Przychodzi mysz do ropuchy

Kły i pazury przyrody opisywane przez Darwina są już passé. Badania partnerskich układów między zwierzętami różnych gatunków to nowa era w ekologii. Biologów przestało satysfakcjonować samo opisanie zjawiska, a przy okazji zaczęli weryfikować powtarzane od stuleci opowieści. Choćby tę o ptaszku zwanym pijawnikiem, który pełni rolę dentysty krokodyli nilowych, przynosząc im ulgę, gdy mięso niewygodnie zalega między zębami. Pierwszy wspomniał o tym związku Herodot, a po nim – nie sprawdzając, jak rzeczy się mają – pozostali autorzy. Z kolei inny ptak, miodowód, wskazuje wszem i wobec siedziby pszczół w nadziei, że ktoś pokusi się o miód i rozdrapie gniazdo, a wtedy i „donosiciel” się pożywi. Do klasyki przeszła opowieść o układzie miodowodów z ratelami, afrykańskimi kuzynami borsuka o silnych łapach. Nie ma jednak naukowego potwierdzenia tej współpracy. Żaden opis nie pochodzi z pierwszej ręki. W 1785 r. szwedzki przyrodnik Anders Sparrman, jeden z uczniów Karola Linneusza, napisał pracę na ten temat, opierając się wyłącznie na opowieściach tubylców – i tak już zostało, a para ratel–miodowód trafiła nawet do poważnych encyklopedii. Dopiero w ostatnich latach pojawiły się porządnie udokumentowane przykłady współpracy ponad gatunkowymi podziałami, przynoszące obu stronom – albo przynajmniej jednej z nich – wymierne korzyści.

Sowy śnieżne robią za policjantów w osiedlu gęsi, kojoty wyciągają borsuki na wspólne polowanie… Zamiast zgłębiać konflikty między gatunkami, naukowcy coraz częściej skupiają się na ich współpracy

OCHRONIARZA ZATRUDNIĘ

Pierwszym gruntownie przebadanym związkiem tego typu była więź między ukwiałami (przypominającymi okrągłe dywany o długim grubym włosie) a błazenkami – drobnymi rybami w szerokie pasy, pomykającymi energicznie wśród czułków gospodarza. W rafach koralowych całego świata niemal 30 gatunków tych ryb znajduje stałe schronienie wśród 10 gatunków ukwiałów, których rozmiary bywają ogromne – największy opisany dysk miał średnicę 124 cm. Pokryty setkami czułków zaopatrzonych w parzydełka stanowi rodzaj cytadeli wśród rafy. Błazenki delikatnymi dotknięciami obłaskawiają „artylerię” i chowają się pośród niej przed atakiem drapieżnych ryb. W zamian za ochronę dostarczają gospodarzowi… odchody. Ukwiał potrzebuje bowiem nawozu do swych „upraw” – glonów, które rosną w jego ciele i barwią je na zielono. Natomiast glony dzielą się z gospodarzem produktami fotosyntezy i wszyscy są zadowoleni.

Ukwiały w ogóle są chętne do współpracy. Inne gatunki, znacznie mniejsze, zawarły układ ze skorupiakami zwanymi pustelnikami. Pustelniki są kuzynami krabów i raków. Jak cała rodzina, chętnie żywią się padliną. Za sztućce służy im potężna para szczypiec. Przód ciała mają więc dobrze broniony, gorzej z miękkim i delikatnym odwłokiem. Pustelniki znalazły jednak sposób na ochronę tyłów – zbierają opustoszałe muszle ślimaków i wciskają w nie odwłoki niczym w pancerz. Dodatkowo niektóre pustelniki wkładają jeszcze ukwiała na „dach” muszli. W zamian za ochronę oferują wyżywienie: kiedy pustelnik wyrywa kawały mięsa, resztki wirują w wodzie jak konfetti i spora ich część trafia wprost do jamy chłonąco-trawiącej ukwiała.

W miarę jak pustelnik rośnie, potrzebuje coraz większej muszli. Kiedy zmienia lokal, nie zawsze zabiera ze sobą ochroniarza. Kilka gatunków ukwiałów żyjących w głębinach wokół Hawajów wpadło więc na doskonały pomysł – same budują dla swojego pustelnika muszlę. Pod wodą lśni ona barwą starego złota, wyschnięta bieleje. Ale zamiast – jak na przyzwoitą muszlę przystało – składać się głównie z węglanu wapnia, ta zbudowana jest z tej samej substancji, co pancerze owadów – chityny. Kształt ma jednak dokładnie taki jak zwykła ślimacza muszla – spiralny z dużym, wygodnym otworem na odwłok skorupiaka. Tylko zamieszkać!

W JEDNYM STALI DOMU

Zwyczaj budowania domostw dla innych gatunków jest zresztą dość rozpowszechniony. Z dziupli dzięciołów korzystają wiewiórki i wiele gatunków ptaków.

