Po co nam prywatne waluty?

Na świecie jest ponad dwa i pół tysiąca walut, których nie wyemitował bank centralny żadnego państwa.

Rolnik Michaił Szlapnikow w 2014 roku wprowadził na rynek w swojej wsi 20 tysięcy kolionów. Kolorowe banknoty wydrukował sam, z braku lepszego sprzętu – jednostronnie. Z rublem nie pomyliłby ich nawet niewidomy. Choć w Rosji rosła inflacja, a rubel słabł wobec dolara, waluta Szlapnikowa nie reagowała na to, co działo się w kantorach czy na giełdzie. Opierała się bowiem na fundamencie równie solidnym jak złoto: pięć kolionów miało wartość… wiadra ziemniaków.

Pomysł wydaje się zabawny, lecz dla mieszkańców Kolionowa pod Moskwą był dobrodziejstwem. Z powodu kryzysu na rosyjskiej prowincji chronicznie brakuje rubli. Nawet jeśli ludzie coś wyhodują, nie mogą tego sprzedać, bo nikt nie ma pieniędzy. Kupuje się tylko to, co absolutnie niezbędne. W efekcie zamiera drobny handel, pozostaje jedynie barter: towar za towar, przysługa za przysługę. Dzięki kolionom ten, kto miał nadmiar ziemniaków, a potrzebował mleka, nie musiał już szukać osoby w odwrotnej sytuacji. W obiegu znajdował się alternatywny pieniądz, za który każdy mógł kupować lub sprzedawać rozmaite produkty wytwarzane we wsi. 

W Rosji nie ma jednak dziś miejsca na inicjatywy niezatwierdzone przez władze. W czerwcu br. Szlapnikow otrzymał wezwanie do sądu. Pozwał go rosyjski bank centralny, zarzucając prowadzenie nielegalnej działalności, która stanowi zagrożenie dla rubla.

Pieniądze z internetu

Ma wszystkie cechy złota, ale nie istnieje fizycznie. Można za jego pomocą dokonywać transakcji w dowolnym miejscu na świecie, przy płaceniu nie trzeba korzystać z pośrednictwa banków, nie ma centralnej instytucji, która go emituje i kontroluje jego kurs. Tak jak złoto trzeba go znaleźć… w internecie, gdzie specjalny program poszukuje rozwiązań generowanych automatycznie zadań matematycznych. Nagrodą za rozwiązanie jest wirtualna waluta o nazwie bitcoin. Jej twórcą jest osoba lub grupa osób występująca pod pseudonimem Satoshi Nakamoto. Bitcoinami można opłacać produkty i usługi kupowane przez internet; coraz częściej także w klasycznych sklepach, restauracjach itp.

Gdy w 2010 r. internetowy pieniądz pojawił się po raz pierwszy, przyjęto go nieufnie i wyceniono na 6 centów. Po trzech latach wartość jednego bitcoina przekroczyła tysiąc dolarów. W systemie zakodowany jest bowiem specjalny program zabezpieczający przed inflacją. Dzięki niemu ogólna liczba bitcoinów nie może przekroczyć 21 milionów; internautom uda się ją wygenerować nie wcześniej niż w roku 2030, a według niektórych obliczeń nie dokonają tego przed końcem XXI wieku. To ograniczenie sprawia, że wraz ze wzrostem popytu na internetowe pieniądze rośnie ich wartość. „Znalezienie” w sieci całego bitcoina jest dzisiaj już praktycznie niemożliwe, ale twórcy podzielili go aż na sto milionów mniejszych jednostek zwanych satoshi. Wystarczą na bardzo długo.

„Nie rozumiem, o co chodzi. Nigdy w życiu nie stawałem przed sądem” – mówił reporterowi portalu meduza.io. „Czy jeden chłop może zagrozić systemowi bankowemu tak potężnego kraju jak nasz?”. Zdaniem władzy może.

Podczas rozprawy świadek Jurij Titow zeznał, że pomógł Szlapnikowowi naprawić samochód i dostał za to 50 kolionów. „Ile rubli kosztowałaby podobna usługa?” – dopytywał sędzia. „Dwa tysiące” – odparł mechanik. Trybunał ustalił więc, że jeden kolion to 40 rubli (czyli nieco ponad 2 złote). Titow tłumaczył co prawda, że nie świadczył usługi, lecz przysługę, ale oskarżyciel nie dał się przekonać. I zapytał podchwytliwie, co świadek zrobił z otrzymanymi kolionami. „Kupiłem za nie gęś” – odpowiedział ku radości prokuratora. Potwierdził tym samym, że koliony pełniły rolę środka płatniczego, którym w Rosji może być tylko rubel. Prawo zostało więc złamane i wina udowodniona. Sąd zakazał używania wiejskich banknotów.

