Szarża na gazie

Dokładnie 200 lat temu polscy szwoleżerowie pod Somosierrą otworzyli Napoleonowi drogę na Madryt. Szarżowali nie dlatego, że byli najdzielniejsi, ale dlatego, że przedtem sporo nabroili…

Ilu historyków, tyle wersji opowieści o słynnym ataku. Od dawna autorzy spierają się, czy biorący hiszpańskie armaty Polacy mieli lance (nie mieli do końca 1809 roku), jak byli ubrani (polowo), czy atakowali wąwozem (wznoszący się trakt był wąski i kręty, ale skaliste zbocza to wymysł batalistów), jak długa była droga (ok. 2,5–4 km), ile trwała szarża (7–30 minut), ilu było szwoleżerów (w zależności od poglądów 125 do 200 oraz następnych 200 w pościgu), a ile baterii i armat (opisywano 16 luf w jednej baterii oraz układy: 4 x 4, oraz 3 x 2 i 10), i wreszcie, jaki rozkaz wydał Napoleon. Mało kto jednak dociekał: dlaczego atakowali właśnie niedoświadczeni Polacy? Odpowiedź najprostsza brzmi: bo byli akurat pod ręką! Kiedy bowiem zawiódł niemrawy (inny być nie mógł) atak francuskiej piechoty pod górę po obu stronach drogi, Napoleon zagrał va banque. Spróbował zaskoczyć Hiszpanów rozcinającym ich obronę kawaleryjskim atakiem po szosie. Dobrej kawalerii miał zaś pod ręką niewiele: weteranów z pułku szaserów (strzelców konnych) gwardii oraz „zielonych” Polaków. Poszli ci drudzy… Czy tylko po to, by oszczędzić francuską krew?

PORWANIE SABINEK

Wielu Francuzów uważało, że rozkaz do szarży był zaproszeniem do czyśćca, posłanym przez cesarza wojsku otoczonemu „chuligańską” sławą. Strzelający pod Somosierrą artylerzysta Maniere uznał w pamiętnikach atak Polaków za odkupienie rzekomych przewin z Châtellerault. Miało tam dojść do „porwania Sabinek”, zwabionych pod pozorem balu. Już w 1809 roku opowiadano o tym oficerowi szwoleżerów Józefowi Załuskiemu, ale wykluczył on udział kolegów oraz ułanów nadwiślańskich w „porwaniu”. Jednak już nie 7. pułku piechoty Księstwa, który może „był dla gorąca przedsięwziął wymaszerowanie z tego miasta wieczorem przy muzyce pułkowej i jakoby wiele panienek i różnych kobiet było pułk odprowadzało, i że za miastem […] pułk się był zatrzymał i rapt Sabinek przez Rzymian był naśladował”. Załuski zresztą i w to nie wierzył, głównie ze względu na osobę dowódcy – płk. Macieja Sobolewskiego, jednak „może co zaszło przy tylnej straży pułku, ale Francuzi częścią złośliwie, częścią z nieprzyzwoitą wesołością rozgłosili ten jakoby wypadek, który rósł z drobnostki do coraz większych rozmiarów”. Tak czy inaczej, stugębna plotka o gwałtach w Châtellerault przykleiła się do szwoleżerów, pasując jak ulał do stereotypu dzielnego acz nieokrzesanego cudzoziemca.Chuligańska sława otoczyła hardych, prędkich do „szerpentyny” synów szlacheckich (w pułku ze szlachty wywodziło się ponad 90 proc. ludzi) nie bez przyczyny. Już w drodze do Hiszpanii, jak wspominał Kazimierz Szpotański, cięli oni szydzące z Polski i Polaków „francuskie jadaczki”. Dzięki Załuskiemu znamy awanturę jeszcze z Frankfurtu nad Menem, gdzie w 1807 roku „mieszczanin tameczny obraził szwoleżera, szkalując go jako Polaka”. Żołnierze nie puścili zniewagi płazem – napadli na dom gadatliwego mieszczanina. Potłukli i powyrzucali na ulicę wszystko „aż do pieców”.

Jeden z generałów Napoleona, słysząc rozkaz do szarży kawaleryjskiej, miał stwierdzić, że trzeba być pijanym, żeby taki rozkaz wydać i równie upojonym, by go wykonać. Po ataku cesarz podobno powiedział: „Chciałbym, żeby wszyscy moi żołnierze byli tak pijani jak ci Polacy”.

