SS-Obersturmbannführer Arthur Liebehenschel, szef sztabu Inspektoratu Obozów Koncentracyjnych, zamyślił się, patrząc w okno. Lubił wspominać Poznań. W końcu tam się urodził w listopadzie 1901 roku i spędził praktycznie całą młodość. Pracował jako kupiec i urzędnik. Wyjechał dopiero wtedy, kiedy władzę w mieście przejęli Polacy. Na samą myśl zaciskały mu się pięści. Usiadł wygodniej i wrócił do przeglądania papierów. Za oknem szumiały drzewa. Odkąd pracował w Oranienburgu z dala od gwaru berlińskiej centrali, zamyślał się częściej niż zwykle. Zwłaszcza teraz po ataku na Sowietów. Z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi. „Wejść” – rzucił. „Panie Sturmbannführer, ta kobieta chciała się z panem widzieć” – zameldował młody podoficer.
Poszukiwania
Dwudziestotrzyletnia Irena Zegarska szukała swoich braci od kwietnia 1940 roku. Dokładnie w dniu urodzin wodza III Rzeszy Adolfa Hitlera całą jej rodzinę wywleczono z gdyńskiego mieszkania i aresztowano. Kobietom: jej, siostrze i matce udało się wydostać z rąk gestapo. Dziewczęta urodziły się bowiem w Heidelbergu i podobnie jak matka doskonale mówiły po niemiecku. To wystarczyło, by mogły cieszyć się wolnością. Mężczyźni – a właściwie chłopcy jeszcze – mieli mniej szczęścia. Urodzili się w Polsce. Ich los był przesądzony. Zegarska tak opisała chwile po uwolnieniu we wspomnieniach opublikowanych w „Zeszytach Gdyńskich”: „Zainteresowałam się moimi braćmi, bo nie wiedzieliśmy, gdzie oni są. A oni byli zamknięci w drugiej części budynku i pewnie ta sama procedura tam była, ale to byli młodzi chłopcy, Edziu miał promocję do IV klasy gimnazjalnej, a Witold zdał maturę. Musiałam wrócić do pracy w Reichsbaumcie i o braciach nie wiedzieliśmy nic. Jeździłam do gestapo do Gdańska, na ul. Neugarten (gdzie później był Polski Konsulat Generalny), zgłaszałam się do gestapo i pytałam, gdzie są moi bracia? A oni mi na to, że są im »Umschulungslager für Jugendliche, czyli w przeszkoleniowym obozie dla młodzieży«, »a jak ich przeszkolą, to wrócą do domu«. Ale nie powiedzieli, gdzie oni są. Przyjechałam do domu i pocieszałam moją mamę: »Mamusiu oni są w przeszkoleniowym obozie dla młodzieży«. Nic nam to nie mówiło, bo my tu żadnych tego typu szkół nie mieliśmy”.
Nic dziwnego, jak się bowiem okazało „przeszkoleniowy obóz dla młodzieży” to był po prostu obóz koncentracyjny. Taka praktyka nie była niczym nowym. Niemieckie władze słynęły z eufemizmów, jakimi określały swoje poczynania (weźmy choćby ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej, czyli planowe
wymordowanie europejskich Żydów). Sprawa wyszła na jaw, kiedy na adres rodziny Zegarskich nadeszła kartka od chłopców. Uspokajająca w tonie, zapewniająca o dobrym zdrowiu obu braci, ale ze złowieszczą pieczątką „Konzentrationslager im Sachsenhausen Oranienburg bei Berlin”. Irena nie zastanawiała się nawet przez chwilę. „Muszę tam pojechać” – pomyślała. Wybłagała urlop i ruszyła w drogę. Miała zbyt mało doświadczenia, by wiedzieć, gdzie jedzie naprawdę.
