Pułapki na turystę. Dlaczego w Indiach warto mieć się na baczności?

Podróżni odwiedzający Indie wpadają w wymyślne sidła zastawione przez agentów lokalnych biur podróży, jubilerów i przypadkowo poznane osoby. Jak się przed nimi uchronić?

Stacja kolejowa Nowe Delhi. Z riksz i taksówek wylewa się strumień podróżnych i pędzi w stronę wejścia. Dwójka turystów stojących przed wejściem do dworca pod tablicą „International Tourist Bureau” rozgląda się bezradnie. Schodzą z drogi kulisom, tragarzom w czerwonych koszulach z walizami na głowach. Opędzają się przed żebrzącymi dziećmi. Jest gorąco, duszno i turyści są już naprawdę zmęczeni. A przecież dopiero co wyszli z hostelu na słynnym Pahargandżu, zagłębiu tanich noclegów, kilkaset metrów od dworca.

Nagle mężczyzna w białej koszuli, z wytartym identyfikatorem Indyjskich Kolei Państwowych, prosi o okazanie biletu. „A gdzie karta pokładowa?” – pyta. „Bez tego nie można wejść na peron! Trzeba iść do biura biletowego dla obcokrajowców” – ostro dodaje. Nagle robi się mało czasu, trzeba się śpieszyć, zaraz odjeżdża pociąg. „To niedaleko. Kilka minut jazdy rikszą” – wtrąca się uśmiechnięty przypadkowy przechodzień. Dobry angielski, zatroskany wyraz twarzy – przeciwieństwo urzędnika kolei indyjskich, którego interesują tylko przepisy. Oferuje, że wytłumaczy kierowcy, gdzie jest biuro. W mig wyrobią kartę pokładową i zdążą na pociąg. „Tak” – potwierdza ktoś obok. „Biura biletowego dla obcokrajowców nie ma na stacji”.   

Szybka decyzja. Pięć minut później, nad wejściem do biura biletowego dla obcokrajowców na ulicy Connaught Circus, turyści odczytują szyld „Delhi Tours Centre”. Ale niezrażony niczym rikszarz twierdzi, że to właściwe biuro, nie ma pomyłki i prowadzi do środka. Za biurkiem czeka już pan Narendra Sharma. Prosi, by usiąść, on wszystko załatwi. Pada seria pytań i odpowiedzi. Czy to aby na pewno biuro biletowe dla obcokrajowców? Tak, oczywiście. Państwowych kolei? Tak, autoryzowane i licencjonowane przez chwilę kontratakuje serią pytań. „A skąd jeste-ście? Dokąd jedziecie? Bilet już robimy. A może jeszcze zarezerwować hotel? Może wycieczkę? Bardzo śpieszycie się na pociąg?” – bierze od-dech, by obwieścić złą nowinę. „Ależ nie ma pośpiechu. Ten pociąg został odwołany! Będzie inny. Tyle pociągów jeździ w Indiach”.     

Agenci i ofiary

„To przekręt stary jak świat. Chyba każdy z nas, backpackerów, dał się na to nabrać. Nawet ten człowiek z identyfikatorem sprawdzający bilety brał udział w spisku” – śmieje się Marco Lombardi z Włoch, który od kilkunastu lat odwiedza Indie. „Najgorsze, co można zrobić w Nowym Delhi, to wyjść przed stację i się rozglądać, zaraz doskoczy kilkunastu agentów” – wtóruje Robert „Robb” Maciąg, autor książek podróżniczych i laureat Travelerów, nagrody „National Geographic”. „Kiedy byłem pierwszy raz w Indiach, myślałem, że wszystko jest oszustwem. Wpadłem w taką paranoję, że bałem się cokolwiek kupować” – dodaje.

„Za każdym razem tutejsze agencje turystyczne i naganiacze wymyślają coś nowego i człowiek sam nie wie, jak ląduje w tych biurach” – mówi Marco. Jego zdaniem Hindusi są świetnymi psychologami i często działają w grupach. Jedna osoba stawia ofiarę w sytuacji zagrożenia, druga niby ratuje z opresji.

„W indyjskich miastach wszystko dzieje się bardzo szybko. Na dworcach kolejowych i autobusowych to tempo jeszcze się zwiększa” – tłumaczy Lombardi. „Nic dziwnego, że turyści czują się niepewnie. A zdarza się, że agenci po prostu zastraszają opornych” – opowiada Włoch, który  kilka razy znalazł się w takiej sytuacji, ale nie dał sobie wcisnąć drugiego biletu lub wycieczki. „I nagle ci uprzejmi agenci turystyczni stają się bardzo agresywni. Krzyczą, obrażają się lub obojętnieją na nasz los” – wylicza repertuar trików. „Człowiek jest w jakimś zapyziałym biurze nie wiadomo gdzie i chce stamtąd jak najszybciej wyjść. Takie nieoczywiste, dwuznaczne groźby są dla agentów ostatnią deską ratunku, której się chwytają, żeby zarobić” – podkreśla.

