Pandemonia i katastrofy świata antycznego

Gdyby ktoś 24 sierpnia 79 r. n.e. powiedział mieszkańcom Pompejów i Herkulanum, że nim minie doba, ich piękne, bogate miasta zostaną zmiecione z powierzchni ziemi – uznaliby go za szaleńca lub głupca. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że w pobliżu ich domostw drzemie i pomrukuje prawdziwy potwór. Te rzymskie prowincjonalne miasteczka cieszyły się dobrobytem, który zawdzięczały żyznej wulkanicznej glebie. Na stokach Wezuwiusza uprawiano oliwki i winną latorośl. Ale obfite plony miejscowa ludność łączyła raczej z łaskawością bogów niż z aktywnością Wezuwiusza sprzed tysiąca lat. Mieszkańcy prowadzili wygodne i sielskie życie, zwłaszcza w Herkulanum, gdzie wielu bogatych patrycjuszy pobudowało wiejskie rezydencje zdobione malowidłami, mozaikami i sztukateriami, otoczone bujnymi ogrodami. Ulice w mieście były wybrukowane, działał system wodociągów, wolny czas spędzano w luksusowo urządzonej łaźni lub w teatrze na 2500 miejsc. Nikt nie chciał słuchać znaków, które dawała natura.

Już u zarania cywilizacji natura pokazała ludziom, że trudno im będzie dorównać jej siłom – tak twórczym, jak niszczycielskim. Wybuchy wulkanów można porównać tylko z eksplozją bomb atomowych

Siedemnaście lat wcześniej Pompeje dostały pierwsze ostrzeżenie w postaci silnego trzęsienia ziemi. Zawaliły się domostwa i świątynie, posągi spadły z piedestałów, wielu ludzi pozostało pod gruzami. Kataklizm był tak poważny, ze zainteresował się nim osobiście Neron. Cesarz radził pompejańczykom, by opuścili teren kataklizmu i poszukali sobie nowego miejsca do życia. Ale mieszkańcy byli zbyt dumni i uparci. Natychmiast rozpoczęli odbudowę; forum, świątynie, teatry, domostwa powstawały jeszcze piękniejsze, jeszcze okazalsze niż przed trzęsieniem ziemi.

Myśleli, że wznoszą te budowle dla siebie – nie mogli wiedzieć, że szykowali je dla ludzi, którzy narodzili się dwa tysiące lat później.

Bunt gigantów

Pierwsze niepokojące objawy pojawiły się na kilka dni przed wybuchem. Ziemia zatrzęsła się po kilkakroć. Niespodziewanie wyschły studnie i źródła. Ptaki całkowicie zamilkły, za to psy wyły jak opętane. Pompejańczycy, choć zadziwieni tym niezwykłym zachowaniem zwierząt, nie porzucili swoich codziennych zajęć.

24 sierpnia 79 roku, około wpół do drugiej po południu, rozległ się potężny ryk i z wierzchołka góry zaczęły wydobywać się słupy ognia, skały, dym i żużel. Na miasto posypał się najpierw lekki pumeks, potem potężne kamienie, wreszcie zabójczy popiół. Pokrywał ulice z prędkością kilkunastu centymetrów na godzinę. Dopiero wtedy miasto ogarnęła panika. Wszyscy, od bogaczy po niewolników, chwytali to, co mieli pod ręką, i rzucali się do ucieczki. O zmierzchu w mieście pozostało nie więcej niż 10 procent mieszkańców. Trudno powiedzieć, dlaczego nie uciekli wszyscy. Być może niektórzy uważali, że popiół i kamienie to wszystko, co wydobędzie się z wznoszącej się nad miastem góry. Byli w błędzie.

