Spódnice na ringu

Ludzie w Boliwii ubierają się kolorowo, ale życie mają szare. Jednym z niewielu barwnych wydarzeń są zapasy, w których kobiety walczą z mężczyznami. Nigdy nie wiadomo, kiedy niewinna zabawa przerodzi się w rzeź

Urodziła się w El Alto, mieście wchłoniętym przez rozrastające się La Paz. Widok z okna jej domu, którego fundamenty wrzynają się w zbocze płaskowyżu Altiplano (4000 m n.p.m.), każdy przybysz uzna za piękny, jednak życie na tej wysokości romantyczne nie jest. Rozrzedzonym powietrzem ciężko oddychać, trudno zapalić zapałkę, a temperatury nawet latem są wyjątkowo niskie (centralnego ogrzewania, niestety, brak). Najgorsze jednak jest to, że w La Paz obowiązuje zasada – im jesteś biedniejszy, tym wyżej mieszkasz. A Carmen ma nie tylko dom położony bardzo wysoko. Jest też kobietą, płcią dyskryminowaną w Boliwii – najbiedniejszym, najsłabiej rozwiniętym i najbardziej odizolowanym kraju Ameryki Południowej. Ponad połowa mieszkańców Boliwii żyje poniżej progu ubóstwa, bez dostępu do czystej wody, elektryczności, kanalizacji, opieki medycznej i edukacji. Wśród tych najbardziej poszkodowanych zdecydowaną większość stanowią kobiety. Blisko 40 proc. mieszkanek wsi to analfabetki, które pracują po 15 godzin dziennie.

UPADEK

Carmen jest młodsza ode mnie. Ma 33 lata, ale wygląda na 50. Wysokość i bezlitośnie palące słońce na przemian z przenikliwym zimnem robią swoje. Resztę urody rujnuje ciężka praca i codzienne zmagania z rzeczywistością El Alto. Uśmiecha się promiennie, odsłaniając krzywe, zniszczone zęby oprawione w złote obwódki – taki ekonomiczny zamiennik złotej koronki, który podnosi status właścicielki…

Carmen jest przedstawicielką Indian Ajmara, których przodkowie stworzyli na terenach wokół jeziora Titicaca wysoko rozwiniętą cywilizację. Niestety nie uchroniło ich to przed inkaskim podbojem i hiszpańską konkwistą. Ciężkie życie wyciosało z nich ludzi o specyficznej mentalności i poglądach; są bardzo nieufni i podejrzliwi. Trudno zaskarbić sobie ich sympatię.

Carmen mieszka z matką, siostrami i dwoma synami. Siedem lat temu rozstała się z mężem. „Już kiedy byłam w ciąży ze starszym synkiem Micho, bardzo mnie bił. Tutaj większość mężczyzn bije kobiety. Faceci to macho. Sam chodził na imprezy, a mnie zostawiał w domu bez pieniędzy i… zdradzał. A ja wciąż mu wybaczałam… Wiesz, raz posprzeczaliśmy się i tak mi przyłożył pięścią w nos, że mi go całkiem spłaszczył, wgniótł do środka. Kiedy zaszłam w ciążę, nie pomagał mi. Musiałam uciec z domu, spać na ulicy, sprzedawać zupę w bramach szkół. Ostatni raz widzieliśmy się w Oruro. Pojechałam do niego z synami. Weszliśmy do pokoju, a on leżał z inną kobietą w łóżku. Kiedy rozstałam się z mężem… wiesz, kobiety są słabe… piłam codziennie… Nie dbałam o dzieci. Ale podniosłam się z tego. Wyszłam na prostą w całej tej walce”.

MARZENIE

 

Walki „Gigantów ringu” zaczęła oglądać w telewizji, kiedy była jeszcze z mężem. Pod pretekstem odwiedzin matki wymykała się z domu – zawsze w środy. Mąż powtarzał jej: „Nigdy nie będziesz zapaśniczką! Jesteś zbyt kiepska. Nie nadajesz się do tego! Do niczego się nie nadajesz” i śmiał się głośno z jej marzeń. Pewnego razu odpowiedziała, że w dniu, kiedy zostanie zapaśniczką, odnajdzie go, żeby go sprać. Za to, co jej zrobił, odpłaci w ten sam sposób.