Trupie główki
Gabinet Liebehenschela mieścił się na piętrze dużego budynku w kształcie litery T. Ogromne okna zapewniały odpowiednie nasłonecznienie, obite skórą meble wygodę, a duże biurko komfort pracy. W pomieszczeniu stała też przeszklona szafa. Na jej półkach poustawiane były skalpy. Liebehenschel nosił mundur już od ponad 20 lat. Walczył w I wojnie światowej, potem był we Freikorpsie. W końcu na dwanaście lat trafił do Reichswehry. Dosłużył się tam stopnia oberfeldwebla. Dał się urzec płomiennym przemowom Hitlera. Miał 31 lat, kiedy odbierał legitymację NSDAP z numerem 932 760. Kolejna o numerze 39 254 potwierdzała jego przynależność do SS. Wcielony do służby w oddziałach wartowniczych SS i skierowany do obozu Columbia trafił do berlińskiego Tempelhofu. Obóz Columbia był jednym z pierwszych miejsc odosobnienia w III Rzeszy, jednocześnie dość mało znanym. A jednak większość ze służących tam awansowała w aparacie SS. Podobnie jak Arthur Liebehenschel, który odkąd tylko stał się członkiem SS-Totenkopfverbände, zaczął swoją karierę. Najpierw był adiutantem w obozie Lichtenburg [założony w renesansowym zamku nieco ponad 100 kilometrów na południe od Berlina istniał w latach 1933–1939 – przyp. red.], skąd przeniósł się do szefostwa sztabu SS- Totenkopfverbände, a potem rozpoczął służbę w Inspektoracie Obozów Koncentracyjnych SS [Inspektion der Konzentrationslager (IKL) – przyp. red.]. Najpierw w wydziale politycznym, by w 1940 roku objąć funkcję szefa sztabu. W 1941 roku awansował do stopnia SS-Obersturmbannführera. Teraz szef sztabu IKL SS- Obersturmbannführer Liebehenschel wziął z biurka jakieś papiery, poprawił mundur i wyszedł.
W paszczy lwa
Irena Zegarska w stolicy III Rzeszy zatrzymała się u wuja Juliusa Loosa, kuzyna ojca, mieszkającego w dzielnicy Zehlendorf. Obie rodziny znały się bardzo dobrze. Żona wuja w czerwcu 1940 roku, słysząc plotki o tym, co się dzieje na podbitych przez Hitlera terenach Polski, przyjechała pociągiem do rodziny w Gdyni w momencie, gdy chciano ich wysiedlić. Siedziała wraz z matką Ireny, kiedy do pokoju wszedł orłowski Ortsgruppenleiter Kühl i powiedział: „Frau Zegarski, w ciągu 24 godzin proszę opuścić ten dom!”. Ciotka zdumiała się i zauważyła głośno: „Oj! Siedzi się tu jak na beczce z prochem!”. Potem stanowczo zaprotestowała, legitymując się obywatelstwem niemieckim. Walkę z urzędnikiem Kühlem udało się wygrać. Irena pojechała do Berlina wraz z ciotką do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i opowiedziała tę sytuację Ministerialratowi dr. Hansowi Globkemu [temu samemu, który wcześniej współpracował przy ustawach norymberskich – dop. red.]. Globke po rozmowie wydał jej zaświadczenie, że jej mama, siostra i ona aż do ustalenia ich przynależności narodowościowej mogą pozostać w Gdyni.
Jak się okazało, Globke był krewnym przyjaciółki rodziny – żony inż. Bernarda Dulnego z Gdyni. Chociaż miła była świadomość, że w nieprzyjaznym mieście jest ktoś, na kogo można liczyć, podróż do Sachsenhausen Irena musiała jednak odbyć sama. Podróż zaczęła, jadąc na Stettinerbahnhof. Tam musiała się dowiedzieć, jak dostać się do Sachsen- hausen. Pewien pan bardzo uprzejmie poinformował ją, żeby poszła na specjalny peron, z którego odjeżdża pociąg kursujący tylko do Sachsenhausen.