Cud w Wörgl

Na podobny pomysł co Szlapnikow wpadli mieszkańcy wielu pogrążonych w kryzysie regionów południowej Europy.

Wszystko zaczęło się w 1932 r. w austriackim górniczym miasteczku Wörgl. Na świecie trwał Wielki Kryzys, kopalnie nie pracowały, bezrobocie w regionie przekraczało 50 proc. By rozruszać pogrążone w marazmie miasteczko, burmistrz Michael Unterguggenberber kazał wydrukować „certyfikaty za pracę”, które potocznie zwano freigeld (wolne pieniądze).

Zaczął od siebie i urzędników, którym połowę pensji wypłacił w szylingach, a połowę w certyfikatach. Zaoszczędzone szylingi zdeponował w banku jako zabezpieczenie emisji „freigeldu”. Sztuczka polegała na tym, że „wolnych pieniędzy” nie opłacało się oszczędzać. Były ważne przez miesiąc i jeśli posiadacz ich nie wydał, musiał się pofatygować do urzędu po stempel lub znaczek, który przywracał im wartość. Ale ta usługa kosztowała 1 proc. nominalnej wartości.

 

Certyfikaty puszczano więc jak najszybciej w obieg i „pieniądz” zaczął krążyć. Gdy miasto uregulowało nimi rachunki za węgiel, kopalnie wypłaciły we freigeldach pensje górnikom. Ci ruszyli na zakupy, a sklepikarze certyfikatami regulowali podatki wobec miasta. Lokalna gospodarka nabrała takiego tempa, że bezrobocie spadło o 25 proc. Pisano o „cudzie w Wörgl”.

Do miasteczka ściągali samorządowcy z całej Austrii, by przyjrzeć się rozwiązaniu i zastosować je u siebie. Wtedy interweniował bank centralny, który uznał emisję alternatywnego pieniądza za niezgodną z prawem. Po 13 miesiącach eksperyment zawieszono, lecz pamięć o nim przetrwała – podczas obecnego kryzysu finansowego w wielu zakątkach świata przypominano dokonania burmistrza Unterguggenberbera. Szwajcarski WIRNie wszystkie banki centralne strzegły tak zazdrośnie monopolu na emisję pieniądza. Gdy w Szwajcarii 16 przedsiębiorców z Zurychu wprowadziło lokalny pieniądz WIR (skrót od Wirtschaftsring-Genossenschaft), strażnicy franka nie przeszkadzali im, lecz obserwowali efekty przedsięwzięcia. 

Dobry Polski

Próby wprowadzenia lokalnej waluty podejmowano też w Polsce. Przed dwoma laty w Kielcach pojawił się pieniądz o nazwie „dobry”. Miał formę elektroniczną i przypominał program lojalnościowy. Nie był wymienialny na inną walutę, lecz na produkty oferowane przez miejscowych przedsiębiorców. Płacąc za towar w placówce, która przystąpiła do systemu, klient otrzymywał bonus w postaci 5 proc. wartości zakupów wyrażonej w dobrych. Mógł go następnie wydać w innym sklepie biorącym udział w programie. Bezpieczeństwo transakcji gwarantowały weksle. Chociaż system opierał się na rozwiązaniach sprawdzonych na Zachodzie, nie wzbudził większego zainteresowania i nie wyszedł poza fazę eksperymentu.

Twórcy WIR też wyciągnęli wnioski z doświadczeń Wörgl i wprowadzili zmiany, które miały ich uchronić przed porażką. Najważniejsza polegała na tym, że nie drukowali żadnych banknotów! WIR funkcjonował tak jak dziś pieniądz wirtualny – był jedynie zapisem na koncie posiadacza. Można się było nim posługiwać w transakcjach między firmami, ale zrezygnowano z pomysłu płacenia prywatnym pieniądzem podatków. Budżet państwa nic więc nie tracił, zatem rząd i bank centralny nie miały powodu, by zwalczać ten pomysł. A ponieważ okazał się użyteczny nie tylko w trudnych czasach kryzysu, przetrwał do dziś. I to w tak świetnej kondycji, że WIRami posługuje się już co piąta szwajcarska firma; roczny obrót nimi przekracza równowartość sześciu miliardów franków szwajcarskich.

