaka dziecka, a mieszkanie opuściła ze zwłokami dopiero, gdy na dworze nastała ciemność. Wtedy też ukradła wózek. Chłopcom, którzy ją zaczepili, ani słowem nie wspomniała o rzekomym żądaniu Amadeusza. Gdy początkowe kłamstwa o chorym dziecku zabrzmiały nieprzekonująco, próbowała uciekać.

 

Czy tak zachowuje się osoba chora psychicznie?

 

Prokurator spodziewa się, że biegli psychiatrzy z Krakowa potwierdzą jego przekonanie, że Elżbieta M., która w areszcie śledczym demonstracyjnie tuli do piersi i huśta zawiniątko z prześcieradła, tylko udaje niepoczytalną.

 

Myli się. Opinia psychiatrów spod Wawelu jest jednoznaczna: biegli stwierdzają u M. „zniesioną zdolność rozumienia znaczenia popełnionego czynu i pokierowania swym postępowaniem z powodu choroby psychicznej o obrazie zaburzeń urojeniowych”. Ich zdaniem oskarżona nie jest zdolna do udziału w procesie sądowym. Wymaga umieszczenia w szpitalu psychiatrycznym.

 

W tej sytuacji oskarżyciel publiczny zwraca się o kolejną opinię do psychiatrów – tym razem ze specjalistycznego szpitala w Starogardzie Gdańskim. Pięć miesięcy po tragicznej śmierci Madzi Elżbieta M. zostanie tam zawieziona na półroczną obserwację.

 

 

Prokurator nie ma już wątpliwości

 

Biegli z Pomorza nie potwierdzają rozpoznania kolegów po fachu spod Wawelu. Specjalista z najdłuższym, prawie 30-letnim stażem, pisze, że w swej praktyce lekarskiej nie spotkał się z taką sytuacją, aby osoba cierpiąca na przewlekłą psychozę z halucynacjami, pod których wpływem dopuściła się zabójstwa, już po kilku godzinach od morderstwa odzyskała zdolność do oceny rzeczywistości (M. całkiem logicznie zorganizowała ucieczkę ze zwłokami dziecka). A po kilku tygodniach, w czasie przesłuchania w prokuraturze, znowu zapadła na psychozę. Wybiórcza niepamięć krytycznych zdarzeń wskazuje na symulacje.

 

Osoby naprawdę chore psychicznie wypierają ze świadomości takie objawy jak na przykład urojenia; uważają, że to lekarze „robią z nich wariata”. Im bardziej nasilona choroba, tym mniejszy krytycyzm pacjenta i większy opór przed leczeniem. U Elżbiety M. sytuacja jest odwrotna, ona akcentuje, że ma omamy, słyszy głosy, w licznych listach do prokuratora domaga się leczenia w wolnościowym szpitalu psychiatrycznym. Czemu ma to służyć? – Ucieczce przed skazaniem na długoletnie więzienie.

 

Możliwe, że tuż po śmierci syna M. doznała krótkotrwałych zaburzeń halucynacyjnych – przypuszczają biegli. To, że wkrótce potem kobieta znalazła się w izolacji, w zakładzie karnym, mogło nasilić jej emocje. Ale nie były to prawdziwe urojenia, wynikały z tragicznego przeżycia.

 

Dlaczego M. udusiła dziecko? – prokurator szuka motywu. Nie znajduje innej odpowiedzi poza taką, że impulsem było dominujące poczucie krzywdy. I chęć odwetu z powodu utraty własnego dziecka.

 

W mieszkaniu, do którego Elżbieta M. zwabiła dziewczynkę, mogło dojść do sytuacji, która wyzwoliła destrukcyjne emocje.

 

Ona zwykle w taki sposób reagowała; tak było w starciu ze spaloną potem w windzie Katarzyną O., podczas kłótni z mężem, a nawet w chwili interwencji policjanta, który chciał wyjąć jej z ręki klucz.

