Numer z ręcznikiem

Moralne rozterki oficerów Stasi, pokazanych w filmie „Życie na podsłuchu”, to fikcja. W rzeczywistości nie miewali oni żadnych skrupułów. Gdy otrzymali rozkaz, potrafili ofiarę doprowadzić do obłędu

Psycholog i pisarz Jürgen Fuchs w roku 1976 odważył się głośno zaprotestować, gdy władze Niemieckiej Republiki Demokratycznej nie wpuściły do kraju wracającego z trasy koncertowej po RFN Wolfa Biermanna. Trafił za to na dziewięć miesięcy do aresztu. Jak opisuje Ewa Matkowska w książce: „System. Obywatel NRD pod nadzorem tajnych służb”, nie bito go tam ani nie poddawano brutalnym torturom. Przez długie miesiące nikt nawet go nie przesłuchiwał. Odizolowany od jakichkolwiek kontaktów z ludźmi musiał nieustannie zmagać się z niewidzialnym wrogiem. W nocy ciągle włączało się i gasło światło, wybijając Fuchsa ze snu. W dzień panował w celi albo upał, albo przeraźliwe zimno. Zabraniano mu czytania i pisania, nie otrzymywał także wiadomości od bliskich.

Na spacery chodził jedynie w ciasnym pomieszczeniu, gdzie świeże powietrze wpadało przez malutkie zakratowane okno. Zresztą często o spacerach zapominano. Do tego jeszcze – jak potem relacjonował Fuchs – przynajmniej trzykrotnie podano mu środki psychotropowe, które wywoływały u niego m.in. radykalną zmianę zachowania oraz luki w pamięci. Na koniec umieszczono prawdopodobnie w jego celi materiały promieniotwórcze, mające wywołać chorobę nowotworową. Życie ocaliły Fuchsowi władze RFN, które za kilkadziesiąt tysięcy marek wykupiły więźnia od stale potrzebującej dewiz NRD. Ale nawet na Zachodzie Jürgen Fuchs nie zaznał spokoju. Co noc budziły go głuche telefony. Jego mieszkanie nieustannie nachodzili ślusarze, stolarze, czyściciele mebli, specjaliści od dezynsekcji etc., których ktoś zamawiał w jego imieniu. Pod kamienicą czatowali wezwani „przez Fuchsa” taksówkarze, podobnie jak dostawcy niezliczonych ilości posiłków z restauracji.

Jak potem wspominał, kompletnie nie oszalał tylko dlatego, że w swej naiwności sądził, iż tak po prostu wygląda zabieganie o klienta w kapitalistycznym świecie. Dopiero po upadku NRD z akt Stasi, udostępnionych mu przez Urząd Gaucka, dowiedział się, że nic nie zdarzyło się przypadkiem – za wszystkim stali psycholodzy z Wyższej Szkoły Prawniczej w Poczdamie.

PERFIDIA NAJWYŻSZĄ FORMĄ KOMUNIZMU

Państwowa służba bezpieczeństwa „Staatssicherheit”, potocznie zwana Stasi, mogła w NRD prawie wszystko. Jednak powolne otwarcie tego państwa na świat, unormowanie w 1972 r. kontaktów z RFN i podpisanie trzy lata później końcowego aktu Konferencji Helsińskiej sporo zmieniło. Torturowanie i mordowanie dysydentów komplikowało stosunki z Zachodem. Wiedząc to, kierujący Stasi Erich Mielke opracował program modernizacji działania policji politycznej. Odtąd rany fizyczne zadane ofiarom zastąpić miała dużo trudniej zauważalna destrukcja psychiki. Kluczową rolę w owej reformie odegrała poczdamska Wyższa Szkoła Prawnicza. Pod nazwą tą kryła się placówka, zajmująca się badaniem psychologicznych metod manipulowania ludźmi. Skierowani tam na studia oficerowie Stasi uczyli się zarówno w teorii, jak i w praktyce sposobów werbowania współpracowników oraz metod destrukcji osobowości inwigilowanych jednostek. Żeby móc z powodzeniem używać „cichych metod”, tajna policja musiała rozbudować swe struktury.