Kupiła bilet i pojechała do obozu. W pociągu była sama. Na stacji końcowej zapytała zawiadowcę, gdzie znajduje się obóz przeszkoleniowy dla młodzieży, a ten zdumiony zapytał, co to ma być – ochronka czy przedszkole? Doradził jednak, żeby wyszła i poszła szeroką ulicą prosto, a na jej końcu znowu kogoś zapytała. Droga była wybrukowana i wiodła przez pola i niewielki lasek. Gdy zbliżała się do niego, zobaczyła tablicę „Uwaga przejście wzbronione. Bez ostrzeżenia strzela się!”. Młoda kobieta zbagatelizowała ostrzeżenie, pomyślała, że na pewno nie będą strzelać, poza tym kolejarz kazał iść właśnie tam. Nagle wyrósł przed nią mur. Szła więc dalej wzdłuż niego i kiedy przechodziła obok wieży strażniczej, usłyszała „Halt! Halt!” i kroki po żelaznych schodach. Strażnik podszedł do niej. Powiedziała mu, że szuka brata. Specjalnie nie precyzowała, że chodzi o dwóch braci, żeby sobie nie pomyśleli, że pochodzi z „rodziny zbrodniarzy”. Powiedziała także, że brat jest w ośrodku przeszkoleniowym dla młodzieży. Strażnik zapytał, skąd to wie. W odpowiedzi usłyszał: powiedzieli na gestapo w Gdańsku, poza tym ma kartkę, którą strażnikowi pokazała. Uśmiechnął się i potwierdził, że to tu. Irena poprosiła, żeby strażnik wywołał brata, ale stanowczo odmówił. Wyjaśnił, że musi poczekać na komendanta, którego dziś już nie ma, a najlepiej będzie, jak się z nim umówi. Poradził jej, żeby następnego dnia przyjechała nie na stację Sachsenhausen, ale do Oranienburga, bo stamtąd bliżej do komendantury.
Następnego dnia znowu przemierzała tę samą trasę. W poczekalni komendantury zatrzymał ją oficer SS. Zapytał, co tu robi i kogo szuka. Po wysłuchaniu całej historii zaprowadził ją po schodach na pierwsze piętro, kazał usiąść i poczekać. Siedziała naprzeciwko biurek, gdzie pracowali dwaj esesmani. Jeden z nich pisał list do „frau” Nowakowskiej „aus Neustadt” [niemiecka nazwa Wejherowa – dop. red.], w którym komendantura zawiadamiała o śmierci męża. Jednak w pewnym momencie piszący zapytał drugiego, co podać jako przyczynę zgonu. Usłyszał, że to wszystko jedno, i niech napisze, że zmarł na wylew krwi do mózgu. W końcu z pokoju wyszedł oficer, który oznajmił, że komendant prosi ją do siebie. Irena została wprowadzona do gabinetu.
Cenne wspomnienia
Pokój był pusty. Uwagę Ireny przykuła szafa; wzdrygnęła się, widząc jej zawartość. Stała na środku i zanim zdecydowała, gdzie usiąść, otworzyły się drzwi i do wewnątrz wszedł oficer. „SS-Obersturmbannführer Arthur Liebehenschel” – przedstawił się i wskazał jej miejsce na jednym z dwóch białych foteli. Kiedy usiedli, poprosił kobietę, by raz jeszcze opowiedziała, co ją sprowadza do Oranienburga. Słysząc, że opowieść nie będzie krótka, poprosił o coś do picia i jedzenia. Gdy Irena kończyła swoją relację, Liebehenschel zdecydował się w końcu zadać pytanie, które nurtowało go już od jakiegoś czasu: „Frau Zegarski, jeśli wolno spytać, skąd tak doskonale zna pani język niemiecki?” – zapytał, delikatnie się przy tym uśmiechając, żeby nie przestraszyć młodej kobiety. „Studiowałam w Gdańsku i Poznaniu” – odparła bardzo pewnie. Ostatnie słowo sprawiło, że atmosfera w gabinecie stała się jeszcze bardziej familijna. „Poznań…” – ni to pytał, ni stwierdzał Liebehenschel. Z coraz większą uwagą przyglądał się Irenie i zaczął zadawać szczegółowe pytania. O zamek, o starówkę, o poszczególne ulice. Irena odpowiadała, barwnie opisując rodzinne miasto SS-Obersturmbannführera. Czuła, jak wiele od tego zależy. I rzeczywiście. W pewnym momencie rozpromieniony oficer wziął słuchawkę i wykręcił numer berlińskiej centrali RSHA [Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy – dop. red.]. Kiedy skończył, znowu delikatnie się uśmiechnął i kolejny raz podniósł słuchawkę. Tym razem słuchawkę telefonu służącego do połączeń wewnętrznych. Za chwilę do pokoju wszedł esesman. „Proszę zaprowadzić tę panią do Politische Abteilung [podobóz dla więźniów politycznych – dop. red.]. Ma zgodę na widzenie z braćmi” – powiedział Liebehenschel i grzecznie się ukłonił. Esesman doprowadził Zegarską do bramy obozu i poprosił o wystawienie jej przepustki.
