Ołtarz pod czerwonym sztandarem

Pochody 1-majowe w PRL były rytuałem niemal religijnym z wyraźnie określonymi elementami: ołtarzem, kapłanami i tłumem zachwyconych wiernych. Ceremonia była spontaniczna. Tak jak poparcie narodu dla demokracji ludowej

Podczas przygotowań do obchodów pierwszomajowych w 1949 roku władza stanęła wobec nieznanego dotąd problemu: zabrakło materiału na flagi i szturmówki. W związku z grudniowymi uroczystościami towarzyszącymi scaleniu PPS i PPR zużyto 600 tys. metrów kwadratowych tkaniny, a już miesiąc później komitety organizujące pochody pierwszomajowe zażądały drugie tyle. Na naradach partyjnych z troską mówiono o „problemie deficytu czerwonego płótna”. Obchody Święta Pracy były wszak dla władz komunistycznych sprawą najważniejszą, a ich huczny i masowy przebieg stawiano sobie za punkt honoru. Jak się okazuje, w cztery lata po wojnie rozmach propagandowych ceremoniałów osiągnął apogeum: „Już sprzed Politechniki nie odjeżdża drabina strażacka, która ciągle wiesza i zdejmuje napisy, flagi i transparenty. Nawet nikt nie wie, czy to święto pokoju, przyjaźni, wyścig pracy, czy też inne jakieś tragiczne błazeństwo” – zanotował w swoim dzienniku wybitny matematyk Hugo Steinhaus.

Tłum defilujący w równych szeregach przed zgromadzonymi na trybunie dygnitarzami, niosący flagi, ogromne portrety przywódców i transparenty z hasłami poparcia – wszystko to stanowiło „znak firmowy” sowieckiego komunizmu. Pochód był najbardziej rozpoznawalnym symbolem sowieckiej kultury politycznej, wyrażającym dominację zbiorowości nad jednostką i propagującym wizję zhierarchizowanego i zmilitaryzowanego porządku społecznego. Z pewnością ceremoniał ów stanowił najbarwniejszy i najbardziej widowiskowy rys peerelowskiej obrzędowości – zwłaszcza w jej stalinowskim wydaniu.

ZOBOWIĄZANIA PRODUKCYJNE

Formalnie dzień 1 maja stał się ustawowym świętem państwowym dopiero w roku 1950, jednak od roku 1945 było oczywiste, że dla rządzących rocznica ta ważniejsza jest niż wszystkie inne. Przygotowania do obchodów rozpoczynały się w pierwszej dekadzie marca. Wtedy w kraju ruszała fala zobowiązań produkcyjnych. Kolejne zakłady przyłączały się do akcji, odpowiadając na zobowiązania podjęte już przez inne fabryki. W ten sposób kampania rozwijała się lawinowo, do połowy kwietnia obejmując ponad 90 proc. przemysłu ciężkiego i wydobywczego. Choć do uroczystej defilady pozostało jeszcze kilka tygodni, w szkołach, fabrykach, urzędach organizowano próbne przemarsze. Manifestanci uczyli się równać krok, śpiewać pieśni masowe i na komendę wznosić „spontaniczne” okrzyki w rodzaju „Niech żyje wielki Stalin, wódz i nauczyciel postępowej ludzkości!”. W przeddzień pochodu dekorowano ulice miast. Wieszano flagi narodowe i szturmówki, wzdłuż gzymsów upinano wstęgi czerwonego płótna, ozdabiano latarnie, balkony, witryny sklepów.