Jeśli pod koniec lat 60. Stasi zatrudniała na etatach ok. 45 tys. ludzi, to dekadę później już ok. 90 tys. Ponadto, jak wylicza w swej książce Ewa Matkowska, armię tę wspierało prawie 180 tys. tajnych współpracowników. W efekcie na każdy tysiąc obywateli przypadało 5,5 statystycznego pracownika policji politycznej. Dbano też o to, aby agenci wywodzili się z najbliższego otoczenia inwigilowanych. Jak choćby w przypadku opozycjonistki Very Lengsfeld, której działalność opisywał w raportach jej mąż, czy dziennikarza Joachima Trenknera, rozpracowywanego przez rodzonego brata. Mając taką agenturę, Stasi mogło przeprowadzać operacje zaskakujące swą perfidią. Określano je słowem Zersetzung (dosłownie „rozkład”), czyli rozbicie czyjejś osobowości. Często rozpoczynało się to w niewinny sposób. Dysydent Werner Fischer pewnego dnia znalazł wezwanie na przesłuchanie, lecz nie w skrzynce na listy, ale… koło wieszaka, w środku mieszkania. Kiedy opowiadał o tym znajomym, nikt nie chciał mu wierzyć. Podobnie jak nieujawnionemu z nazwiska bohaterowi, którego epopeję odnalazł w aktach Urzędu Gaucka badacz Klaus Behnke. Destrukcję psychiki owego dysydenta agenci Stasi przeprowadzili stopniowo. Dzięki dorobionym kluczom co jakiś czas włamywali się do mieszkania ofiary, by – nie zostawiając innych śladów bytności – wynieść nietypowe przedmioty.

Najpierw znikły jednobarwne ręczniki. Następnie podobny los spotkał kolorową pościel itd. Opowieściom osaczanego człowieka nikt nie chciał dać wiary, on zaś popadał w coraz głębszą psychozę, tracąc zdolność do jakiegokolwiek buntu przeciw totalitarnemu państwu. Równie prostymi metodami udawało się rozbijać rodzący się w latach 70. i 80. ruch dysydencki. Oto przykład: Stasi aresztowała grupę osób, z której część trafiała z wyrokami do więzienia, a kilku oskarżonych o to samo otrzymywało wyroki w zawieszeniu. Natomiast inni bezkarnie opuszczali areszt i wkrótce potem awansowali w pracy. Tym sposobem skutecznie niszczono zaufanie między dysydentami, a reszty dokonywali tajni agenci, rozpuszczając wśród opozycjonistów pomówienia i plotki. Wkrótce skłóceni i niechcący mieć ze sobą już nic wspólnego ludzie przestawali być zdolni do zorganizowanego oporu.

CZYSZCZENIE TAŚM

 

Stasi dostosowywała swe działania do konkretnych grup zawodowych. Ponieważ socjalistycznemu państwu często sprawiali kłopoty artyści, opracowano repertuar dyskretnych szykan, mających zniechęcać ich do antysocjalistycznych przedsięwzięć. Oto nagle znanemu pisarzowi kolejne wydawnictwa odrzucały rękopisy książek, motywując to ich słabą jakością. Gdy zaś udało mu się coś opublikować w Niemczech Zachodnich, natychmiast pojawiały się krytyczne i szydercze recenzje w tamtejszych gazetach (oczywiście sponsorowane przez Stasi). Jednocześnie tej samej książce wystawiano entuzjastyczne oceny w prasie wschodnioniemieckiej – co autor traktował jak „pocałunek śmierci”. Tak usiłowano zniszczyć niepokornego barda Wolfa Biermanna, który jako nastolatek przeniósł się z RFN do NRD. Pomimo że był ideowym komunistą, państwo komunistyczne nie potrafiło znieść jego zbyt niezależnej twórczości.

W latach 70. Biermanna obłożono zakazem rozpowszechniania twórczości. Potem z jego mieszkania zaczęły znikać rękopisy tekstów, a nagrane kasety magnetofonowe okazywały się nagle czyste. Jednocześnie puszczono w obieg podrobione wiersze, kompromitujące poetę w oczach wielbicieli swą propaństwową treścią. Wokół Biermanna zaciskała się powoli pętla, jednak bard okazał się bardzo odporny, więc gdy wyjechał na koncerty do RFN, odebrano mu obywatelstwo. Na emigracji nadal był obiektem ataków Stasi. W Niemczech Zachodnich nękały twórcę miażdżące recenzje i ośmieszające artykuły, autorstwa – jak się po latach okazało – agentów enerdowskiej służby bezpieczeństwa. Pracownicy Stasi prowokowali konflikty między artystą a wydawcami, dbali, by nie zerwał z piciem alkoholu, podsuwali nieletnie prostytutki, chcąc sprowokować aferę seksualną. Jednego człowieka osaczało aż 70 współpracowników tajnej policji, skutecznie utrudniając mu ujawnianie prawdy o NRD.