W Argentynie kuzynki szynszyli zwane wiskaczami przyjmują do wykopanego przez kolejne pokolenia systemu podziemnych nor lokatorów – pójdźki ziemne. Maleńkie sówki, choć mogą wychowywać pisklęta także w innych norach, czują się wśród wiskaczy znacznie bezpieczniej. Gryzonie bowiem utrzymują wokół domostw nisko przyciętą roślinność, dzięki czemu z daleka widać wroga. No i wystawiają wokół straże. Nie powalczą z szakalem, ale ostrzegą na czas. Sówka może się wtedy schować do nory i wydawać odgłosy rozzłoszczonego węża – niewiele drapieżnych ssaków zdecyduje się sprawdzić, czy w ciemnościach rzeczywiście czai się gad.

W Afryce, na południe od Sahary, wiewiórki ziemne, urocze gryzonie o puchatych ogonach, idą o krok dalej – zapraszają do swych nor… drapieżniki. A konkretnie dwa gatunki mangust – mangusty lisie i surykatki. Jak piszą w czasopiśmie „Behavioural Ecology and Sociobiology” z września 2007 r. prof. Jane Waterman i James Roth z Univeristy of Central Florida, przy surykatkach wiewiórki czują się zupełnie bezpiecznie, ale mangusty lisie traktują z większym dystansem, bo czasem polują one na wiewiórcze maluchy. Dlaczego więc w ogóle tolerują ich obecność? Być może wiewiórkom wystarcza to, że mangusty stanowią świetny system wczesnego ostrzegania. Same zresztą się do niego przyłączają – gdy zauważą wroga, piszczą ostrzegawczo.

SOWY KONTRA LISY

 

Jednak pod względem bezpieczeństwa prawdziwym komfortem mogą się pochwalić tylko gęsi zakładające gniazda w tundrze. Korzystają z autentycznej ochrony zapewnianej przez sowy. Sowa śnieżna jest ogromnym drapieżnikiem, o rozpiętości skrzydeł ponad półtora metra, przeszukującym niską roślinność tundry, by chwytać lemingi, małe zajączki, drobne ptaki. Wie, jak łatwo zaskoczyć ofiarę. Kiedy więc sama zakłada gniazdo w niewielkim dołku na ziemi, w promieniu pół kilometra nie toleruje żadnego drapieżnika, który mógłby mieć chrapkę na jej jaja lub pisklęta.

Z tej strefy ochronnej korzystają gęsi – bernikle obrożne. Te, którym uda się załapać do lepszej dzielnicy, są tak optymistyczne, że składają więcej jaj i to większych niż przeciętne. Po prostu widzą sens inwestowania w potomstwo tam, gdzie lisy polarne – nawet jeśli podejdą – zostaną przepędzone przez powietrzną policję! Gęsi, które osiedliły się w odległości większej niż pół kilometra od sowiego gniazda, często tracą jaja albo pisklęta, zanim którekolwiek zdoła podrosnąć – pisze w „Journal of Avian Biology” zespół naukowców z fundacji WIWO (zajmującej się badaniami ekologii terenów podmokłych, a szczególnie ptakami wodnymi).

POBIEGNIEMY NA ŁÓW, NA ŁÓW…

Kiedy jednak drapieżniki o różnych specjalizacjach połączą swoje siły, nawet dla najlepszych obrońców nie ma ratunku. Przekonują się o tym na co dzień wiewiórki ziemne z Ameryki Północnej. Tracą wszelką nadzieję, gdy do ich kolonii zbliża się dwóch morderców – kojot z borsukiem amerykańskim.

Gdy pojawiają się na horyzoncie, rozlega się przejmujący świst i wiewiórki znikają w najgłębszych zakamarkach korytarzy. Kojot, stworzony do szybkiego pościgu, może tylko stać i patrzeć, jak do roboty bierze się borsuk. Ta żywa koparka wyłuskuje gryzonia za gryzoniem, a jeśli któremuś uda się umknąć spod borsuczych łap, trafia wprost do pyska kojota. Jak ustalili Steven i Kathryn Minta z University of California, gdy partnerzy połączą siły, chwytają o jedną trzecią więcej ofiar, niż gdyby polowali samotnie. Czy taka współpraca nie prowadzi jednak do nieporozumień, kiedy jeden z partnerów naje się więcej niż drugi? Nie, ponieważ za każdym razem kąsek trafia do pyska w całości – trudno ustalić, kto ile zjadł. Wszystko odbywa się bardzo szybko, nie ma czasu na walkę o równy podział.

Podobnie dzieje się w związku partnerskim dwóch gatunków ryb zamieszkujących rafę koralową w Morzu Czerwonym. Kiedy Redouan Bshary, biolog z University of Neuchâtel w Szwajcarii, po raz pierwszy zauważył strzępiela potrząsającego energicznie głową przed nosem mureny, myślał, że jeden drapieżnik rzuca drugiemu wyzwanie i zaraz dojdzie do walki. Spędziwszy pod wodą w egipskim parku narodowym Ras Mohammed ponad 400 godzin, przekonał się jednak, że ryby łączy niezwykłe partnerstwo.