Na gmachach rządowych budynków wieszano portrety Stalina, Bieruta, Cyrankiewicza i Rokossowskiego. Rozpoczęcie święta było jednym z ważniejszych i bardziej podniosłych elementów rytuału. Chwilę tę celebrowano zwłaszcza podczas imprez centralnych. Kolumny manifestantów, przybyłych z punktu zbiórki wyrównywały szyk i ustawiały się w wyznaczonym miejscu, niekiedy wzdłuż linii narysowanej na ziemi. Rozbrzmiewały dźwięki Międzynarodówki, werbliści wybijali marszowy rytm. Następował salut armatni lub (zwyczaj rozpowszechniony w miastach portowych) odzywały się syreny okrętowe. Manifestacja rozpoczynała się na sygnał dany z trybuny. To ważne: hasło do marszu pochodziło nie od uczestników pochodu, lecz od najwyższego rangą przedstawiciela władz. Dygnitarz – wygłosiwszy obowiązkowe przemówienie – unosił rękę do pozdrowienia i wykrzykiwał sakramentalną formułę: „Niech się święci 1 Maja!”. Uczestnicy pochodu podzieleni byli na „kolumny” i „oddziały”, co miało umożliwić kontrolę nad tłumem, liczącym dziesiątki, a nieraz i setki tysięcy osób. W dużych miastach nad przebiegiem imprezy czuwał komendant pochodu, któremu podlegali dyrektorzy kolumn. Niczym zawiadowca stacji kierował on ruchem i za pośrednictwem telefonu nakazywał włączenie się do pochodu kolejnych grup, oczekujących w punktach zbiórki.

BOSKIE PRZYMIOTY TOWARZYSZA

Manifestanci odgrywali rolę zbiorowego aktora: tworzyli żywe alegorie ideologicznych cnót i wartości. Najczęściej wyobrażane były zawody związane z pracą fizyczną. Hutnicy maszerowali w maskach ochronnych, górnicy w kaskach, z zarzuconymi na ramię świdrami; junacy Służby Polsce trzymali łopaty, pracownicy budowlani mieli na twarzach okulary spawalnicze. Strażacy defilowali z wężami gaśniczymi, lekarze w kitlach i ze stetoskopami. Rybacy nieśli sieci, murarze – kielnie, rolnicy zaś wycięte z kartonu snopy zboża, rozmiarami przypominające palmy sporządzane na Wielkanoc. Także sportowcy pokazywali, jaką dyscypliną się zajmują: bokserzy mieli przewieszone przez szyje rękawice, szermierze fechtowali szablami, łucznicy potrząsali łukami.

Najbardziej widowiskowe były pokazy gimnastyków, którzy na odsłoniętych platformach ciężarówek ustawiali się w skomplikowane wielopiętrowe piramidy. Kult sprawności fizycznej wynikał z ambicji systemu, pragnącego stworzyć zupełnie nowy typ człowieka: sportowcy mieli ucieleśniać właśnie ludzi przyszłości, dzielnych budowniczych komunistycznego świata. Z tych samych powodów eksponowane miejsce w pochodzie zajmowali członkowie organizacji młodzieżowych, przede wszystkim Związku Młodzieży Polskiej. Traktowano ich jako naturalnych sojuszników systemu, uważano bowiem, iż rewolucyjny zapał jest wrodzoną cechą młodości. Stalinowska propaganda forsowała odwrócenie dotychczasowego porządku kulturowego: odtąd młodzi mieli uczyć starych. Ważnymi uczestnikami pochodu byli przodownicy pracy, maszerujący na czele każdej załogi fabrycznej, przepasani czerwonymi wstęgami, na których wypisano liczby oznaczające procenty przekroczonej normy. Oni, jako jedyni uczestnicy manifestacji, nie byli bezimienni, ich nazwiska wypisywano na dekoracjach, wykrzykiwano przez megafony i podawano w relacjach z pochodów.

 

