Chwyt Nelsona

Koniec apartheidu w południowej Afryce w 1994 roku był tym momentem, który utwierdził mnie w przekonaniu, że dziennikarstwo jest moją drogą i dobrym środowiskiem naturalnym. Nawet więcej – byłem przekonany, że jest czymś najważniejszym na świecie.

Już tak nie jest?

Dziennikarstwo nigdy nie było dla mnie wyłącznie profesją i sposobem zarabiania pieniędzy, ale wtedy pozbyłem się absolutnie wszystkich wątpliwości. Zaistniałem też jako dziennikarz piszący o Afryce, która funkcjonowała na marginesie mediów. Pojechałem tam po raz pierwszy w 1993 roku, na Wielkanoc, gdy polski emigrant zabił Chrisa Haniego, niedoszłego następcę Nelsona Mandeli. Pamiętam dwie sceny. Pogrzeb Chrisa Haniego i przemówienie Desmonda Tutu. Pierwszy raz widziałem tak charyzmatycznego mówcę, czarownika, który zahipnotyzował stutysięczny tłum, hymn: „Nkosi, sikelel’ iAfrika; Malupakam’upondo lwayo; Yiva imitandazo yetu Usisikelele”. To było fascynujące. Z południową Afryką kojarzy mi też się coś, czego nie mogłem być świadkiem. Nie było bowiem szans, żeby w 1990 r. wpuszczono tam dziennikarza PAP, bo wciąż postrzegano Polskę jako kraj komunistyczny. Chodzi o uwolnienie Nelsona Mandeli z więzienia. Wiadomo było już, że wyjdzie, ale nikt nie wiedział kiedy. Wszyscy koczowali więc pod więzienną bramą, czekając, aż się otworzy i wyjdzie z niej ktoś, kto… nie wiadomo jak wygląda, bo wszystkie dostępne zdjęcia Mandeli pochodziły sprzed wielu lat. Uwięziono go przecież w 1964 roku. Któregoś dnia brama się otworzyła i wyszedł. Z podniesioną pięścią. Do dziś ciarki mnie przechodzą.

Dzięki Mandeli Pan też poczuł się bardziej wolny?

Tak. To był cud spełniony. Coś, co niby nie miało prawa się zdarzyć. Mógłbym teraz dokonać analizy kryzysu systemu apartheidu, zmieniającej się polityki międzynarodowej, nacisków i procesu dojrzewania bardzo starych ludzi w polityce, którzy na koniec coś tam zrobili, ale nie o to chodzi. Wtedy rzeczy niemożliwe stawały się możliwe. Nadzieje się spełniały.

Myśli Pan, że można jeszcze liczyć na świecie na tak wielką nadzieję?

To były takie lata 20. w życiu każdego człowieka, kiedy cokolwiek by się działo, jest się przekonanym, że wszystko się uda i na wszystko będzie czas. Schyłek naiwnej wiary.

Między już a jeszcze?

Amerykanie, kierując się, wierzę w to, dobrą wolą, postanowili jeszcze np. ratować Somalię, ale gdy misja się nie udała, to od potrzebującej Ruandy chcieli być już jak najdalej.

Zatraciły się czerń i biel?

Tak. Moment euforii był króciutki. Ryszard Kapuściński, z którym miałem szczęście spotykać się przez 20 lat, wiele razy mówił o trzeciej epoce dekolonizacji, która musi nieuchronnie przyjść. Mam wrażenie, że proces ten właśnie się zaczyna. Tamte lata były być może szczytem dominacji naszej części świata nad resztą. Jednak, trzeba pamiętać, że to myśmy uważali, że jest super. Afryka obchodziła nas tylko tak, jak samarytanina obchodzi potrzebujący.

Jeśli nie ma potrzebującego, samarytanin przestaje istnieć jako taki?

Ten mały Murzynek jest mu niezbędny, żeby mógł mu obetrzeć nos, zrobić zastrzyk i podać koc. Ale jeśli mały Murzynek przestanie tego potrzebować, to samarytanin nie jest już zadowolony.

Rozmawiał Pan z Nelsonem Mandelą?

Rozmawiałem z Frederikiem de Klerkiem, z wodzem Zulusów Mangosuthu Ashpenazem Nathanem Buthelezi. Z Desmondem Tutu. To było jak wejście w filmowe kadry. Spotkałem przyjaciół Steve’a Biko. To był obfity wyjazd. Gęsty. Historia działa się na moich oczach, a to chyba największy skarb i gratyfikacja za trudy, jakie ponosi dziennikarz. Coś wyjątkowego. Byłem świadkiem rozpadu Związku Radzieckiego, ale koniec apartheidu w RPA był bardziej wydarzeniowy. Wyznaczały go wybory prezydenckie, konkretny termin. Było czysto. Jeżeli było się białym politykiem, trudno było udawać, że jest się po dobrej stronie. W Polsce na przykład okazuje się, że nikt nigdy nie był po złej stronie, bo pierwsi sekretarze partii uważają, że zwalczali komunę dużo lepiej niż ci, którzy byli w opozycji, a ci, którzy nie robili nic w ogóle, myślą, że byli najlepsi. Mierzi mnie ta nasza obłuda. Nie kupuję jej. Brzydzi mnie.

Znalazł Pan w RPA własną moralność?

W Afryce czułem, że mam w sobie ogromną ciekawość oglądania tej Historii. Rolą dziennikarza jest opowiadać o świecie. To nie tak, że podchodzę do tego zawodu cynicznie, ale ja jestem od informowania. Dziennikarz, który chce zmieniać świat, uzurpuje sobie coś, co mu nie przysługuje.

Komu przysługuje?

Tym, którzy niosą pomoc, pracownikom organizacji humanitarnych, ochotnikom w szpitalu w Nakuru pracującym za pensję miejscowego lekarza. Wtedy można mieć wpływ. To jest uczciwe. Dziennikarze to jest, niestety, armia zakochanych w sobie pyszałków. Mówię całkiem poważnie.

Pan nie jest pyszałkiem?

Nie widzę się w tym środowisku, w ogóle w nim nie występuję. Nie bywam na spotkaniach, nigdy nie byłem członkiem żadnego stowarzyszenia dziennikarskiego – kiedyś z lenistwa albo zabiegania, dziś z pełną premedytacją. Nigdy nie pójdę na bal dziennikarzy, nie będę uczestniczył w imprezach organizowanych przez tzw. środowisko. Staram się ze wszystkich sił mieć z tym jak najmniej wspólnego, żeby wciąż trwało moje zakochanie w tym zawodzie, które zaczęło się wtedy w Afryce Południowej.

Wojciech Jagielski Dziennikarz Działu Zagranicznego „Gazety Wyborczej”. Specjalizuje się w tematyce Afryki, Azji Środkowej i Kaukazu. Jest autorem kilku książek, m.in. nominowanej do Literackiej Nagrody Nike „Modlitwy o deszcz”.