W praktyce Szwajcaria jest więc krajem dwuwalutowym. Pośrednio potwierdził to Bank Światowy, akceptując  dwa oficjalne skróty: CHF dla franka szwajcarskiego i CHW dla WIR-a.

Między pieniądzem emitowanym przez bank centralny i alternatywnym istnieje jednak różnica. Ten pierwszy jest „prawnym środkiem płatniczym”. Oznacza to, że nikt nie może odmówić przyjęcia w nim należności za towar czy pracę, natomiast do przyjmowania pieniędzy emitowanych przez inne instytucje czy osoby nikogo nie wolno zmuszać. Obrót nimi opiera się na dobrej woli i zaufaniu. O to jednak najtrudniej i jak dotąd tylko Szwajcarom udało się stworzyć system, który przetrwał już niemal wiek i pozyskał zaufanie ponad 60 tysięcy przedsiębiorców. Większości innych prób tworzenia alternatywnego pieniądza towarzyszył entuzjazm, który równie szybko gasł, jak wybuchał. 

W mocno dotkniętej ostatnim kryzysem Hiszpanii pojawiło się ponad 30 nowych walut. Nadawano im ładnie brzmiące nazwy: puma, zakito, eko, turutas, jara. Jednak żadna nie zaistniała poza granicami miasteczek, w których je wyemitowano, i nie przekroczyła bariery tysiąca użytkowników. Jako tako radzą sobie jedynie waluty wirtualne, którymi na specjalnych platformach internetowych można opłacać świadczone sobie wzajemnie usługi.

Podobnie jest w Grecji, gdzie przed czterema laty triumfalnie ogłoszono narodziny nowej waluty TEM (skrót od gr. określenia Lokalna Jednostka Alternatywna), która miała wyprowadzić z kryzysu 150-tysięczne portowe miasto Wolos. Pomysł mieszkańców poparły lokalne władze. TEM-y gromadzono na koncie internetowym, którego stan potwierdzała pieczęć w specjalnej książeczce. Legitymując się tym dokumentem można było dokonywać zakupów na bazarach i w niektórych sklepach u handlowców, którzy mieli ochotę je przyjmować. A tych było niewielu, bo jednak co euro to euro. Nadzieje na bezbolesne wyjście z kryzysu okazały się płonne.

Przyczyn, dla których Hiszpanom, Grekom, Włochom, a wcześniej Argentyńczykom nie udało się powtórzyć ani sukcesu Szwajcarów, ani „cudu z Wörgl”, jest wiele. Prof. Andrzej Sopoćko, kierownik Zakładu Ubezpieczeń i Rynków Kapitałowych na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, wskazuje na problemy z kontrolą ilości emitowanego pieniądza i zabezpieczenia jego wymienialności. Kto w społeczności lokalnej ma wystarczające kwalifikacje, by nad tym czuwać? Kto zapewni, że pieniądz, zamiast do przedsiębiorców, nie trafi do krewnych i znajomych emitenta? I kto zabezpieczy walutę przed fałszerzami?

Godzina kontra dolar

Oryginalny sposób rozwiązania tych problemów opracował już w 1983 r. Kanadyjczyk Michael Linton. Zamiast realnie istniejących pieniędzy zaproponował system punktów, w których wycenia się produkty i usługi. Nikt ich nie emituje, są jedynie informacją zapisaną w bazie danych. Co najważniejsze, w tzw. systemie LETS (Local Exchange and Trade System) niemożliwe są jakiekolwiek finansowe machlojki. Osoba, która wykonuje daną pracę lub coś sprzedaje, otrzymuje punkty dodatnie. Jej kontrahent – identyczną liczbę punktów ujemnych. Każda transakcja i cały system zawsze więc muszą wyjść na zero.  Pomysł chwycił i dziś na świecie funkcjonuje ponad 500 lokalnych walut opartych na idei LETS – najwięcej w Australii, Nowej Zelandii, Wielkiej Brytanii.

W USA większą popularność zdobył projekt Paula Glovera ze 100-tysięcznego miasta Ithaca w stanie Nowy Jork. Oparł go nie na punktach, lecz średniej stawce za godzinę pracy, i wymyśloną przez siebie walutę nazwał hour (godzina). Pierwsze banknoty wprowadził na lokalny rynek w 1991 r. Umieścił na nich napis „In Ithaca we trust”, co jest parafrazą dewizy widniejącej na dolarach „In God we trust” (Nasza ufność w Bogu).