Boliwijskie zapasy to mieszanka meksykańskiej lucha libre (wolnej walki), w której wszystkie chwyty są dozwolone, z amerykańskim wyreżyserowanym wrestlingiem. Początkowo kobiety były tylko maskotkami publiczności, partnerowały mężczyznom na ringu. Nikt nie traktował ich poważnie. Z czasem jednak to właśnie te walki stały się hitem i dziś cieszą się największym powodzeniem.

Pojawienie się zapaśniczek – zwanych także polleras (od nazwy spódnic, w których walczą) lub po prostu walczących cholitas (cholita to zachowująca lokalne tradycje kobieta z rdzennej ludności) – było niezwykłym wydarzeniem w świecie boliwijskich macho. Na pomysł zorganizowania damskich pojedynków wpadł zapaśnik Juan Mamani, który w 2001 roku ogłosił casting i wyłonił najbardziej utalentowane kobiety. Miały dodać pikanterii tradycyjnym męskim walkom, być swego rodzaju ciekawostką, taką jak walczące karły, z którymi łączył je podobny status. Z 60 cholitas, które się wtedy zgłosiły, jakieś siedem czy dziesięć nadal się pojedynkuje, a w całym kraju jest już kilkadziesiąt półprofesjonalnych zapaśniczek. Najlepsze, takie jak Carmen Rojas „Champion”, Yolanda „Ukochana”, „Julia z La Paz” i Ana „Mścicielka”, występują także za granicą. Wiele kobiet za ich przykładem marzy, by zostać zapaśniczkami i w ten sposób wyładować złość na mężczyznach.

Boliwijskie zapaśniczki walczą w makijażu i tradycyjnych strojach plemienia Ajmara. Błyszcząca kolorowa spódnica okrywa niczym abażur kilka wykrochmalonych, szeleszczących koronkowych halek. Choć tak wyglądał strój hiszpańskich chłopek, który władze kolonialne narzuciły rdzennym mieszkankom tych terenów, obecnie pollera jest symbolem indiańskiej dumy i tożsamości. Przed andyjskim chłodem chroni cholity gruby szal zarzucany na ramiona, a skąd się wziął melonik – typowe nakrycie głowy tutejszych kobiet? Jedna z teorii mówi, że w XIX wieku do Boliwii przybyli angielscy dżentelmeni, a jak powszechnie wiadomo – dżentelmeni chodzą w melonikach. Miejscowi sklepikarze zapewne zwęszyli w tym interes, bowiem sprowadzili owych (dość niewygodnych – sprawdzałam, choć szykownych – przyznaję) nakryć głowy jakoś wyjątkowo dużo. Przecenili jednak siłę nabywczą lokalnego rynku. Ponieważ stosy meloników zalegały w magazynach, pewien sprytny i przedsiębiorczy sprzedawca wmówił klientkom, że te niezwykle twarzowe kapelusze zostały stworzone właśnie dla kobiet. I Boliwijki w to uwierzyły. Podobno sposób noszenia melonika ma znaczenie – jeśli jest przekrzywiony, to znaczy, że mamy do czynienia z panną, a jeśli spoczywa idealnie na czubku głowy – oznacza to, że lepiej się nie zalecać, bo właścicielka to mężatka. Carmen długo śmiała się z tych teorii, kiedy jej o nich opowiedziałam. Ot, pewnie kolejna historyjka wymyślona na potrzeby turystów…

Poza codzienną ciężką pracą fizyczną i zajmowaniem się dziećmi Carmen gra z koleżankami w halową piłkę nożną i trzy razy w tygodniu jeździ na treningi zapaśnicze. Rozglądam się po wnętrzu jej domu, czyli właściwie jednego pokoju przykrytego blachą. W powietrzu unosi się zapach stęchlizny i biedy. Przyglądam się temu wszystkiemu i przychodzi mi do głowy pomysł: „Carmen, pojedźmy do sklepu zobaczyć sukienki, proszę cię!” – cieszę się na myśl o zakupach jak dziecko. Carmen nie trzeba długo namawiać. Idziemy na główną ulicę El Alto. „Buenas tardes” – witamy się ze sprzedawczynią, którą ledwo widać zza lady przygniecionej falbaniastymi strojami. „Chcę, żeby ta pani przymierzyła najpiękniejszą sukienkę w sklepie” – dukam łamanym hiszpańskim. Sprzedawczyni ożywia się na widok ekipy telewizyjnej. Ściąga z wystawy cztery białe halki w fioletowym odcieniu, ozdobione cekinami. Błysnęła mi metka z ceną. 550 bolivianos, czyli jakieś 250 zł. Drogo… Do tego dorzuca pollerę ze świecącej zielonej tkaniny – wersja jak dla mnie mocno sylwestrowa – i chustę z wybitnie długimi frędzlami. Dziwne zestawienie, ale muszę przyznać, że pasujące do siebie. Ach i jeszcze melonik! Sprzedawczyni jest w swoim żywiole. Po targach cena kompletu zmniejsza się do 200 dolarów.