OPERACJA „ZDRAJCA”

Dekadę później podobnie wykańczano sztandarową postać demokratycznej opozycji Wolfganga Templina. Jako że dysydent niegdyś został zwerbowany przez Stasi – czego zresztą nie ukrywał – zorganizowano przeciw niemu w 1987 r. operację, mającą wzbudzić w środowiskach opozycyjnych podejrzenia, iż znów donosi bezpiece. „Podstawą powinien być fakt, że Templin otrzymał obszerne czteropokojowe mieszkanie, na piętrze zainstalowano ogrzewanie bez jego wkładu finansowego i naprawiono całą instalację elektryczną, a odpowiednie organy państwa nie mogły temu zapobiec pomimo wiedzy, że Templin jest wrogiem NRD” – zapisano w założeniach operacji „Verräter” („Zdrajca”). Pomocne w rozpowszechnianiu pomówienia okazały się także kłopoty wychowawcze, jakie sprawiał uczęszczający do liceum syn opozycjonisty – Sascha.

Pomimo wybryków, nie spotykały go żadne kary, a pracująca dla Stasi kierowniczka Wydziału Opieki nad Młodzieżą stale podkreślała, iż nie wolno jej zdyscyplinować wyrostka, bo rodzina Templinów jest pod ochroną Stasi. W jego małżonce próbowano wzbudzić podejrzenia, iż dysydent prowadzi podwójne życie. Gdy Templin wychodził z domu, niedługo potem dzwonił telefon i nieznajome osoby domagały się natychmiastowego kontaktu z mężem, a z kontekstu rozmów wynikało, że to oficer prowadzący czeka na spóźniającego się agenta. Gdy operacja „Verräter” nabrała rozmachu, Stasi zaczęła w imieniu Templina dawać różnorodne ogłoszenia prasowe. W jego mieszkaniu zjawiały się setki nieznajomych osób, które przybywały, żeby np. sprzedać opony samochodowe, oddać w dobre ręce psa itp. Osaczony opozycjonista w 1988 r. zgodził się wyemigrować z NRD na Zachód.

PROMIENIOTWÓRCZA WŁADZA

Oparte na psychologicznej wiedzy metody nacisku niekiedy działały skutecznie dopiero w połączeniu ze środkami bardziej konwencjonalnymi. Jeśli osoba, u której zaobserwowano skłonności samobójcze, nie targnęła się na życie pomimo stałego osaczania, zawsze mogła trafić do aresztu. Tam czekał ją okres codziennych, szesnastogodzinnych przesłuchań z lampą świecącą nieustannie w oczy. Po ich zakończeniu więźnia dotykało długotrwałe zamknięcie w zaciemnionej, dźwiękoszczelnej celi. Podsunięte wówczas ostre narzędzie mogło ostatecznie rozwiązać problemy bezpieki, jeśli nie przez samobójstwo osadzonego, to przez osiągnięcie tą demonstracją jego kompletnego załamania nerwowego. Czasami, by przyśpieszyć taki finał, sięgano po środki farmakologiczne. Wprawdzie Stasi nigdy nie odnotowała na piśmie faktu podawania więźniom psychotropów, ale jej dawni pracownicy potwierdzają powszechność tej praktyki.

Do dziś nie udało się z całą pewnością ustalić, jakie były to środki chemiczne, acz wywoływały one podobne objawy, m.in. uczucie zmęczenia, zaburzenia orientacji, stany lękowe, utratę kontroli nad wykonywanymi czynnościami, a także ślinotok. Z równą łatwością enerdowska policja polityczna sięgała po materiały promieniotwórcze. Informacje o tym, jak ich używano, znalazł w archiwaliach Urzędu Gaucka historyk dr Klaus Becker. W tajemnicy przed dysydentami ich ubrania pokrywano sproszkowanym radioaktywnym izotopem (zazwyczaj skandem 46), emitującym promienie beta i gamma. Skażony człowiek wszędzie, gdzie się udawał, zostawiał radioaktywny ślad, łatwy do lokalizacji przy użyciu licznika Geigera- -Müllera. Agenci bezpieki rozpylali także izotopy w mieszkaniach dysydentów. Ułatwiało im to określenie, kto w takich miejscach bywa i gdzie potem się udaje. Promieniotwórczymi śladami znakowano też dokumenty, banknoty i samochody. Oprócz inwigilacji totalnej osiągano tą drogą jeszcze jedną korzyść. Wrogowie socjalistycznego reżymu i ich rodziny dostawali dawki promieniowania kilkaset razy większe od dopuszczalnych. Gdy zawodziła dyskretna psychologia, skuteczniejsza w eliminowaniu przeciwników, a zarazem równie trudna do zauważenia, okazywała się choroba popromienna. Choć i ona, jak na potrzeby Stasi, działała czasem zbyt wolno. Jedna z pierwszych ofiar użycia środków promieniotwórczych, Jürgen Fuchs, zmarł na rzadką odmianę białaczki dopiero pod koniec lat 90., gdy NRD, jak i policja polityczna tego państwa już od prawie dekady były jedynie strasznym wspomnieniem.

Andrzej W. Krajewski