“Sosna jaka jest każdy widzi, ale nie każdy wie, ile dobra w sobie kryje”. Wizyta w destylarni

W austriackich górach przekonaliśmy się, jak zrobić nalewkę z szyszek i… nie zgubić się w lesie.
“Sosna jaka jest każdy widzi, ale nie każdy wie, ile dobra w sobie kryje”. Wizyta w destylarni

Sosna jaka jest każdy widzi, ale nie każdy wie, ile dobra to drzewo w sobie kryje! Dzisiaj mieliśmy więc możliwość przekonać się, jak dużo z sosnowych szyszek można wykorzystać do stworzenia ciekawych produktów. Okej, nie jest tajemnicą, że sosny stanowią całkiem niezłe źródło drewna, a z jej żywicy można przygotować na przykład olejki eteryczne. A co z tymi szyszkami? Też jest dobrze, mogą bowiem posłużyć jako baza do produkcji pachnących lasem kremów do twarzy, miętusków do ssania przydatnych przy infekcji górnych dróg oddechowych, ale też znakomitych trunków wysokoprocentowych. 

Aby przekonać się, jak wygląda proces produkcji takiej sosnowej nalewki, wybraliśmy się do destylarni Mandlberggut oddalonej o zaledwie kilkanaście kilometrów od naszej bazy w Schladming. Jeżeli tak jak ja wyobrażacie sobie destylarnie jako dobrze zorganizowane przedsiębiorstwo przemysłowe, gdzie w wielkich miedzianych kadziach mieszane są wszystkie składniki, a na horyzoncie buchają zadymione kominy, to podobnie do mnie znajdujecie się w grupie alkoholowych ignorantów. Położona wysoko w górach destylarnia Mandlberggut to małe rodzinne gospodarstwo, które tworzą trzy drewniane chaciny (w tym jedna podmurowana i – na szczęście grupy przemarzniętych dziennikarzy z dalekiej północy – ogrzewana). Po gospodarstwie oprowadziła nas przesympatyczna córka właścicieli o urodzie modelek z obrazów Georgesa de La Toura. Tym celnym spostrzeżeniem podzielił się z nami Michał, a i pani wydawała się z porównania zadowolona. Ale do rzeczy, co z tym alkoholem? Otóż proces jest całkiem prosty – gałązki sosen wraz z szyszkami są zbierane jeszcze zanim pierwsze śniegi pokryją region Dachstein, a następnie suszone i umieszczane w dużym kotle, gdzie pod działaniem pary puszczają soki. Teraz powstały olejek wystarczy zalać spirytusem i już można się cieszyć rozgrzewającym trunkiem. W sam raz na zimowe wyprawy w góry. 

Nasz powrót nie obył się bez dodatkowych przygód. Podczas zjeżdżania z gór skręciliśmy w niewłaściwą górską drogę. Te rejony Styrii nie należą do najgęściej zaludnionych, więc przejechaliśmy przez las kilkanaście kilometrów, tylko po to by zorientować się, że nawigacja odmówiła z nami współpracy. Znacie tę zasadę, że jak się zgubisz w lesie, to zaczynasz wciąż wracać w to samo miejsce? Tak było z nami. Po pół godzinie bezcelowej jazdy i przy braku zasięgu telefonicznego zaczęło być groźnie. Tym bardziej, że się ściemniało, a na drodze poza nami nie było żywego ducha. Na szczęście jako zaprawieni w bojach dziennikarze nie spanikowaliśmy. Pokonaliśmy naszymi dwoma Jeepami Compass kolejne kilka kilometrów, mając nadzieję na dotarcie do jakiegoś śladu ludzkiej cywilizacji. Na końcu kolejnej drogi stała górska chata z małą restauracją. Postanowiliśmy spróbować się tu zatrzymać, ogrzać i znaleźć drogę powrotną. Świetna herbata i domowe ciasto sprawiły, że rozważaliśmy nawet pozostanie dłużej. Rozsądek i pomoc ze strony routera, który nareszcie udało się podładować i połączyć z siecią (dzięki TP Link, fajnie że jesteście partnerem naszej wyprawy!) pomogły nam spokojnie, choć ze sporym opóźnieniem wrócić do hotelu. Dzień drugi za nami, prawdziwe emocje zaczną się jednak jutro wraz z powrotem rywalizacji. Trzymajcie kciuki za obie ekipy!

Łukasz Załuski