Wiem, że prezent musi zostać naszą tajemnicą – gdyby dowiedzieli się o nim w stowarzyszeniu zapaśniczek, musiałaby oddać sukienki lub podzielić się podarunkiem z innymi. Coraz wyraźniej dociera do mnie, że Carmen jest tylko trybikiem wielkiej maszyny. Ktoś, tym razem nie mąż, ale przewodniczący organizacji decyduje, komu cholita może udzielić wywiadu (zgodę dostaliśmy jeszcze przed przyjazdem do Boliwii), co robi, z kim i za ile walczy. A także czy wygrywa, czy przegrywa. Ale o tym miałam przekonać się dopiero następnego dnia.

PRZYGOTOWANIA

W porównaniu z resztą Carmen jest mało doświadczoną zawodniczką. Trenuje od sześciu lat, ale jeszcze nie ma profesjonalnej licencji, bo na ringu pojawia się dopiero od dwóch sezonów.

Jennifer Dos Caras zaczęła ćwiczyć 20 lat temu. Na początku była workiem treningowym facetów, od ośmiu lat cieszy się statusem gwiazdy. Jennifer nie jest cholitą, a to znaczy, że nie ubiera się w tradycyjne stroje. Jest zapaśniczką, czyli luchadora, nosi obcisłe kombinezony, ostre makijaże i wygląda jak Lara Croft. Jest nieprzewidywalna, stąd jej przezwisko „Dwulicowa”. „Jutro będą razem walczyć” – informuje mężczyzna o posturze niedźwiedzia. Chyba odniósł wrażenie, że potrzebuję przewodnika, tłumacza, jakiejś wskazówki. „Ale przecież Jennifer jest nauczycielką Carmen!” – mówię zdumiona. „Jak to możliwe, że w ten sposób dobierają przeciwniczki. Przecież Carmen nie ma szans, choćby dlatego, że nikt nie pozwoliłby jej wygrać. Jest za młoda i za mało doświadczona, nie pokona swojej trenerki”. „Tak zdecydowano” – przerywa mój rozmówca.

Na ringu zamieszanie. Jennifer chce chyba złapać Carmen wpół, kiedy ta schyla się i z impetem uderza wyższą i silniejszą przeciwniczkę. A może po prostu Carmen stara się, żeby dobrze to wypadło w naszej kamerze rejestrującej trening? Znów kilka gwałtownych ruchów. Carmen łapie się za twarz i usta. Zaczyna kręcić się nieswojo i rozglądać po macie. Schodzi na podłogę i patrzy pod nogi, jakby czegoś szukała. „Jennifer wybiła jej ząb. Cholera jasna!” – opiekun dziewczyn rusza na pomoc. Carmen wygląda żałośnie, kiedy próbuje odnaleźć zgubiony ząb. Chodzi dookoła ringu, zagląda pomiędzy deski, co chwila wyciera strużkę krwi sączącej się po brodzie. Oferuję pomoc. „To nic, Martina, to nic. To się zdarza. To moja wina, niepotrzebnie podniosłam głowę. Takie już to moje życie” – uśmiecha się blado.

„Kiedyś nie zakryłam twarzy, rywal zaatakował mnie deską i rozciął łuk brwiowy. Innym razem ja i jeszcze dwie cholity walczyłyśmy z »Mumią« – to taki zawodnik, którego wnoszą na ring w trumnie, a on jest cały owinięty bandażami… Dziwak i nieprzewidywalny do tego. Nagle chwycił dwie butelki, które miał schowane, i roztrzaskał nam je na głowach. Czasami organizator pozwala na takie rzeczy, bo to się podoba publiczności. Sama wiesz… Ludzie w końcu płacą za rozrywkę.

Ogólnie to jest ciężko. Dużo trenujemy, żebyśmy mogły dorównać mężczyznom. Musi być równość między kobietą i mężczyzną. Ale ja to lubię. Naprawdę lubię zapasy! Na początku to nawet mówiłam, że mogą mi nie płacić, wystarczy, że pozwolą mi wejść na ring”.

