Bogusław Wołoszański odsłania tajemnice tajnej służby

Ochroniarze prezydentów USA najpierw zasłaniają ich przed kulami, a po latach… masakrują, ujawniając niewygodne fakty
Bogusław Wołoszański odsłania tajemnice tajnej służby

Kiedy prezydent Barack Obama przemykał przez Warszawę w opancerzonej limuzynie – to „Bestia” budziła największe zainteresowanie. Nic dziwnego, skoro wszystko, co działo się poza nią, nie było tak ciekawe. Ale prezydenccy faceci w czarnych okularach to dopiero temat! Tyle że musi minąć wiele lat, żeby (niepomni nakazu zachowania tajemnicy) zaczęli półgębkiem wspominać prezydenta, którego strzegli. A to ważne wspomnienia – wyłania się z nich prawdziwy obraz ludzi i polityki.

Agenci chroniący prezydenta Franklina Delano Roosevelta i jego żonę ujawnili, że Eleonora zdradzała męża z przyjacielem domu Josephem Lashem (młodszym od niej o 25 lat), swoim ochroniarzem, i… z dziennikarką, lesbijką. A w wielkiej polityce namiętności łatwo przenoszą się na decyzje dotyczące całych narodów. Ba, nawet biegu globalnych spraw. W przypadku Eleonory było to o tyle ważne, że w przełomowym dla świata roku 1945 sprytnie wykorzystywała słabość chorego męża, podejmując za niego decyzje. Podejrzewano, że posuwała się nawet do podrabiania podpisów prezydenta. Prywatne życie pierwszej damy stało się znane za przyczyną Edgara J. Hoovera, szefa FBI. Donosy składali mu ochroniarze z Secret Service, nienawidzący jak Hoover despotycznej i złośliwej pierwszej damy.

Podobnie niedyskretna okazała się ochrona prezydenta Kennedy’ego, który nie przepuścił żadnej spódniczce, jaka znalazła się w zasięgu jego wzroku. Agenci osłaniali prezydenta nie tylko przed zabójcami, ale i żoną, by nie nakryła wiarołomnego męża. W tym celu zawarli układ z ochroniarzami prezydentowej, którzy informowali, kiedy Jacqueline wraca do Białego Domu. Nadmiernie wybujałe życie seksualne prezydenta kryło w sobie zagrożenie dla interesów USA. Wśród jego kochanek znalazły się bowiem: uciekinierka z NRD Ellen Rometsch, modelka Suzy Chang i prostytutka Mariella Novotny, wobec których istniało podejrzenie, że są agentkami KGB.

Sprawa była tak poważna, że FBI deportowało Rometsch, przerywając prezydencki romans. Kiepskie świadectwo wystawili agenci także innym prezydentom. W ich oczach Lyndon B. Johnson był chamem, nieliczącym się  ze współpracownikami i wyborcami. Według stewarda z Air Force One (a więc też agenta Secret Service) prezydent, wchodząc na pokład, mawiał o żegnających go ludziach: „Wy głupie skurwysyny. Szczam na was”. Poza tym chodził nago przy sekretarkach.

Agenci, obserwujący przy takich okazjach jego męskość, zaczęli go nazywać „bycze jaja”. Ochroniarze, choć sami nie należeli do delikatnych, czuli się zażenowani zachowaniem szefa. Jeden z nich uznał, że gdyby Johnson nie został prezydentem, powinien trafić do zakładu dla obłąkanych. Jeszcze gorsze zdanie mieli o nim współpracownicy, którymi zwykł pomiatać. Jeden z nich stwierdził, że prezydent był złodziejem, wykorzystującym państwowe pieniądze do prywatnych celów: podczas co najmniej dziesięciu lotów Air Force One przewożono rzeczy z Białego Domu na rancho Johnsona. I to ten człowiek rozpalił wojnę w Wietnamie…

Inni prezydenci już tak źle nie wypadli w oczach agentów. Wspomnienia o Richardzie Nixonie, Geraldzie Fordzie czy Billu Clintonie mają zaledwie charakter dykteryjek. O Ronaldzie Reaganie, George’u Bushu i jego synu agenci wypowiadają się nawet z szacunkiem i sympatią. Najmniej można powiedzieć o samych ochroniarzach. Choćby, ilu ich poległo na służbie? Na pewno zginął Leslie Coffelt. Bronił on w 1950 r. Blair House – tymczasowej siedziby Harry’ego Trumana – gdy gmach zaatakowało dwóch Portorykańczyków, chcących zabić prezydenta.

Wielu innych ochroniarzy odznaczyło się nadzwyczajną odwagą. Tak było w czasie zamachu na Kennedy’ego, gdy – po fatalnym strzale – Jacqueline wydostała się z fotela kabrioletu na bagażnik, aby uchwycić krwawy strzęp, jaki kula wyrwała z głowy jej męża. Agent Clint Hill wskoczył na zderzak, aby własnym ciałem chronić prezydentową. W tym samym czasie inny agent – Rufus Youngblood – osłonił wiceprezydenta Johnsona. Ciekawe, czy ten zdecydował się podziękować mężnemu ochroniarzowi?

W 1981 r. w agenta Secret Service trafił pocisk, przeznaczony dla Ronalda Reagana, właśnie wychodzącego z hotelu. Być może to uratowało życie prezydentowi, a w konsekwencji poprowadziło światową politykę inną drogą. To Reagan – obok papieża – okazał się na tyle potężny, by zmienić bieg światowych spraw. Prawdopodobnie dlatego do obu strzelano. A kiedy zaczną mówić agenci strzegący Obamę i Trumpa?