O ile w komunistycznej mitologii przywódcy – Bierut i Stalin – obdarzeni byli boskimi przymiotami, o tyle przodownikom pracy przypadały role herosów. Zostawali bohaterami socrealistycznych powieści, wzorem do naśladowania stawianym całemu społeczeństwu. Nauczyciele akademiccy maszerowali razem ze studentami, w kolejnych szeregach szli aktorzy, literaci, artyści. Starsi wiekiem twórcy mieli prawo uczestniczyć w pochodzie, jadąc na platformie ciężarówki. Obok maszerowali dziennikarze, trzymając transparenty z powiększonymi do ogromnych rozmiarów szpaltami gazet. We wszystkich pochodach występowały „kolumny chłopskie”, ubrane w stroje regionalne. Nieodłącznym atrybutem każdej manifestacji były też występy zespołów i orkiestr ludowych, który tańczyły i grały, jednocześnie cały czas krocząc naprzód. Nad pochodem gęsto było od niesionych przez manifestantów flag, emblematów, kwiatów, transparentów, symboli i portretów.Czasami były one ułożone w geometrycznym porządku, gdy przed trybuną defilowali akurat sportowcy lub członkowie ZMP, a czasami migotały wielobarwną pstrokacizną, zawsze jednak nad głowami maszerujących rozpościerał się kolorowy obłok. Szczególną wagę przywiązywano do wielkich portretów noszonych w czasie pochodu i zdobiących pierzeje ulic. I tu istniały odgórne wytyczne, ustalające czyje podobizny mogą być przedmiotem kultu. Pierwszeństwo miały wizerunki Bieruta i Stalina, potem portrety innych przywódców partii komunistycznych.

PIECZENIE CHLEBA NA ŻYWO

W sformalizowanym i powtarzalnym świecie stalinowskich rytuałów okazję do popisania się inwencją stwarzały modele i makiety, wiezione na ciężarówkach lub noszone przez poszczególne kolumny. Pod tym względem pochód zadziwiał różnorodnością form i pomysłów. Pracownice fabryki słodyczy niosły ogromną tabliczkę czekolady, chłopi z Zielonej Góry nieśli model elektrowni umieszczony w wieńcu dożynkowym, budowniczowie Pałacu Kultury dźwigali makietę budynku, dzieci trzymały figury chronionych zwierząt: łosia i czapli. Na pochodzie w Gdańsku prezentowano dumnie panoramę odbudowanej starówki. Nad głowami junaków Służby Polsce kołysał się kilkakrotnie powiększony szkolny pulpit z rozłożoną na nim książką. Namiot rozbity na zielonej polanie i wraz z nią wieziony na przyczepie przypominał, jak głosił transparent, o „prawie do wypoczynku”. Noszono modele radiostacji, fabryk, kopalnianych dźwigów oraz trakcji wysokiego napięcia, wożono tokarki i transformatory. Wśród robotniczych kolumn jechały koparki, dźwigi, buldożery, spychacze, kombajny, traktory i snopowiązałki – pochód maszyn symbolizujący nowoczesność i potęgę socjalistycznej gospodarki.

Dla kontrastu pokazywano także symbole „przedwojennego zacofania”: obok kolumny lśniących traktorów szedł nędznie ubrany chłop, prowadzący konia zaprzęgniętego do sochy. Organizatorzy starali się osiągnąć taką synchronizację, aby w momencie, gdy grupa będzie mijać trybunę, pojazdy wyprzedziły zaprzęg. Rytuał, oprócz wymowy propagandowej, miał także znaczenie dydaktyczne: przywodził na myśl wizytę w muzeum techniki lub szkolną lekcję z wykorzystaniem eksponatów. Manifestanci nieśli makiety książek, zachęcające do kształcenia się tak w sferze ideologicznej, jak i zawodowej – widać było gigantyczne tytuły: „Krótki kurs historii WKP(b)”, „Metale” i „Wagony” (ten ostatni napis sporządzono cyrylicą). Na ciężarówce z logo wydawnictwa „Czytelnik” wieziono plansze, ustylizowane na okładki, z liczbami ilustrującymi wzrost czytelnictwa w Polsce. Uczniowie nieśli model mikroskopu. Choć już sam pochód był starannie wyreżyserowanym spektaklem, organizatorzy wymyślili jeszcze dodatkowy „teatr w teatrze”: pracownicy poszczególnych zakładów i instytucji jechali na ruchomych platformach, odgrywając sceny z codziennej pracy.Pielęgniarki w zainscenizowanym ambulatorium udawały, że leczą pacjenta, dentyści odgrywali scenę wyrywania zęba; leśnicy imitowali sadzenie drzew, z kolei murarze wylewali beton do nosideł i wznosili prawdziwy mur z cegieł. Imponująco wyglądała makieta tunelu metra, wewnątrz której jeździł pociąg. Rybacy wciągali sieć na pokład kutra, piekarze zagniatali ciasto i wkładali uformowane bochenki do pieca. Zapewne uznano, że praca, której tego dnia oddawano hołd, na potrzeby ceremonii powinna zostać jakoś zmaterializowana.