Matka Carmen podczas rozmowy jest nastawiona do mnie i naszej ekipy nieufnie i z dystansem, choć zapewne na prośbę córki stara się być miła. Poprawia falbany spódnicy. Patrzy skromnie spod daszka czapki z napisem „Marsz równości kobiet”. Razem z Carmen biorą regularnie udział w takich pochodach, by mówić głośno o tym, że kobiety nie muszą i nie mogą być bite i poniżane przez mężów. Tylko dlaczego Carmen, chcąc się wyrwać z tego kręgu przemocy, zdecydowała się przyjmować ciosy, bić i być bita?

„Carmen zawsze chciała walczyć. Dopiero jak urodziła drugiego syna, została zapaśniczką. Nie robi tego dla pieniędzy. Nie zarabia dużo. Pierwszy raz zobaczyłam ją walczącą jakiś miesiąc temu. Pobili ją. To chyba był Picudo »Dziobaty«. Dostała deską, puszką. Nie spodobało mi się to. Chciałam ruszyć jej na pomoc. Krzyczałam do »Dziobatego«: »Ty pedale! «. Gdyby córki mnie nie powstrzymały, wtargnęłabym na ring, żeby go dorwać. Strasznie wtedy sponiewierał Carmen. Ona często wraca z rozbitą głową, cała posiniaczona, a ja ją opatruję i pytam: »Córuś, po co ci to? Mało wycierpiałaś?«. Jutro też nie pójdę na walkę, nie proście mnie”.

WALKI

Kupując bilet na pokazy za równowartość 3 zł, kupują też trochę marzeń, szczęścia. Zresztą sam bilet jest dość osobliwy – na blankiecie znajdują się kupony do oderwania: dwa na wyjścia do toalety i jeden na przekąskę. W tym przypadku paczkę popcornu, który jednak nie służy do jedzenia! Popcorn, mandarynki, pomidory, jajka – wszystko to można także nabyć przed wejściem do „hali” sportowej jako środki bezpośredniej perswazji i dopingu. Jeżeli publika chce wyrazić brak aprobaty dla zawodnika, obrzuca go po prostu jedzeniem…

Każda z potyczek ciągnie się jakieś 40 minut. Co chwilę na ringu widzę kolejnego zapaśnika o dziwnym pseudonimie, który włącza się do akcji. Ninja walczy z El Cobarde (Tchórzem), ale nagle znów pojawia się La Fiera (Bestia) oraz jakiś facet w wyciągniętym dresie, który staje się pomocnikiem (Tchórza). Potem jednak ewidentnie wspiera jego przeciwnika… Kompletnie nie rozumiem, kto wygrywa, a kto przegrywa. Ludzie jednak są zachwyceni. Coraz więcej jedzenia wala się po ringu.

Turyści zaczynają powoli opuszczać salę. Mieszkańcy El Alto dopiero się rozkręcają. Rodzina obok mnie wyjmuje kolację. Matka przewija bobasa, a zużytą pieluchę zwija i także rzuca w kierunku walczących.

KRWAWA JATKA

 

Wreszcie pojawia się Carmen. Na jej twarzy widzę napięcie. Odrzuca warkocze do tyłu, potrząsa głową, bierze się pod boki i stara się stąpać mocnym krokiem przed tłumem, który widać, że kocha cholity. Karlica o pseudonimie „Kropelka Miłości” tańczy i wiruje dookoła Carmen. Podobno mówią o niej też „Dziadek do Orzechów”, bo potrafi wbić zęby w genitalia przeciwnika i zacisnąć szczęki…

„Panie i panowie, przywitajmy… Oto Sexy Michael. Zmierzy się dziś z Carmen Rojas!”. Jestem zaskoczona. Carmen przygotowywała wczoraj walkę z Jennifer Dos Caras, a teraz następuje zmiana scenariusza. Dlaczego? Wymiana ciosów, początkowo spokojna i pozorowana, przestaje taka być. Sexy Michael napiera całym ciałem na przeciwniczkę, opędzając się od „Kropelki Miłości”. Ciągnie Carmen za włosy i prowadzi przed publicznością jak na smyczy. Nie wiem, skąd na ringu znalazło się krzesło. Takie plastikowe, zielone, odlane z jednego kawałka. Mężczyzna bierze zamach i z całej siły uderza cholitę w głowę. Po czole i twarzy Carmen płynie strużka krwi. „O Boże, o Boże” – Carmen jęczy przeraźliwie i łapie się za głowę. Ale Sexy Michael znów robi zamach i wali krzesłem jak młotem w Carmen, która zasłaniając się ręką, przyjmuje cios na przedramię. Unoszę się z ławki i patrzę zdezorientowana na resztę ekipy. Chłopcy nie przestają filmować. O co tu chodzi? Przecież on chce ją zabić. Dlaczego ktoś nie przerwie tej masakry?