Sporym echem odbiła się rozróba w miejscowości Angouleme, gdzie 14 lipca 1808 roku podejmujący śniadaniem czterech polskich gości cieśla Tirret, na kwaterę przyjął tylko dwóch. Ponieważ dom sąsiada nie spodobał się odesłanym żołnierzom, postanowili oni zostać z kolegami. Protesty cieśli skończyły się polską inwazją na dom oraz lotem Tirreta juniora z drugiego piętra. Przywołani przez sąsiadów żandarmi rozpoczęli wielki finał zabawy, zakończony – po użyciu szabel i grubych polan – zgodną ucieczką cywilnych i mundurowych Francuzów.

Sporządzający raporty nie mogli darować agresorom zwłaszcza tego, że „zaatakowali i niemal całkiem rozbroili żandarmów oraz siedmiu ludzi z kompanii rezerwy”. Odmawiający oddania broni wachmistrz żandarmerii dostał (własną) szablą w głowę i stracił trzy palce, byli też inni ranni. Szwoleżerowie zdemolowali do tego kilka domów i ogrodów, a od dalszej rozróby powstrzymał ich dopiero nadbiegający wyższy oficer pułku Pierre Dautancourt.

Dautancourt przyrzekł solennie ukarać winnych, ale już nazajutrz wypuszczono rozrabiaków z aresztu (wedle słów raportu przecież ktoś musi zajmować się końmi). Do tego prowincjuszy pouczono, że od karania gwardii jest żandarmeria… gwardii. A tej w Angouleme nie było. Ponieważ zaś polski pułk ruszał ku Pirenejom, winowajców nie karano. Co ciekawe, dokładna w opisach wypadków pułkowych kronika „papy” Dautancourta o tej sprawie jakoś milczy.

ZIELONA SZKOŁA

 

Szwoleżerskie wybryki nie powinny przysłonić faktu, że pod Somosierrę podjechał wprawdzie pułk bojowo „zielony” (jedynie setka ludzi walczyła 14 lipca pod Medina del Rio Seco), ale już wyszkolony. Większość Polaków trafiła bowiem wcześniej pod komendę wybitnego dowódcy jazdy, gen. Antoine’a Charles’a Louisa Lasalle’a. Radosny, niestroniący od trunków, ćmiący faję i łamiący serca niewieście Lasalle, który uchodził w armii za wzorzec huzara, przypadł do serca polskim „czerepom rubasznym”. Tym bardziej że pod pozorami birbanta krył się świetny i inteligentny dowódca. Zasłynął w 1806 r. hałaśliwym wożeniem jaszczy i jednej armaty wokół Szczecina, co skłoniło pruską twierdzę do kapitulacji. Lasalle utrzymywał, że huzar żywy po trzydziestce to śmierdzący tchórz (jean-foutre), a że był człowiekiem honoru, rzadko łamał zasady: zginie pod Wagram w 34. roku życia.

Tak jak piloci walczący w 1940 roku nad Anglią zawdzięczali niskie straty twardemu szkoleniu „orląt” w Dęblinie, niejeden szwoleżer uratował życie dzięki brutalnej czasem szkole generała. Mądry Załuski ujął to tak: „jeżeli więc nauczyliśmy się karności, porządku, manewrów, owo zgoła służby od starej gwardii konnej, wykształciliśmy się wojennie między najdzielniejszą jazdą lekką i pod najpierwszym jenerałem tej broni przez całe pięć miesięcy”. Szwoleżerowe długo pamiętali generała, który łączył przymioty znakomitego wodza i zalety płynące z doskonałego wychowania. Lasalle ułożył nawet na cześć Polaków piosenkę. A przełożyć ją z francuskiegomożna tak:

Francuzi byli w Polsce,
Hiszpania widzi Polaków.
Europa bez wstydu przyjmie za panów:
Francuzów i Polaków.
Pokażcie naród tak silny,
by wytrzymać ich napór?
Wszystkich zabije ręka
Francuzów i Polaków.

