Tunel dla podglądaczy

Londyn i Nowy Jork połączył wirtualny tunel, który korzeniami sięga Polski

Brytyjski inżynier Alexander Stanhope St George wybrał się w 1884 r. do Nowego Jorku, by obejrzeć Most Brookliński. Dwutygodniowy rejs był koszmarny, powrotny – jeszcze gorszy. Sztorm porwał zapasy, pasażerowie ledwo uszli z życiem. Po powrocie do Anglii Alexander poprzysiągł sobie, że ulży podróżnikom. Pod dnem oceanu zbuduje tunel, żeby można było do Ameryki dojść pieszo! Na pewnej wyspie wykonał eksperyment, który wykazał jednak, że podróż podziemna nie będzie wcale łatwiejsza ani przyjemniejsza niż rejs.

Wynalazca wpadł więc na inny pomysł – zaprojektował telektroskop – maszynę optyczną, która przekazywałaby obraz z jednego końca tunelu na drugi. To pozwoliłoby londyńczykom i nowojorczykom podpatrywać, co się dzieje po drugiej stronie Atlantyku, bez wyjeżdżania z kraju!

Alexander Stanhope St George sporządził szkice, poczynił wyliczenia, zebrał fundusze, zaczął nawet kopać oceaniczny tunel. Niestety, wdarła się do niego woda, zatapiając wraz z robotnikami marzenia Alexandra.

Ponad sto lat później zapiski wynalazcy odnalazł na strychu jego prawnuk, artysta Paul St George. Zafascynowany studiował plany. Idea transatlantyckiego tunelu, choć fantastyczna, wydawała mu się prawdopodobna… Również niektórym gazetom prawdopodobna wydała się cała historia Alexandra, w rzeczywistości zmyślona przez Paula St George’a. Artysta sfabrykował nawet notatkę o swoim przodku w Wikipedii, ale samej nazwy „telektroskop” nie stworzył – zaczerpnął ją z XIX-wiecznych gazet.

W roku 1877 anonimowy dziennikarz opublikował w „The New York Sun” notatkę o urządzeniu, które nazwał elektroskopem: miał to być rodzaj telegrafu przekazującego obrazy. Naukowcom urządzenie umożliwiłoby oglądanie muzealnych eksponatów na odległość, a melomanom – oglądanie przedstawień operowych bez wychodzenia z domu. Dziennikarz napisał, że nad wynalazkiem pracuje znakomity naukowiec. Trzeba tu zaznaczyć, że owa notatka również była… zmyślona!

Nie wiedział o tym francuski dziennikarz Louis Figuer, który po przeczytaniu tekstu do nazwy urządzenia dodał literę „t” i opublikował własny artykuł, w którym autorstwo niezwykłego wynalazku przypisał Aleksandrowi Bellowi. Nazwa się przyjęła. Mianem telektroskopów zaczęto określać w XIX wieku prototypy urządzeń do przekazywania obrazu na odległość.

Najsłynniejszy z takich aparatów skonstruował Polak Jan Szczepanik (patrz: „Focus” 7/2005 „Zapomniany geniusz”). Swój wynalazek opatentował w Wielkiej Brytanii w 1897 r. Rok później o jego dziele napisał na pierwszej stronie „New York Times”. Wielkim miłośnikiem talentu Polaka był Mark Twain, poświęcił mu nawet dwa opowiadania.

Ani telektroskop Szczepanika, ani podobne projekty innych XIX-wiecznych wynalazców nigdy nie trafiły do produkcji. Były zbyt skomplikowane, a jakość przekazywanego obrazu – mizerna. Samo słowo też zostało zapomniane: wyparł je na początku XX stulecia termin „telewizja”.

Dziś za sprawą Paula St George’a telektroskop powrócił. Artysta namówił firmę Artichoke, żeby po obu stronach Atlantyku pomogła zrealizować instalację. 22 maja pierwsi chętni pomachali sąsiadom zza Wielkiej Wody. Pod względem technicznym nie jest to żadna rewelacja. „Zamiast zaprojektowanego przez fikcyjnego przodka zestawu zwierciadeł i soczewek, podpatrywanie umożliwiają kamery i szerokopasmowe łącze internetowe” – mówi Piotr Szymczak, fizyk z Uniwersytetu Warszawskiego.

Zwykły komputer mógłby z powodzeniem zastąpić olbrzymi aparat. Ale telektroskop jest wyjątkowy z innego powodu. Dzięki niemu nie tylko widzimy na wielką odległość, ale także wędrujemy w czasie: do ery genialnych wynalazców i szalonych projektów. Telektroskop jest jak ziszczony po latach sen – nie wiemy tylko czyj. Paula St George’a? A może jego dziadka? Albo Jana Szczepanika? Lub dziennikarza-anonima, który 130 lat temu opublikował w gazecie wyssany z palca artykuł?