Carmen spada z ringu. Upada na nogę, którą miesiąc temu wyleczyła po złamaniu. Siła kolejnego uderzenia roztrzaskuje plastikowe siedzisko, a Carmen przewraca barierki ochronne. Sexy Michael chwyta cholitę za włosy i ciągnie ją na szczyt trybun, do ściany. Mam dość. Chciałabym przerwać walkę, ale nie wiem jak. Boję się reakcji tłumu. 300 pijanych tubylców rozniosłoby mnie na kawałki. A może jednak nie? Może powinnam krzyknąć: dość tego, skończcie to, won do domu! Korowód myśli przetacza się przez głowę. Czy jako dziennikarz, który relacjonuje to, co widzi, mam też prawo ingerować w ten świat? Każda cząstka mnie sprzeciwia się przemocy i krzywdzeniu ludzi, szczególnie jeśli są słabsi, jeśli walka jest ustawiona, a Carmen padła ofiarą tej machiny. A może wie o wszystkim? Może dostaje za to dodatkowe pieniądze, o czym nie mam pojęcia?

Patrzę na Carmen poniewieraną przez Michaela. Widzę krew na jej czole, rękach, bluzka kupiona przeze mnie na dzisiejsze wydarzenie cała zakrwawiona… Nie rozumiem, dlaczego ta wytrenowana kobieta się nie broni. Wiem, czuję, że ma w sobie dość siły, żeby się sprzeciwić, podjąć walkę, nie pozwolić komuś tak się okładać dla marnych 10 dolarów. Ale Carmen zachowuje się jak typowa ofiara przemocy domowej – im bardziej jest bita, tym bardziej się w sobie kuli, wycofuje się. Tak jakby chciała, żeby to wszystko się już skończyło… Sexy Michael łapie Carmen za włosy i uderza jej głową o betonowy słup, który podpiera dach sali sportowej. Łup, łup, łup…

Na scenie pojawia się „Bestia”, chłopak Carmen. „Przyszedł jej pomóc” – myślę. On jednak staje po stronie przeciwnika, wdzięczy się do tłumu i śmieje się obleśnie. Teraz obaj podnoszą ją i rzucają na podłogę ze sporej wysokości. Carmen, wycieńczona i cierpiąca, wdrapuje się na ring. „Panie i panowie! Przed wami długo oczekiwana walka! Carmen Rojas i niepokonana Jennifer Dos Caras!” – krzyczy konferansjer. Co to było do tej pory? Rozgrzewka?! Wychodzę na zaplecze i zaczynam płakać. Słyszę słaby głos Carmen, który po chwili nabiera mocy. „Nie boję się ciebie! Musisz się nauczyć szanować kobiety w spódnicach. Zgadzacie się?”. „Tak!” – publiczność krzyczy zachwycona. „Rywalizacja zaakceptowana, panie i panowie. Jennifer »Dwulicowa« i Carmen Rojas spotkają się na ringu za tydzień. Zapraszamy na to niesamowite spotkanie!”.

Dotąd nie wiem, co się wtedy stało. Dlaczego zmieniono scenariusz i zamiast z „Dwulicową” Jennifer biedna Carmen musiała stoczyć krwawy pojedynek z dwójką silnych facetów. Może chciano stworzyć wyjątkowy show dla potrzeb telewizji? Dostarczyć nam specjalnych emocji, urządzając krwawą jatkę? A może to była kara dla Carmen za mój prezent? Za nasze zainteresowanie jej losem? Jakby wszyscy mężczyźni chcieli pokazać, gdzie jest jej miejsce… Listy, które wysłałam w tej sprawie do związku zapaśników boliwijskich, pozostają bez odpowiedzi.

Publikowany fragment (skróty i śródtytuły od redakcji) pochodzi z książki „Kobieta na krańcu świata”, która ukazała się nakładem National Geographic.