Stroną bardziej aktywną jest strzępiel – mistrz polowania na otwartej przestrzeni. Gdy jednak ofiary umkną w załomy rafy, potrzebuje współpracy specjalisty od wypłaszania ryb z ich schowków, czyli właśnie mureny. Płynie więc ku niej i, kiwając łbem, zachęca, by podążyła jego śladem. Wiedzie ją tam, gdzie schowały się ryby. Strzępiel ustawia się w pozycji głową do dołu i, potrząsając całym ciałem, sygnalizuje konkretne miejsce. Wówczas murena rusza na polowanie. Część ofiar chwyta sama, a niedobitki umykające z powrotem na otwarte wody wyłapuje strzępiel. Co ciekawe, dr Bshary ani nikt z jego zespołu badawczego nigdy nie widział, żeby murena zachęcała do współpracy strzępiela. Strzępiel zaś rezygnuje z kontaktów z mureną, jeśli naukowcy podkarmią go rybkami kupionymi na lokalnym targowisku. Najedzony woli odpoczywać w błogiej samotności.

ZWIERZĘCA DOBROĆ SERCA

Wszystkie powyższe przykłady współpracy można uzasadnić korzyściami, jakie odnoszą obie strony. Zdarzają się jednak sytuacje, które trudno logicznie wytłumaczyć.

We wrześniu 2006 r. „Science” opublikowało zdjęcie ropuchy ratującej przed zatopieniem mysz. Zostało ono zrobione w miejscowości Lucknow w północnych Indiach po wyjątkowo intensywnych ulewach monsunowych. Żadna z teorii nie pasuje do tego zachowania, więc nawet redakcja prestiżowego tygodnika naukowego musiała pozostawić je bez komentarza. Bo co niby mieli napisać? Że niektóre zwierzęta po prostu mają dobre serca? A właściwie – czemu nie? To nie jedyny przypadek niezrozumiałego altruizmu.

Inny opisał w czasopiśmie „BBC Wildlife” biolog Harry Erwee. Dotyczył młodego hipopotama, odpoczywającego w wodach sztucznego jeziora na południe od Wodospadów Wiktorii, w Parku Narodowym Hwange w Zimbabwe. Zbliżał się wieczór, kiedy najpierw z buszu wypadły dwa samce impala, a tuż za nimi stado afrykańskich psów – likaonów. Drapieżniki rozwinęły tyralierę i zaczęły spychać ofiary do wody. Antylopy rzuciły się wpław, ale niezależnie od tego, w którą stronę się kierowały, likaony okazywały się szybsze. Choć biegły po lądzie, zawsze czekały tam, gdzie wskazywał tor płynących impali. Antylopy traciły siły. Scenę obserwował hipopotam. Gdy jeden z wyczerpanych samców popłynął ku ścianie, co groziło utonięciem, hipopotam zdecydował się mu pomóc.

Zagrodził drogę i delikatnym ruchem pyska popchnął antylopę ku przeciwległemu brzegowi. Impala pruła wodę, ledwo chwytając oddech, wielki obrońca podążał tuż za nią. Od czasu do czasu lekko trącał ją pyskiem, jakby dla dodania otuchy. Kiedy wreszcie dotarli do lądu, antylopa z trudem wychodziła na brzeg. Drżała z wycieńczenia. Wydawało się, że zaraz upadnie. I wtedy hipopotam zrobił rzecz niezwykłą. Otworzył paszczę, dolną szczękę delikatnie wsunął pod brzuch antylopy, między przednie i tylne nogi, górną otulił grzbiet i… zamarł tak na chwilę. Zdawało się, że próbuje oddechem przywrócić siły samcowi. Cofnął pysk, ale po chwili znów delikatnie „objął” uciekiniera paszczą. Po kilku takich zabiegach impala wysunęła do przodu jedną nogę, drugą, trzecią i tak, krok za krokiem, podreptała w krzaki. Za nią wielki obrońca. Likaony zaś tak zaskoczyła ta scena, że zupełnie przestały interesować się drugim samcem impali, który cichcem umknął w krzaki.

Wzajemna pomoc zdarza się na różnych kontynentach i u różnych gatunków zwierząt. Jak widać, niekoniecznie musi być wyrachowana. Biologia jednak jest nauką ścisłą i trudno jej klasyfikować takie odruchy serca. Z drugiej strony naukowcy coraz częściej godzą się patrzeć na zwierzęta nie tylko jak na egoistyczne stworzenia, zainteresowane wyłącznie własnym dobrem, walczące na śmierć i życie, by dopiąć swego – jak uważał Karol Darwin. Okazuje się, że ewolucja potrafi też stworzyć prawdziwy altruizm.

Marzenna Nowakowska