Szwecja nie zamyka się przed koronawirusem. Czy ta strategia walki z pandemią może zadziałać?

Gdy Europa siedzi w domu w obawie przed infekcją, Szwecja wybrała nieco inne podejście. Tamtejsze władze próbują łączyć wodę z ogniem, szykując się na wzrost infekcji bez wprowadzania najbardziej dotkliwych restrykcji. Dla przeciętnego obywatela życie ma toczyć się możliwie normalnie.
Szwecja nie zamyka się przed koronawirusem. Czy ta strategia walki z pandemią może zadziałać?

Długa zima odpuściła i ulice wypełniły się ludźmi łapiącymi promienie wiosennego słońca. Rodziny spacerują po największych placach Sztokholmu i Malmo, młodzi popijają piwo z restauracyjnych ogródków. Kawiarnie i centra handlowe są otwarte, klientów nie brakuje.

Nocne kluby też działają, ale wejść może tylko 50 osób. W sąsiedniej Danii można spotkać się najwyżej w 10 osobowym gronie. W Polsce na mszę czy pogrzeb może przyjść 5. We Włoszech czy Hiszpanii, by odprowadzić zmarłego, najwyżej dwie.

Na Szwedów nie nałożono tak wielu ograniczeń, jak np. na Polaków.  Nie znaczy to, że nie zmienili swoich zwyczajów. Widać to po mniejszym ruchu na drodze i mniejszej liczbie tych korzystających z komunikacji miejskiej. Według oficjalnych danych operatora linii metra w Sztokholmie, liczba pasażerów spadła o połowę.

Podobnie jak w innych miejscach w Europie, także dla praca z domu stała się nową normą. Według Stockholm Business Region, państwowej organizacji wspierającej biznes, aż 90 proc. zatrudnionych w największych firmach z biurami w Sztokholmie pracuje obecnie zdalnie.

Władze postawiły wszystko na jedną cechę, której oczekuje się u obywatela: odpowiedzialność za samego siebie. Dlatego politycy i urzędnicy nadal liczą, że uda się spowolnić wirusa bez wprowadzania drakońskich środków izolujących ludzi w domach.

– Jesteśmy dorosłymi ludźmi i musimy się zachowywać jak dorośli ludzie. A nie rozsiewać panikę czy plotki. Nikt nie jest w tym kryzysie sam, ale każda osoba ponosi dużą odpowiedzialność – stwierdził w telewizyjnym wystąpieniu do narodu premier Stefan Löfven.

Badanie opinii pokazało, że to podejście przypadło do gustu większości odbiorców. Szwedzi mają zaufanie do rządzących, dlatego urzędnicy liczą na trzymanie się przez społeczeństwo wskazanych zasad.

Sugestie, nie nakazy, skupiają się na nakłanianiu ludzi do pozostawaniu w domach, gdy ktoś jest chory lub w zaawansowanym wieku, myciu rąk, unikaniu niepotrzebnych podróży i telepracy. W momencie pisania tego artykułu (koniec marca) liczba zarażonych dochodziła 4000, liczba zmarłych przekroczyła 120 osób.

W ograniczaniu roznoszenia wirusa pomaga też demografia: o ile na południu Europy wszystkie pokolenia mieszkają pod jednym dachem, ponad połowa gospodarstw domowych jest jednoosobowych. Niemniej, szpitale przygotowują się do większego obciążenia wdrażając procedury pożyczone od wojskowych placówek NATO.

W Polsce można wyjść z psem, do sklepu i pracy. Ludzie i tak się wyłamują, i uciekają do lasu. Dlatego zamyka się parkowe parkingi i patroluje ścieżki. Szwedzi naturę kochają nie mniej, a może i bardziej niż Polacy. Rządzący nie chcą, by zdrowi ludzie siedzieli pochowani po domach. To nie działa dobrze ani na głowę, ani na ciało. Przy okazji wyjścia na spacer zawsze mogą coś kupić.

– Musimy patrzeć na kwestię minimalizowania skutków dla zdrowia i gospodarki w sposób łączony. Tutejsza społeczność przedsiębiorców jest głęboko przekonana, że zarówno rząd Szwecji jak i szwedzkie podejście jest rozsądniejsze niż w innych krajach. Historia nas oceni – BBC cytuje Andreasa Hatzigeorgiou, szefa Izby Handlowej w Sztokholmie. 

O tym, że historia wyda wyrok na polityków i naukowców jest także przekonana dr Emma Frans, epidemiolożka z Instytutu Karolinska. Jest jedną z osób krytycznych wobec ”miękkiego” podejścia rządzących Szwecją i domaga się wydania ludziom ”jasnych instrukcji” postępowania w miejscach publicznych.

– Ludzie zwykle słuchają zaleceń, ale w tak krytycznej sytuacji to może nie wystarczyć. Nikt dobrze nie wie, które decyzje okażą się skuteczne. Cieszę się, że to nie ja muszę je podejmować – mówi naukowiec.

Donald Trump kilka tygodni temu publicznie mówił, że nowy koronawirus to zmyślony problem. Potem, że problem istnieje i jest pod kontrolą. Niedawno chciał ”otwierać kraj” na Wielkanoc. Dziś mówi, że to wojna i wielu ludzi będzie umierać. Podobną woltę, choć w krótszym czasie zaliczył brytyjski premier.

 

 

Kilka dni wystarczyło, by z koncepcji ”musimy zyskać stadną odporność”, przejść do ”wszyscy musimy siedzieć w domach”. Pomogły naciski ekspertów, przerażonych lekarzy i zwykłych ludzi. Nie zaszkodziło, że Boris Johnson sam złapał wirusa.

Tymczasem wiceszefowa angielskiej służby zdrowia, dr Jenny Harries, ”powrót do normalności” wróży najwcześniej za pół roku. Szybki powrót do normalności ”byłby niebezpieczny”, uważa. 

– Nie znaczy to, że będziemy mieli kraj pod kluczem przez pół roku. Ale Wielka Brytania musi zachowywać się w sposób odpowiedzialny a nakazy izolacji społecznej będą luzowane stopniowo – przekonywała podczas codziennego spotkania z mediami.

– Dokładne sprawdzenie aktualnej sytuacji zajmie nam trzy tygodnie, potem dwa do trzech miesięcy, idealnie sześć, będziemy przyglądać się efektom podjętych decyzji. Potem zdecydujemy, czy możemy wrócić do normalności. Istnieje ryzyko, że nie – wieszczy urzędniczka. Wszyscy oczekujemy powrotu do normalności, tymczasem – jak mówią eksperci – nasza nowa ”normalność” może wyglądać tak przez najbliższy rok. 

Jan Sochaczewski