Spotkanie
Szef oddziału politycznego przejrzał dokumenty i przepustkę, zapytał o dane personalne braci i o ich numery. Wyjął ich teczki, po czym chciał wiedzieć, czym bracia zajmowali się przed wojną. Irena odpowiedziała, że Witold dopiero zdał maturę, a Edward miał iść do 4. klasy gimnazjum. Oficer zdziwiony stwierdził, że w takim razie jemu się coś nie zgadza, bo po przyjeździe powiedzieli, że są ogrodnikami, więc teraz pracują w ogrodach obozowych. Poźniej usłyszeli śpiew i Irena dowiedziała się, że właśnie wracają z pracy. Poszedł po nich. Wrócił z braćmi ubranymi w zbyt małe pasiaki. Kiedy zobaczyli siostrę, zaczęli płakać i rzucili się sobie w ramiona. Edward, przerażony, zaczął pytać, jak ona się tu w ogóle znalazła i czy wróci do domu? Irena zauważyła, że Witold na nodze ma jakieś paskudne owrzodzenia i strupy. Oficer, który ich przyprowadził i który przyjął Irenę, widząc tę chwilę rodzinnego płaczu i zarazem radości, powiedział, że musi wyjść, bo nie może na to patrzeć. Irena jeszcze w Berlinie kupiła co nieco dla braci, czyli to, co mogła kupić bez kartek – rodzynki i papierosy. Chłopcy zaczęli łapczywie pochłaniać rodzynki. Siostra wiedziała, że Witold palił jeszcze przed wojną, ale dopiero teraz dowiedziała się, że Edward w obozie także zaczął palić. Rozmawiali godzinę, aż wrócił esesman. Oznajmił, że on kończy pracę i kończy się również ich widzenie. Oficer odprowadził panią Irenę, po czym zaproponował, że koleją wraca do Berlina i jeśli chce, to może mu towarzyszyć. Kobieta postanowiła następnego dnia ponownie pojechać do braci, ale przedtem pobiegła do apteki oraz zrobiła zakupy spożywcze. Kupiła maści na owrzodzenia, leki przeciwbólowe i witaminy, papierosy, jakieś konserwy itp. Rankiem pojechała do Oranienburga.
Ostatni akt
Wczorajszego popołudnia Arthur Liebehenschel długo myślał o niecodziennej wizycie młodej Polki i o Poznaniu. Sprawiła mu wyjątkową przyjemność. Wspominał ją nawet dziś rano, ale teraz pochłonęła go praca. „Tak?” – powiedział do słuchawki wewnętrznego aparatu. „Niech wejdzie”. Wstał zza biurka i tym razem już się nie uśmiechał. Nie mógł spełnić kolejnej prośby „Frau Zegarskiej” o widzenie z braćmi. Zgoda z RSHA była jednorazowa. Jedyne na co mógł się zgodzić, to przekazanie przygotowanej przez siostrę paczki. Wizyta nie trwała długo. Kończąc ją, Liebehenschel dał dziewczynie swoją wizytówkę. „Gdybym mógł być pomocny, proszę śmiało” – powiedział.