Inscenizowano także widowiska sportowe. Kajakarze zamaszystymi ruchami wioseł zagarniali powietrze, niesieni na ramionach przez swoich kolegów; bokserzy walczyli na ruchomej platformie. Wyjątkowej koordynacji – a zapewne i żmudnych treningów – wymagało rozegranie meczu siatkówki, podczas którego zawodnicy przemieszczali się razem z pochodem.

TRYBUNA Z PRZEGNIŁYCH DESEK

Pokazy te odgrywano niczym na scenie – przed dygnitarzami, którzy dobrotliwym uśmiechem i gestem dłoni pozdrawiali wiwatujące tłumy. Scenografia święta uwypuklała dystans między rządzącymi i rządzonymi. Trybuna, z której I sekretarz przyjmował pochody, wyglądała jak część fortyfikacji: od strony ulicy mierzyła 4 metry wysokości. Z roku na rok jej konstrukcja stawała się coraz bardziej zwarta. W 1952 r. pojawił się płócienny dach, w 1954 – materiał zastąpiono solidniejszym, sztywnym budulcem, dodano także tylną ścianę trybuny. Budowla przed gmachem Komitetu Centralnego zaczęła przypominać basztę.

Ta metafora stała się jeszcze bardziej dosłowna po roku 1956, kiedy przywódcy partii oglądali pochód z kamiennej trybuny przed Pałacem Kultury. Stałym elementem świątecznego scenariusza była scenka, w której z maszerującego tłumu wybiega dziewczynka lub chłopiec i wręcza prezydentowi bukiecik kwiatów. U stóp trybuny stał oficer ochrony, który podnosił dziecko, aby mogło przekazać dar I sekretarzowi. Rytuał bazował na micie dziecięcej spontaniczności – powszechnym przeświadczeniu, że dzieci odrzucają konwenanse, kierują się głosem serca i serdeczność okazują tylko ludziom na nią zasługującym. Warto dodać, że miejsce na podium miało dużą wartość symboliczną.Obecność na pierwszomajowej trybunie pozwalała zaznaczyć swoje miejsce w hierarchii władzy. Najwidoczniej na podwyższeniu ustawiało się więcej osób, niż pierwotnie przewidywano, stąd notorycznie zdarzały się incydenty, takie jak ten w Aleksandrowie Kujawskim, gdzie „w czasie defilady na połowie trybuny zerwała się podłoga i obecni przedstawiciele Partii i władz spadli na ziemię”. Podobny skandal miał miejsce w Warszawie w roku 1945. Jak donosił „Głos Ludu”: „Trybuna, na której znajdowali się przedstawiciele rządu, ambasad, wojska i społeczeństwa, uległa załamaniu, przy czym zapadli się obywatele: przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej Tołwiński i wiceprzewodniczący Grodzicki. Na szczęście obyło się bez przykrych konsekwencji. Kto jest odpowiedzialny za budowę trybuny, która wykonana została ze starych przegniłych desek?”.

 

Żelaznym punktem świątecznego pochodu były widowiska satyryczne. Wyśmiewano „zachodnich imperialistów”: przede wszystkim polityków niemieckich, brytyjskich i amerykańskich. Istniały wyspecjalizowane w tych rolach trupy aktorskie, składające się przeważnie ze studentów. Same tytuły sztuk – „Churchilliada”, „Cyrk Trumanillo”, „Dolarowe wesele, czyli atomowe zaślubiny” – sporo mówią o ich treści. Aktorzy zakładali ogromne, szpetne maski przypominające twarze Trumana czy Adenauera i ubierali się w kostiumy będące skrzyżowaniem munduru amerykańskiego z SS-mańskim uniformem. W rękach trzymali makiety bomb atomowych, karabiny, wypchane worki z namalowanym symbolem dolara lub puszki „Cyklonu B”. Poza tym nie było w ich zachowaniu nic zabawnego, czasami tylko celowo wpadali na siebie lub potykali się. W stalinowskim PRL-u dopuszczano kpiny wyłącznie z kułaków, „rodzimej reakcji”, Niemców i kapitalistów. Obowiązywał czarno-biały schemat rzeczywistości: wszystko, co nie mieściło się w propagandowym obrazie wroga, w domyśle należało do świata pozytywnych wartości. Komunistyczni działacze nie mieli poczucia humoru, a śmiech traktowali jako narzędzie „ofensywy ideologicznej”. Najwyraźniej obawiali się też śmiechu niekontrolowanego. Popierali szyderstwa z imperialistów, ale nie tolerowali wygłupów.