 

Psycholodzy ze Starogardu są też przekonani, że obserwowana pacjentka tak naprawdę nie przeżywała zbyt głęboko tragicznej śmierci syna. Wkrótce po tym zdarzeniu prowadziła ożywione życie towarzyskie, wdawała się w romanse z zajętymi już mężczyznami (co było źródłem jej konfliktu z Katarzyną O.), dbała o wygląd. Nie odwiedzała grobu syna.

 

To osobowość histrioniczna, o skłonnościach do teatralnych zachowań – oceniają biegli.

 

Zatem impas. Do przeważenia szali potrzebna jest trzecia opinia. Więzienna karetka zawozi Elżbietę M. do szpitala psychiatrycznego w podwarszawskich Tworkach. Jest już rok 2008. Tym razem obserwacja będzie trwała 3 miesiące.

 

Dzień i noc, bo do południa, gdy na oskarżoną patrzą pielęgniarki, ona pamięta, aby zachować nieruchomą twarz i ubogą mimikę jako objawy zażywania leków. Ale po godzinie 15., gdy personelu medycznego znacznie mniej, M. z ożywieniem rozmawia z innymi chorymi, a zwłaszcza z mężczyznami, których oddział jest za kratą.

 

Na pokaz demonstruje dziwaczne zachowania – na przykład w nocy zrzuca z łóżka materac na podłogę, bo „Amadeusz chce z nią spać i tak jest im wygodniej”. Któregoś dnia na oczach lekarza usiłuje udusić pacjentkę z sali. W każdej z tych sytuacji wyjaśnia, że cierpi na halucynacje, domaga się silniejszych leków psychotropowych.

 

Badający ją psychiatrzy dochodzą do wniosków zbieżnych z opiniami specjalistów ze Starogardu. To nie są prawdziwe objawy choroby psychicznej. Rzeczywiste omamy charakteryzują się niekorygowaną wiarą chorych w ich prawdziwość. Oni nie chcą żadnej terapii.

 

Odnotowano także, że gdy M. zamiast neuroleków otrzymywała placebo, twierdziła, że głosy z zaświatów są trochę cichsze.

 

Prokurator podziela opinię psychiatrów ze Starogardu i Tworek. Nie uwzględnia krytycznych uwag specjalistów z Krakowa, że w badaniach nie powinno się uciekać do metody placebo. Uznając Elżbietę M. za poczytalną, kieruje akt oskarżenia do sądu.

 

 

Moi drodzy psychiatrzy

 

Na pierwszej rozprawie M. oświadcza, że nie rozumie aktu oskarżenia. Na kolejnej, że nie zna go, bo wydruk podarła kobieta, z którą siedzi w celi. Oskarżona odmawia składania wyjaśnień.

 

Sąd  postanawia ponowić badanie psychiatryczne, tym razem przez innych biegłych ze Starogardu.

 

Elżbieta M. już po tygodniu obserwacji pisze list do tych lekarzy: „Moi Drodzy. Jak wiecie, wprowadzono mnie w błąd przyjazdem tutaj. Miała być bajeczna terapia i szybkie naprawienie zdrowia, okazało się, że jestem na kolejnej obserwacji. Po ostatniej rozmowie z psychiatrą postanowiłam podjąć jeszcze jedną próbę nakreślenia przed Wami mojego życia. Ale nasze spotkania są za krótkie. Dobrym rozwiązaniem byłoby posiadanie dyktafonu, który rejestrowałby absolutnie wszystko, łącznie z intonacją głosu.

 

Doskonale zdaję sobie sprawę, że jestem egzaminowana, każde nasze spotkanie to rodzaj testu. Problem polega na tym, że ja nie jestem upośledzona umysłowo, tylko chora psychicznie. Nie wiem, czy tym razem trafiłam bardziej na naukowców niż lekarzy, ale chciałabym, abyście się okazali ludźmi, którzy rozumieją moją chorobę i pomogą ją pokonać.