NA (LEKKIEJ) BANI

Złośliwe języki wiązały szwoleżerski zapał pod Somosierrą z rzekomym opróżnieniem manierek. Próbowano doszukiwać się w Hiszpanii źródeł znanego przez dwa wieki we Francji powiedzenia: „pijany jak Polak” (saoul comme un Polonais), zwłaszcza że w jego tłumaczeniu pojawiły się dwie szkoły. Pierwsza mówiła o pełnym upojeniu, druga jednak – o wysokim stężeniu we krwi, a zarazem pełnej (a nawet podwyższonej) bojowej gotowości. Czy trzeba dodawać, która interpretacja bardziej odpowiadała narodowej dumie? Dokonane w 200 koni przebicie Napoleonowi drogi do zbuntowanego Madrytu znalazło się w podręcznikach dla jazdy wszystkich armii z różnym komentarzem. W rusyfikowanej Warszawie ukazała się też w 1898 r. oparta na solidnej analizie i znajomości wojaczki książeczka Aleksandra Puzyrewskiego „Kawalerijskaja ataka pri Somo- Sierrie w Ispanii 30-go nojabrja 1808 goda”. Została ona szybko przełożona na polski i francuski. Generał Puzyrewski (1845– –1904), litewski szlachcic w służbie cara, był nie tylko historykiem, autorem podręczników taktyki, lecz także wykładowcą petersburskiej Akademii Sztabu i szefem sztabu warszawskiego okręgu wojskowego. W rozmowie z Wojciechem Kossakiem kpił on z niechętnych Polakom historiografów, utrzymujących że „w tem piekle Somo-Sierry młode rasowe konie chevauxlegerów wściekły się i poniosły swoich jeźdźców… Dlaczego jednak poniosły ich wprost na armaty hiszpańskie!? Konie ponoszą także często w tył!”

Kto z kim się bił pod Somosierrą i dlaczego

W 1808 roku Napoleon ze swoją 40-tysięczną armią maszerował na Madryt. 29 listopada wojsko zostało zatrzymane na przełęczy Somosierra w paśmie gór Sierra Guadarrama, 80 km od hiszpańskiej stolicy. Przejścia, które sama natura uczyniła trudnym do ataku, broniła słabo uzbrojona (16 dział) i nieliczna (ok. 9 tys. żołnierzy) hiszpańska Armia Rezerwowa dowodzona przez generała Benito San Juana. 30 listopada doszło do decydującego starcia. Polscy szwoleżerowie (ok. 150 koni) pod dowództwem Jana Kozietulskiego – na rozkaz Napoleona – zwycięsko natarli na przełęcz i 4 baterie armat. W szarży zginęło 60 szwoleżerów, ale droga dla armii Cesarza została otwarta. 3 grudnia Napoleon dotarł do Madrytu, a następnego dnia miasto się poddało.

Do sukcesu szarży przyczyniło się połączenie
temperamentu, wyuczonego od dziecka
„zrośnięcia” z koniem, świadomości tego, że Francuzi oceniają pułk jako część narodu i umiejętności wojskowych. Sprawność jeźdźców podziwiał 90 lat później przymierzający się pod Somosierrą do panoramy Wojciech Kossak: „Jak oni mogli przejechać! Na każdym zakręcie stały 4 armaty, szosa niezbyt szeroka, nawet kanonierom przychodziło się między osiami przeciskać, aby się przedostać do wylotów dział, gdy przyszło je nabijać?! Ze szosy zeskoczyć nie mogli na łączkę obok, bo chociaż tacy jeźdźcy jak oni przesadziliby ten mur, to i tak nie mogliby po tych kamieniach i dziurach galopować. Zresztą za tym murkiem, głowa przy głowie, klęczeli lub przysiedli geryllasy i rżnęli do nich siekańcami »a bout portant«, dotykając ich niemal lufami karabinów i tromblonów (garłaczy). Porównując Somo-Sierrę w naturze z płodami imaginacyi naszej, nas malarzy, co ją chcieli ze swej fantazyi odtworzyć, wygląda dla nieżołnierza bardzo niewinnie, nie ma przepaści ani jarów. Natomiast z punktu widzenia żołnierza i i jeźdźca, musiało to być wprost piekłem”.

Dodajmy do tego zwykłą… dzielność, która nie polegała bynajmniej na nieustraszonym „huraaaa!” po wzięciu każdej baterii, lecz na kilkukrotnym opanowywaniu strachu przez walących się z końmi młodych żołnierzy. Słowem, zważywszy na zadanie, cesarz nie mógł wybrać lepiej… Szybko zrozumieli to oficerowie francuskiej gwardii, którzy – jak wspominał Wincenty Szeptycki – „dalecy grzeczności wyszukanej dworaków, nie wynosili nas pod obłoki, ale i nie zazdrościli; równie dobrzy jak szczerzy, otwarcie nam wyznawali, że i my im odtąd nic zazdrościć nie potrzebujemy”.