UBEZPIECZENIE IMPREZY

W dniu święta funcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa mieli pełne ręce roboty. Podsłuchiwali rozmowy przechodniów, kontrolowali, czy treść transparentów jest zgodna z odgórnymi wytycznymi, pilnowali, aby nie doszło do „wrogich wystąpień”. Obywatele spędzani na pochód groźbą utraty pracy nie zawsze stosowali się do oficjalnego scenariusza. Próbowano profanować lub ośmieszać rytuały. Młodzież parodiująca obchody nieraz znajdowała poklask u pozostałych uczestników święta. „Ubawiłem się jak rzadko kiedy” – pisał uczeń z Lublina w liście przechwyconym przez Urząd Bezpieczeństwa. – „Ponieważ ZMP szło osobno, u nas została sama reakcja i wygłupialiśmy się okropnie. Staliśmy naprzeciwko trybuny i nie biliśmy braw, ani też nikt nie wzniósł bojowego okrzyku. Natomiast po trzech godzinach stania gremialnie wołaliśmy: »My chcemy jeść, my chcemy do domu, my nie idziemy więcej na pochód, my mamy tego dość!«. […] Zaśpiewaliśmy marsza żałobnego, za co dostaliśmy od publiczności niezliczone brawa”.

Jak zanotował oficer UB, podczas pochodu w powiecie Mogilno w 1952 r. „młodzież, idąc w szeregach wznosiła okrzyki »Niech żyje prezydent Polski, Bolesław Bierut«. Wówczas usłyszałem, jak ob. Szarak Edward wykrzyknął na głos »Niech żyje Dajut« (chodziło o przeciwieństwo rosyjskiego słowa bierut, czyli biorą – przyp. red.). Wystąpienie Szaraka spowodowało nastrój ośmieszający i zamieszanie. Każdy zaczął się oglądać i podśmiechiwać”. Kpiny z rytuałów niewątpliwie miały znaczenie antysystemowe: mogły prowadzić do wykrystalizowania się społecznej solidarności, zalążków niezależnej wspólnoty. Najbardziej widowiskową formą sprofanowania uroczystości – i dla reżymu zapewne najdotkliwszą – było ośmieszenie dygnitarzy podczas pochodu pierwszomajowego. W Ełku znajdujący się na trybunie przedstawiciele władz „zostali oblani wodą przez strażaka z przejeżdżającej w pochodzie maszyny przeciwpożarowej”. Z kolei w Olsztynie „pracownik Młyna w Pieniężnie, będąc w stanie nietrzeźwym brał udział w pochodzie jadąc na przyczepie traktorowej, na której to wieziona była makieta urządzona w formie młyna, kiedy nadjechano [przed] trybunę honorową w/w wysypał dwie łopaty mąki do tejże makiety, która to rozsypała się na przedstawicieli będących na trybunie oraz na poczty sztandarowe”.

Polacy skłonni byli traktować komunistyczne rytuały jako obce ciało w przestrzeni publicznej, jako wynaturzenie. „Takie to wszystko strasznie naiwne, że szkoda słów, papieru i atramentu” – pisała jedna z mieszkanek Warszawy o obchodach pierwszomajowych w roku 1949. Nowe święta nie cieszyły się w społeczeństwie popularnością, co rządzący konstatowali z niepokojem. „Cały przebieg obchodu pozwala na wnioskowanie, że uroczystość została zbojkotowana przez ogromną część społeczeństwa polskiego” – pisał urzędnik Wydziału Propagandy KC.