Przez 10 godzin Wezuwiusz opróżniał swoje wnętrze. Chmura żużlu, dymu i kamieni wznosiła się nad nim na wysokość kilkunastu kilometrów. Gdy siła erupcji osłabła, rozżarzona chmura opadła, a strumienie lawy o temperaturze przekraczającej 750 stopni w błyskawicznym tempie zaczęły spływać z górskiego zbocza. Trzy kolejne wstrząsy tego samego jeszcze dnia targnęły Wezuwiuszem, niczym olbrzymem chorującym na niestrawność. Nikt, kto nie uciekł zawczasu, nie miał szans na ratunek. W obu miastach pod zwałami popiołów pozostało ok. 6000 ludzi. Gdy po jakimś czasie mieszkańcy powrócili po pozostawiony dobytek, z trudem potrafili jedynie odnaleźć miejsce, gdzie stał ich dom.

Tragedia, którą spowodował Wezuwiusz, wstrząsnęła starożytnym Rzymem, przeżywającym okres swojej świetności. Opisał ją szczegółowo Pliniusz Młodszy – świadek wydarzeń, a ponad sto lat później nie mniej obrazowo przedstawił inny rzymski historyk. Kasjusz Dio napisał: „Dzień zmienił się w noc, a jasność w ciemność. Byli tacy, co myśleli, że giganci znów się buntują (ponieważ w chmurach dymu widziano podobno wtedy ich postacie, a w dodatku uważano, że słychać głos trąb), podczas gdy inni wierzyli, że cały świat zapadł się w chaos i ogień. Dlatego też ludzie zaczęli uciekać, część z nich z domów na ulicę, część z otwartej przestrzeni do domów, ci, co byli na morzu, spieszyli do brzegu, ci natomiast, co byli na brzegu, chcieli udać się na morze; w przerażeniu uważano, że każde miejsce jest pewniejsze niż to, gdzie się wcześniej znajdowano. (…) W powietrzu było tyle pyłu, że jego część dotarła do Afryki, do Syrii i Egiptu, a nie ominęła również Rzymu, zapełniając powietrze i zaciemniając słońce. Zjawisko to wywołało niemałe przerażenie, które trwało przez wiele dni, bo przecież lud nie wiedział i nie mógł domyślić się, co stało się, a wszyscy, co byli w pobliżu, myśleli, że przewrócił się cały świat, słońce zapadło się w głąb ziemi, ziemia zaś wznosi się do nieba”.

Ateńska zaraza

 

Od początków istnienia ludzie musieli borykać się z nieokiełznanymi siłami natury, które zwracały się przeciwko nim. Trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, tsunami czy cyklony dopadały ich nagle i byli wobec nich całkowicie bezbronni. Podobnie jak wobec epidemii chorób, które nie spadały wprawdzie jak grom z jasnego nieba, ale rozpoczynały się od jednego kamyczka, by runąć w końcu jak lawina i zdziesiątkować całe populacje.

W latach 431 do 404 p.n.e. Ateny i Sparta toczyły ze sobą śmiertelny bój, nazwany przez historyków II wojną peloponeską. W przeludnionym mieście, gdzie schroniła się cała ludność Attyki, zaraza rozprzestrzeniała się szybko, pochłaniając dziesiątki tysięcy ofiar. Jedną z nich był Perykles, twórca demokracji ateńskiej. Zachorował także Tukidydes, na szczęście przeżył, dzięki czemu zamieścił w swojej „Wojnie peloponeskiej” dokładny opis symptomów i rozmiarów choroby. Pierwszymi oznakami były ból głowy, zapalenie spojówek, wysypka pokrywająca ciało i gorączka. Chorzy pluli krwią, odczuwali bolesne skurcze żołądka, cierpieli z powodu mdłości i wymiotów. Do tego dochodziła bezsenność i tak wielkie pragnienie, że niektórzy rzucali się do studni. Śmierć nadchodziła w ciągu siedmiu–dziewięciu dni. Ci, którym udało się przeżyć, nierzadko pozostawali sparaliżowani, ociemniali lub tracili pamięć.

Epidemia nadciągnęła do Aten z Etiopii, poprzez Egipt. Zaatakowała greckie państwo w dramatycznym momencie historii, gdy nasilił się jego konflikt ze Spartą.