Chyba najgłośniejszym przypadkiem z ostatnich lat była sprawa małżeństwa Trostrumów z Bonn. Taksówkarz, za-miast do zarezerwowane-go hotelu na Pahargandżu, zawiózł parę do agencji turystycznej. Z biura wy-szli już z kilkudniową wy-cieczką do Dżajpuru za 160 tys. rupii (9,5 tys. zł). Po powrocie do Delhi para zgłosiła się do ambasady, a oszustów ujęto. Szacuje się, że w centrum Delhi działa około 500 oszustów-naganiaczy. W popularnym wśród turystów Dżajpurze w ostatnich dwóch latach złapano ich prawie 1000. Właśnie tam opracowano tzw. przekręt dżajpurski, który rozprzestrzenił się do Agry słynącej z mauzoleum Tadż Mahal i na wypoczynkowe Goa.

Sharma przyparty do muru w końcu po-twierdza, że pracuje w agencji turystycznej, a nie w oddziale państwowych kolei. Wije się, mówi, że został po prostu źle zrozumiany – przecież jego biuro ma państwową licencję. Wciąż twierdzi, że biuro biletowe tego dnia było zamknięte. W rzeczywistości jest otwarte siedem dni w tygodniu. Oskarżony o kłamstwo nie odpowiada, w końcu wyprasza z biura. Turyści nie kupią tej wycieczki.

 

Wkręt na diamenty

Pod koniec 2013 roku 28-letnia Brytyjka z Surrey straciła w Indiach oszczędności życia 6,5 tys. funtów (34 tys. zł). Na plażach Goa po-znała dwójkę Hindusów. Dobrze wykształceni, uprzejmi, zabawni. Szybko się zaprzyjaźnili. Okazało się, że żyją z handlu biżuterią, którą eksportują do Europy. Jednak wysokie cło utrudniło im biznes, więc poprosili Brytyjkę o wysłanie paczki do Berlina, gdzie mieli swojego współpracownika. Twierdzili, że cło nie obejmowało paczek wysłanych przez turystów do wartości 10 tys. funtów. Zresztą inni obcokrajowcy już im tak pomagali i szlak był przetarty. Co więcej, Brytyjka miała zarobić aż 4 tys. funtów, niczym nie ryzykując. Ot, luka w systemie.

Suma przeważyła szalę. Paczka została za-pakowana w jej obecności i nadana przez nią na poczcie. Teraz należało poczekać kilka dni na kontrolę celną. Po dwóch dniach Brytyjka odebrała telefon z urzędu celnego. Urzędnik oskarżył ją o przemyt i zażądał paragonu poświadczającego zakup biżuterii. Hinduscy koledzy wpadli w panikę. Przekonali Brytyjkę, że musi uciekać z kraju, ale wcześniej należy pozbyć się kłopotu z urzędem, czyli zapłacić za biżuterię kartą kredytową, aby zdobyć rachunek. Pieniądze mieli jej oddać, gdy tylko odbierze paczkę w Berlinie. Zapłacili nawet za jej bilet lotniczy do Niemiec i dali 500 euro na tamtejszy hotel. Po przylocie do Berlina okazało się, że paczka nie doszła, pieniądze z karty kredytowej nie wróciły na konto, a telefony indyjskich przyjaciół zamilkły.

„Przekręt z biżuterią czy dywanami polega zawsze na tym samym” – tłumaczy znany polski podróżnik Tomek Michniewicz. „Sprzedawca wmawia turyście, że może mu sprzedać coś niezwykle cennego (diamenty, rubiny) za dużo niższą cenę, bo potrzebuje na gwałt pieniędzy, rynek jest już nasycony, nie sprzeda towaru oficjalnie bez odpowiedniego certyfikatu. Wyjaśnień jest mnóstwo. Turysta sprawdza ceny w okolicy, a potem w internecie, i okazuje się, że może kupić diament za dwieście dolarów, a sprzedać w Londynie za tysiąc. Kupuje zadowolony z siebie, że zrobił znakomity interes, ale w Londynie niestety się okazuje, że kupił kawałek szkła”. Michniewicz zaznacza, że ofiarą oszustów padają naiwne osoby z Zachodu, zarówno turyści na zorganizowanych wycieczkach, jak i indywidualni. „Po prostu włącza nam się chciwość i wyłącza zdrowy rozsądek, bo mamy w głowach obraz uduchowionych Indii” – dodaje Robert Maciąg, który podaje przykład buddyjskiej Birmy, gdzie naciąganie turystów jest codziennością. 