MANIFESTANCI MAJĄ GŁOS

Scenariusze obchodów uznawano za nazbyt uciążliwe i rozbudowane. „Chyba nigdy szaleństwo do takiego punktu nie doszło, co teraz. Zebrania, masówki, a na dodatek praca w niedzielę” – narzekał w liście mieszkaniec Warszawy. „Każdy reżym wprowadza swoje święta, ale dotychczas nie spotykało się tego tak jaskrawo, jak obecnie” – oceniał nadawca z Opola. W oczach niektórych Polaków stalinowskie obrzędy przysłoniły nawet praktyki nazizmu: „Hitler był fanatykiem i to dużym na tle swych świąt, ale komuniści są jeszcze większymi fanatykami”. „30 kwietnia wyjeżdżamy już w teren” – czytamy w liście mieszkańca Lublina. – „Będziemy tam brali udział w pochodzie pierwszomajowym. Będziemy organizować zabawę ludową. Mamy iść na wieś i nauczyć ich nowego życia. To takie wszystko rozdmuchane, takie sztuczne, jeden drugiego tak oszukuje, boi się jeden drugiego, sam siebie, takie to wszystko przepojone obłudą”.

 

Rytuały traktowano jak metaforę uzależnienia kraju od ZSRR. „U nas wczoraj był pierwszy maj” – pisał mieszkaniec Lublina. – „Było czerwono, no i powyżej Polski wódz Stalin, który nam dobrobyt robi, a o reszcie Polakach nie ma mowy. Ci nie istnieją, jednym słowem mamy sowiecką Polskę. Ogólnie nastrój jest przymusowej wesołości i przygnębiający”. Niewątpliwie niechęć do świątecznego ceremoniału kształtowała się w dużej mierze pod wpływem przymusu uczestnictwa. „Miasto znowu »ogłupiało« i zaczerwieniło się. W tym roku to już wszyscy pójdziemy na pochód. Ja też będę musiał pójść” – narzekał student Uniwersytetu Warszawskiego. – „Mieszkańcy akademika jako całość zostali podzieleni na dwudziestki. Każdej takiej dwudziestce dano »anioła stróża« z ołówkiem i papierkiem w ręku i czerwoną krawatką pod szyją. Zastrzeżono nam, że »w wypadku niestawienia się na pochód, wysiadka z domu [akademickiego]«”. Rozdźwięk między propagandowym wizerunkiem święta a praktykami stosowanymi przez władze komentował ironicznie mieszkaniec Łodzi: „U nas dziś duża i piękna uroczystość. Wszyscy poszli na pochód, a kto został w domu, to ten jutro drugiego maja traci od razu pracę i idzie na bruk – bez chleba! Więc entuzjazm szalony i tłumy ludzi”. Fałsz oficjalnych komentarzy oburzał nie mniej niż szantaże władz: „Na defiladzie nie było żadnego entuzjazmu. Z twarzy defilujących można było wyczytać słowa »Każecie nam, to idziemy«. […] A dzisiaj przez radio z samego rana mówili, ze wszyscy maszerowali z chęci, że widać było radość w oczach ludzi. Jacy oni są wariaci, tak w oczy kłamać, przecież każdy widział jak było”. Pierwszomajowe pochody z propagandowego punktu widzenia były przedsięwzięciem mało racjonalnym. Zamiast indoktrynować, budziły gniew i niechęć. Przekazywane z rąk do rąk, w dół hierarchii, scenariusze świątecznego obrzędu miały być także świadectwem postawy ideologicznej aktywu. W atmosferze wszechobecnego strachu nikt z urzędników aparatu propagandy nie odważyłby się zakwestionować sensu urządzania pochodów pod przymusem, lub zakrawających na groteskę dziękczynnych ceremonii. Czy kierownictwo partii zdawało sobie sprawę z takiego stanu rzeczy – czy miało świadomość, że oglądane z rządowych trybun manifestacje poparcia są w istocie fikcją, spektaklem? Zapewne rządzący byli zakładnikami ideologii w tym samym stopniu, co rządzeni – system więził także swoich twórców.

Piotr Osęka

Więcej:PRLsocjalizm