 

Czy pan doktor widzi, jak zamykam się w łazience w obawie przed goniącymi mnie pociągami? Czy pan doktor widzi, jak godzinami leżę wtulona w koc bojąc się wyjść z niego w obawie, że stanie się coś złego? Że nie mogę zasnąć, bo słyszę głosy?

 

Amadeusza rodziłam 16 godzin, nie chciał wyjść na świat, bo wiedział, co go czeka. Gdy zginął, nikt mi nie pomógł. Bano się mojego obłąkańczego wzroku, podcięłam sobie żyły, ale przyszedł Amadeusz i powiedział, że jeszcze nie nadeszła moja pora. Gdy to się stanie, on pomoże mi przejść na drugą stronę. Dawał mi znaki, w kuchni poruszał dzwoneczkiem chińskim.

 

Powinni panowie wiedzieć, że psychoza urojeniowa robi w człowieku spustoszenia”.

 

Po dwóch miesiącach raport ze Starogardu  jest gotowy, biegli mogą go przedstawić na rozprawie: „Nie zaobserwowano zaburzenia świadomości lub zahamowania psychoruchowego. Badana prawidłowo rozumiała pytania, nie traciła kontaktu z osobami w gabinecie, nie nasłuchiwała głosów z zaświata. Testy psychologiczne nie wykazały cech rozpadu struktury osobowości. (…) Nie wiadomo, co się zdarzyło w mieszkaniu, do którego badana zaprowadziła swą ofiarę, ale wszystko wskazuje na to, że traktowała drugiego człowieka przedmiotowo. Nigdy nie wyraziła żalu z powodu śmierci dziewczynki.

 

Co do rzekomych halucynacji. Mogła o tym gdzieś przeczytać. I postanowiła je zagrać. Ale prawidłowe halucynacje są zwykle dość proste, oszczędne w formie. Demonstrowane przez M. sceniczne doznania wskazują na mechanizm histeryczny. W chorobie psychicznej halucynacje nigdy nie są jedynym objawem”.

 

Na kolejną rozprawę M. przychodzi z opatrunkiem na oczach prowadzona pod rękę przez funkcjonariusza.

 

– Ostatnio mój syn – wyjaśnia – chciał, abym widziała świat jego oczami, więc na jego polecenie uszkodziłam sobie wzrok. Z tego powodu nie mogę brać udziału w rozprawie. Ale chciałabym, aby sąd zobaczył, w jakim jestem stanie i zgodnie ze wskazówkami biegłych z Krakowa skierował mnie na leczenie do szpitala psychiatrycznego.

 

W chwilę później wychodzi na jaw, że owo uszkodzenie oczu było tylko na pokaz, bowiem w celi Elżbieta M. bez opatrunku sprawnie wypisywała długie elaboraty do prokuratury i innych urzędów.

 

Po dwóch latach postępowania, w czerwcu 2009 Sąd Okręgowy w Tarnowie wydał wyrok. Za pozbawienie życia 8-letniej Magdy Elżbieta M. została skazana na dożywocie. W apelacji wyrok się utrzymał.

 

Skazana na dożywocie poświęca w celi dużo czasu na pisanie listów do poznanych za kratą mężczyzn. Jej obecne życie uczuciowe jest dosyć pogmatwane. To zrywa znajomość („Nie jesteś z mojej półki, dzielą nas lata świetlne”) to się zakochuje (w księdzu skazanym za pedofilię, obiecuje mu, że kiedyś osiądą na wiejskiej plebanii z ogrodem pełnym kwiatów).

 

Wszystkim swym adoratorom tłumaczy: „Mam skomplikowaną osobowość. Mój przypadek będzie kiedyś omawiany ze studentami medycyny”. W żadnym z listów nie pojawia się bodaj wzmianka o Amadeuszu.