W podobnych sprawach jak niby wysyłka diamentów inni obcokrajowcy potracili po kilkadziesiąt tysięcy euro. Shekhar Prabhudessai, wysokiej rangi policjant z Goa, przyznał, że trudno walczyć z tym procederem, skoro turyści nie zgłaszają takich spraw. „To wstyd tak dać się oszukać. Mnie niemal przekonał do takiego biznesu jubiler w Katmandu w Nepalu” – nie ukrywa zażenowania Iika Hartikainen z Finlandii. „Ale ten człowiek wydawał się godny zaufania i miały to być łatwe pieniądze” – podkreśla. Iika nie weszła w taki biznes tylko dzięki interwencji przyjaciółki, której to wszystko wydawało się zbyt piękne, żeby było prawdziwe.

Uczciwy przewodnik

„Strasznie mi przykro, że tak oszukują turystów” – mówi Jagdish Parekh, przewodnik turystyczny, i zaprasza na herbatę u kuzyna. „Przez takich ludzi obcokrajowcy myślą, że Hindusi są nieuczciwi i tylko chcą was oszukać na każdym kroku” – dodaje. Jagdish sam pracował w tej branży dla biur turystycznych i zna wszystkie triki. „Tutaj jest taka konkurencja o turystę, że naganiacze zrobią wszystko, żeby zwabić do agencji i wycisnąć z biedaka jak najwięcej kasy” – tłumaczy. Dodaje, że to też trochę wina tury-stów. „Nie zachowujecie się tutaj racjonalnie, nie znacie cen, łatwo ulegacie emocjom” – wylicza.

Wyciąga gruby zeszyt z wpisami spotkanych podróżnych. „Też jestem przewodnikiem, ale pracuję na własny rachunek” – uśmiecha się, potwierdzając, że brulion z wpisami turystów jest jednym z popularnych indyjskich trików. „Tyle że te są prawdziwe. Tu są adresy mailowe i numery telefonów, można je sprawdzić. O, są też Polacy!” – wskazuje na długi wpis od Doroty i Wojtka. Para przyznaje, że na początku nic nie zapowiadało tego, jak wspaniałym przewodnikiem jest Jagdish. „Niestrudzenie działał w naszym interesie, pokazywał nam najciekawsze miejsca, nie pozwalał przepłacać za jedzenie i taksówki”. „Zatrzymaj się u mnie w domu. Pokażę ci, jak żyją ludzie w Ahmedabadzie, jak naprawdę ludzie żyją w Indiach. Tego żadna agencja tury-styczna nie ma w swojej ofercie. Zapłacisz mi tyle, ile uważasz za stosowne, możesz zrezygnować w każdej chwili” – oferuje Jagdish. Mieszka samotnie w niskim budynku na starym mieście. Warunki są spartańskie, woda jest tylko przez dwie godziny rano, ale dom i okolica mają nie-powtarzalną atmosferę. Żona Jagdisha zmarła dawno temu przy porodzie, a on długo nie mógł się z tego otrząsnąć.

Mówi, że nie czuje się samotny, bo wciąż poznaje nowych ludzi, a obcokrajowcy i ich zwyczaje są ciekawe. Że nie jest to dla niego zwykła praca, ale sposób na życie.  Jagdish wstaje wcześnie rano. Nad łóżkiem w domowym ołtarzyku centralnie wisi obrazek boga Kryszny.

Jagdish składa ręce do modlitwy i zamyka oczy. „Lubię Krysznę, bo jest sprytny i mądry. A jak był dzieckiem, bardzo psocił” – uśmiecha się. Kryszna jest inkarnacją Wisznu. Odgrywa też ważną rolę w „Mahabharacie”, eposie przedstawiającym starożytną wojnę między dwoma rodami, określanym często opowieścią „o podstępie i iluzji”.

 

Kryszna walczy po stronie Pandawów. Zwycięża podstępem, łamiąc wszystkie zasady prowadzenia wojny. Przekonuje sojuszników, że kłamstwo ratujące życie może być lepsze od prawdy i w takim przypadku jest dozwolone. Kryszna stoi przecież po stronie dobra, klanu Pandawów, którzy podstępem zostali wplątani w wojnę. „Aby uratować dharmę (rozumianą jako porządek świata – aut.) w realiach niedoskonałego świata ery Kali, Kryszna musi wybrać mniejsze zło, na rzecz wyższego dobra” – pisze w „Problemach z dobrem”, książce-komentarzu do „Mahabharaty”, Gurcharan Das, słynny indyjski pisarz i filozof. „Hindusi zawsze uważali to za w pełni akceptowalne wyjaśnienie. Wciąż przywołują erę Kali, żeby wyjaśnić niezrozumiałe sprzeczności lub zdeprawowane zagrywki swoich nieobliczalnych polityków. Ten mit pomaga im pogodzić się z niedoskonałym światem, w którym trudno być dobrym” – Das mocno jednak podkreśla, że „Mahabharata” nie rozgrzesza i nie pochwala czynów Kryszny. Zwycięstwo podstępem jest gorzkie. Nieczyste zagrywki Pandawów stawiają ich na równi z nie-cnymi Kaurawami i dlatego nie ma gwarancji, że prawda i dobro przeważy w ludzkiej historii. A sam Kryszna nie ginie śmiercią chwalebnego wojownika, lecz zapomniany i osamotniony w lesie, przypadkowo postrzelony przez myśliwego.