Ludność, przerażona kataklizmem, porzuciła swoje obowiązki wobec ojczyzny i utraciła wszelkie hamulce moralne. Zgorszony Tukidydes pisał: „Rozpleniły się też w mieście innego rodzaju bezprawia, zrodzone z zarazy. Uciech zmysłowych, którym dawniej oddawano się w ukryciu, teraz zażywano jawnie: ośmielały ludzi szybkie zmiany – nagłe zgony bogaczy i przejmowanie ich majątków z dnia na dzień przez dotychczasowych nędzarzy. Toteż widząc krótkotrwałość zarówno życia, jak bogactw, postanowili nie tracić czasu i oddawać się rozkoszom. Nikt nie był skłonny do umartwiania się w imię cnoty, uważając, że nie wiadomo, czy nie umrze, zanim osiągnie jej ideał. Uchodziło więc za piękne i pożyteczne to, co było przyjemne i przyczyniało się ze wszech miar do używania życia. Nie wstrzymywał nikogo lęk przed bogami czy prawo ludzkie. Było im obojętne, czy są pobożni, czy nie, skoro widzieli, że i tacy, i tacy bez różnicy giną. Nikt też nie spodziewał się dożyć dnia wymiaru sprawiedliwości i poniesienia kary za swe przewiny, gdyż każdy czuł, że o wiele sroższy wyrok skazujący zapadł już na nich i wisi nad ich głowami, więc zanim mu ulegną, trzeba zakosztować trochę życia”.

Historykom medycyny nie udało się ustalić, jaka była to choroba. Podejrzewają grypę, ospę lub gorączkę krwotoczną. Wiadomo, że zabiła spośród 200 tys. osób, którzy mieszkali w Atenach podczas wojny – 65 tys., czyli co trzeciego człowieka.

Śmiercionośne pchły

Zaraza, która w VI w. n.e. ogarnęła Europę, Afrykę i Azję, zebrała jeszcze obfitsze żniwo. Szalała przez kilkadziesiąt lat, zabijając połowę ówczesnej populacji – ok. 100 milionów osób. Przez cztery miesiące 542 r. n.e. pustoszyła najpotężniejsze miasto ówczesnego świata – Konstantynopol. Od imienia bizantyjskiego władcy przeszła do historii pod nazwą „plaga Justyniana”. Dawniej sądzono, że zarazą tą była dżuma, dziś podejrzewa się, że to mogła być gorączka krwotoczna.

Epidemia rozpoczęła swój atak w maju podczas uroczystości z okazji rocznicy założenia miasta. Na pierwszy ogień poszła dzielnica portowa. Nic dziwnego. Szczury, na których pasożytowały zarażone pchły, przybyły tu z Indii bądź Afryki droga morską. Lekarze byli bezradni. Nie potrafili wyleczyć choroby ani zapobiec jej rozprzestrzenianiu się. Szukając ratunku, mieszkańcy zamykali się w swoich domostwach, wierząc w moc izolacji. Inni z kolei gromadzili się w kościołach, mając nadzieję, że święty przybytek okaże się nietykalny.

Choroba rozpoczynała się nagłą gorączką z dreszczami, wymiotami i światłowstrętem. Potem dochodziło bolesne zapalenie węzłów chłonnych w pachwinach, pod pachami lub na szyi. Ból był tak silny, że niektórzy nie mogli go znieść i popełniali samobójstwo. Nadzieje na wyleczenie okazały się nikłe, zresztą choroba pozostawiała po sobie trwałe ślady w postaci wycieńczenia i upośledzenia mowy.

Justynian dzielnie stawił czoło kryzysowi w mieście. Wyznaczył specjalnych urzędników do walki z epidemią, płacił strażnikom za usuwanie zwłok – początkowo zmarłych chowano na cmentarzach poza miastem, z czasem zwłoki zaczęto wrzucać – bez żadnych ceremonii pogrzebowych – wprost do morza. Ustał wszelki handel, Justynian zadbał jednak o dostawy żywności, które były racjonowane mieszkańcom przez żołnierzy. Cesarz także nie ustrzegł się choroby. W tym czasie władzę sprawowała jego żona Teodora, była aktorka i córka tresera niedźwiedzi, która nie cieszyła się szacunkiem poddanych. Padały nawet zarzuty, że to jej młode lata, dalekie od życia w cnocie, sprowadziły pomór na miasto.