 

By uchronić walutę przed inflacją, wprowadził zasadę, że nowi członkowie otrzymują na początku jedynie cztery „godziny” (odpowiednik 40 dolarów), resztę muszą zarobić sami. Początkowo banknoty Glovera traktowano z przymrużeniem oka, ale z czasem przekonywało się do nich coraz więcej przedsiębiorców. Dziś można nimi płacić w kinach, teatrach, restauracjach; przyjmują je elektrycy, hydraulicy, farmerzy, a nawet lekarze. W odróżnieniu od LETS-ów, „godziny” można pożyczać na procent i na nich zarabiać. Glover mówi, że „są to jedyne prawdziwe pieniądze w Ameryce, gdyż stoją za nimi prawdziwi ludzie, ich prawdziwe umiejętności, praca i czas, jaki poświęcili na jej wykonanie. Tym hours różnią się od dolara, za którym nie stoi już nic – ani złoto, ani srebro, co najwyżej bilionowy dług narodowy”. „Godziny” to najstarszy istniejący dziś pieniądz papierowy na świecie tworzony przez osobę prywatną. Ostatnio wyrósł mu jednak rywal.

Dolar dla patriotów

W 2001 r. na kanadyjskiej wysepce Salt Spring Island w pobliżu Vancouver krążą produkowane na miejscu dolary. Funkcjonują podobnie jak inne lokalne waluty, ale służą także promocji regionu. Na banknotach Salt Spring Dollars umieszczono bowiem podobizny osób najbardziej zasłużonych dla wyspy, jej najbardziej atrakcyjne pejzaże oraz obrazy miejscowych artystów. Całość dopełnia złota myśl Alberta Einsteina: „gdybym wiedział, że istnieje gdzieś wyspa dla mądrych i przyzwoitych, zostałbym jej najżarliwszym patriotą”.

Funt bez królowej

W 2012 r. w brytyjskim Bristolu pojawiły się nowe funty. Nie ma na nich podobizny królowej Elżbiety, są rysunki wybrane w plebiscycie przez mieszkańców miasta. Nową walutę stworzono w reakcji na… globalizację.

Pomysłodawcy rozwinęli ideę Paula Glovera, którą już wcześniej skopiowało kilka angielskich miast i londyńska dzielnica Brixton. Funty bristolskie bardziej odpowiadają jednak duchowi czasów. Są solidną walutą o parytecie 1:1 w stosunku do funta sterlinga. Ich wartość gwarantuje Towarzystwo Kredytowe BCU, co oznacza, że są chronione jak każdy inny depozyt bankowy. Można je wymienić na oficjalną brytyjską walutę, kupić online lub wypłacić ze specjalnego bankomatu. Transakcje elektroniczne są zabezpieczane przez profesjonalną firmę. Po co więc w ogóle wymyślono bristolskie funty, jeśli są tak podobne do brytyjskich? Ciaran Mundy, jeden z inicjatorów projektu, odpowiada, że dla dobra miasta i jego mieszkańców. „Chodzi o to, by pieniądze zarabiane przez bristolczyków pozostawały w mieście. Wielkie firmy, zwłaszcza sieci handlowe, rozliczają się bowiem w skali globalnej, zyski lokują w bankach Londynu albo wywożą za granicę. My nie mamy z tego żadnych korzyści” – tłumaczył w BBC.

Funtów bristolskich nie da się wyprowadzić poza miasto. Jeśli klient zapłaci nimi rachunek w cukierni, właściciel ureguluje nimi zobowiązania wobec dostawców i pracowników. Ci wydadzą je w sklepach, dzięki czemu zastrzyk finansowy otrzymają drobni handlowcy. Oni zaopatrzą się ciastka u właściciela cukierni… I tak w kółko, ku pożytkowi wszystkich mieszkańców. By spopularyzować nową walutę, władze samorządowe zadecydowały, że będzie można opłacać nią część lokalnych podatków i rachunki za energię.

Oszacowały, że jeden funt wydany u lokalnego przedsiębiorcy przynosi miastu korzyść równą 1,8 funta; wydany w hipermarketach – 12 pensów. Jest więc o co walczyć.  Do czerwca 2015 r. wyemitowano ponad milion bristolskich funtów, akceptuje je już 800 miejscowych firm. Przykład daje burmistrz George Ferguson, który w tej walucie pobiera część wynagrodzenia. Doświadczenia Bristolu są uważnie obserwowane nie tylko w Wielkiej Brytanii. Wszak już kilka lat temu Alan Greenspan, jeden z najlepszych znawców rynków finansowych, wieloletni prezes amerykańskiej Rezerwy Federalnej, czyli centralnego banku USA, przepowiadał, że wiek XXI będzie wiekiem prywatnych walut.