Sposoby na turystę

Anisha Francis, dziennikarka z „Times Of India”, która badała sprawę jubilerów oszustów, zwraca uwagę, że przekręt z biżuterią powstał 20 lat temu w Tajlandii. Tomek Michniewicz, który  opisał go w swojej książce „Samsara”, dodaje, że jest on popularny w całej Azji, natomiast małe kanty nie są tylko specyfiką Indii. „W Afryce sprzedaje się podrabianą kość słoniową, w Meksyku majańskie artefakty, w Kambodży »stare« rzeźby świątynne z XII w., w Tajlandii rubiny i szmaragdy, na Bliskim Wschodzie dywany”.

Connor Woodman, autor filmu dokumentalnego o oszustach na całym świecie, demaskuje m.in. jak tzw. czarne wdowy na randkach w Buenos Aires dosypują narkotyk do wina, a potem obrabiają nie-przytomnych podróżników; powiązanych z mafią przewodników w Rzymie, którzy wiedzą mniej o architekturze niż turyści; kieszonkowców w Barcelonie i przekręt z luksusowym apartamentem w Las Vegas.

Biznes z Polakami

„Wiesz, że kiedyś co drugi obcokrajowiec tutaj, na Pahargandżu, był Polakiem?” – pyta Rakesh Arora, rozsiadając się wygodnie w fotelu, w swoim sklepie z ciuchami blisko stacji Nowe Delhi. Opowiada (płynną polszczyzną), jak to miał 27 lat, ani grosza przy duszy i żadnego pomysłu na życie. Polacy przywozili na handel zegarki, parasole, golarki i kryształy. Kupowali odzież, wyroby skórzane i sztuczną biżuterię. Na początku lat 90. wszystko w Polsce szło jak woda. „Ale wciąż, mimo ostrych targów, przepłacali! Dla nas każdy obcokrajowiec to bogaty Amerykanin z workiem dolarów. Dlatego kupcy oszukują” – śmieje się, opowiadając, jak to na samym początku, niewiele myśląc, zaoferował Polakom uczciwą cenę, tylko dwie rupie wyższą od tego co sam zapłacił. „Byłem głupi, bo Polacy chcieli stargować o połowę. Nikt nie chciał uwierzyć, że to uczciwa cena” – pan Rakesh mówi, że w końcu się udało i tak rozkręcił swój biznes. Wkrótce zaczął nawet regularnie odwiedzać Polskę. Ma tam wielu przyjaciół.„Czy Hindusi oszukują bardziej niż inni?” – pytam Arorę. „Nie. To jest biznes, przede wszystkim trzeba znać cenę, a tę ustalają przecież obie strony. Mnie też kiedyś w Polsce oszukano, nie mam o to pretensji. To jest wpisane w ryzyko biznesowe” – tłumaczy. „A te wszystkie triki biorą się z ogromnej konkurencji. Są ludzie, którzy nie mają wyboru. Żeby przeżyć, łapią się każdego sposobu. Tutaj życie nie jest łatwe”.

„Problem w tym, że nagle przyjeżdżasz do kraju, gdzie jesteś »profilowany« pod kątem bogactwa. Trudno nam zrozumieć, że kto ma więcej, ten płaci więcej” – uważa Robert Maciąg. Jego zdaniem człowiek, który walczy o przetrwanie i negocjuje wyższą cenę od turysty, nie jest oszustem, chociaż często wrzuca się go do tego samego wora, co „zwykłych cwaniaków”, wyspecjalizowanych oszustów. „To taka gra. Przyjeżdżam do Indii od 18 lat i nic się pod tym względem nie zmieniło” – dodaje. 

„Poza tym turysta to wygodny cel. Roześmiany, szastający pieniędzmi i beztroski. Na wakacjach ludzie tracą głowę i zdrowy rozsądek. Sami jesteśmy sobie winni” – komentuje Tomek Michniewicz.


DLA GŁODNYCH WIEDZY:

  • „Gdy nie nadejdzie jutro”, Paweł Skawiński – reporterska opowieść o Indiach i Nepalu. Autor zabiera nas do bombajskich burdeli, slumsów, na prowincję i w środek cichej wojny