Plaga nękała Bizancjum przez cztery miesiące. Historyk Prokopius zapisał, że dziennie umierało po 5 tysięcy osób. Dopiero chłód jesieni osłabił impet epidemii – zaraza powoli zaczęła wygasać.

Egejskie Pompeje

Większe i mniejsze nieszczęścia, spadające na miasta, kraje i całe cywilizacje, znajdywały odbicie w literackich dziełach lub kronikarskich zapiskach, ale o największej katastrofie starożytnego świata dowiedzieliśmy się wyłącznie dzięki badaniom archeologicznym i geologicznym. Być może cała kultura śródziemnomorska poszłaby zupełnie inną drogą, gdyby nie straszliwy w skutkach wybuch wulkanu Thera, datowany na 1600 r. p.n.e. Bezpowrotnie zmienił on polityczny krajobraz wschodniej części basenu Morza Śródziemnego, a ekologiczne skutki dały się odczuć nawet w odległych zakątkach globu. Dosięgły Chin, prawdopodobnie także Ameryki Północnej, a nawet Antarktyki. Wielu badaczy twierdzi, że erupcja przyniosła kres kultury minojskiej, inni łączą ją z dziesięcioma plagami egipskimi opisanymi w Starym Testamencie.

Nie mamy żadnej relacji naocznego świadka tego wydarzenia, ale nietrudno je sobie wyobrazić poprzez analogię do wybuchu wulkanu Krakatau w 1883 roku. Trzeba jedynie wziąć poprawkę na to, że Thera wybuchła z cztero- lub pięciokrotnie większą siłą. Naukowcy twierdzą, że porównać ją można jedynie do jednoczesnej eksplozji kilkuset bomb atomowych!

Zniszczenia bezpośrednie nie były spektakularne. Mieszkańcy okazali się bardziej przezorni niż pompejańczycy i zawczasu opuścili wyspę. Podczas wykopalisk w wiosce Akrotiri nie odnaleziono ani jednego ciała, zaledwie jedno zostało wykopane na brzegu Thirassii, drugiej co do wielkości wyspy archipelagu.

Zabójcze okazały się natomiast wtórne skutki kataklizmu. Epicentrum wybuchu było zlokalizowane na północ od istniejącej dziś wysepki Nea Kameni. Słup dymu i popiołów sięgał 35 kilometrów, a środkowa część lądu zapadła się, tworząc kalderę o średnicy 10 kilometrów. Tak chętnie odwiedzana dziś wyspa Santorini jest wystającym nad powierzchnię wody zboczem wulkanu. Pokrywa ją 60-metrowa warstwa materiału piroklastycznego, wyrzuconego z wnętrza Ziemi. Wyróżniają się w niej trzy warstwy wskazujące na kolejne etapy erupcji. Na Anafi, wyspie leżącej 27 kilometrów na wschód, warstwa pumeksu pokryła zbocza na wysokości 250 metrów. Podczas archeologicznych badań egipskiego fortu Tharo na półwyspie Synaj odkryto domy i grobowce przysypane kawałkami zastygłej lawy. Wiatr przyniósł je tutaj z odległości 1100 km!

Kolejnym etapem kataklizmu była ogromna fala tsunami, licząca według niektórych naukowców 150 metrów wysokości. Wdarła się w głąb Krety położonej 110 km na południe. Wreszcie uwolnione do atmosfery masy dwutlenku siarki spowodowały spadek temperatury, zniszczenie upraw, a co za tym idzie dotkliwy deficyt żywności w ciągu co najmniej kilku lat.

Trzeba było aż 500 lat, by kolejni osadnicy – greccy Dorowie – zdecydowali się osiąść na wulkanicznych zgliszczach Santorini.

Hanna Adamkowska