Czas przyszły
Wizytówki z numerem telefonu Szefa Sztabu IKL Irena Zegarska użyje tylko raz. Kiedy kilkanaście tygodni później przyjdzie kolejna kartka od Witolda, tym razem z prośbą o pomoc. Będzie w niej informacja, że chłopak nabawił się zapalenia ucha i ma być operowany w szpitalu obozowym. Irena zadzwoni do Oranienburga i na osobiste polecenie komendanta Witold leczony będzie prawidłowo. Potem okaże się jeszcze, że Liebehenschel, używając swoich znajomości, spowoduje, że obaj bracia trafią pod opiekę Norwega doktora Svena Oftedala, głównego lekarza obozowego. Nie będą musieli pracować fizycznie, będą lepiej odżywieni i odziani. Ba! Chłopcy i lekarz nawet się zaprzyjaźnią. Kiedy to się jednak stanie, Arthura Liebehenschela nie będzie już w IKL. Zamieni się miejscami z Rudolfem Hössem i zostanie przeniesiony do KL Auschwitz, gdzie zostanie komendantem podstawowego obozu tzw. Stammlager. Potem trafi jeszcze jako komendant na Majdanek.
Kiedy przed sądem w Krakowie odbywać się będzie jego proces, kilku byłych więźniów KL Auschwitz, zeznających jako świadkowie obrony, wskaże m.in. na polepszenie się warunków w obozie. To z rozkazu nowego komendanta zburzono stojące cele w bloku 11, wybudowano basen dla więźniów w obozie Auschwitz I, za jego kadencji zwolniono wielu więźniów, którym skończyły się „wyroki”. Choć dotyczyło to tylko Aryjczyków. Steven Paskudy w książce „Dowódca śmierci” o Liebehenschelu napisze tak: „…zarządził zaprzestania masowego bicia więźniów. Niektórzy kapo myśleli, że ten nowy komendant robi to tak na pokaz, albo żeby uniknąć wpisania na aliancką listę zbrodniarzy wojennych, i kontynuowali swój proceder. Liebehenschel szybko pozbawił ich pozycji i przywrócił ich w szeregi zwykłych więźniów”.
Piotr Setkiewicz, kierownik Działu Naukowego Muzeum KL Auschwitz, określi go jako „nie takiego zwykłego oprycha wśród wysokich oficerów SS”. Wspomni również, że jeden z więźniów opowiedział mu, że raz usłyszał od jednego ze współwięźniów, że kiedy komendant dowiedział się, jak grupa więźniów klnie na niewygodne buty, wydał rozkaz zamówienia i rozdania więźniom odpowiedniego obuwia. A zatem anioł w mundurze SS? Nie do końca! To Liebehenschel wyda rozkaz o przyznaniu esesmanom 50 punktów do ich ocen za każdego więźnia zastrzelonego przy „próbie ucieczki”. W praktyce będą to samowolne egzekucje. Komendant obozu zauważy również, że według jego obserwacji zbyt wielu więźniów pracuje we wszystkich możliwych miejscach, z wyjątkiem fabryk amunicji; tym samym obozowa siła robocza nie jest należycie wykorzystywana. Wyda podległym mu oficerom odpowiednie rozkazy. Na wyniki nie trzeba będzie długo czekać. Co wieczór i o poranku powtarzać się będzie ta sama sytuacja. Drogę z obozu do fabryk i z powrotem więźniowie będą pokonywać biegiem, zupełnie wykończeni, popędzani przez esesmanów i wachmanów oraz szczuci psami. Przed apelem ci, którzy padną, bedą wystawiani na widok innych więźniów. Przy apelach każdy blokowy złoży raport z wykonania przez jego grupę zadań wyznaczonych przez komendanta. Administracja obozu wyznaczy gratyfikacje i nagrody dla tych kolumn, a raczej ich blokowych, którzy mieli największy procent trupów wśród najmniej produktywnych pracowników.
Po wojnie
Bracia Zegarscy przeżyli wojnę. W punkcie kontrolnym Czerwonego Krzyża w Gdyni lekarze stwierdzili u Edwarda otwartą gruźlicę. Młodszy z braci żył jeszcze tylko 8 miesięcy. Witold dostał się na studia medyczne do gdańskiej Akademii Medycznej. Później będzie jej profesorem i prorektorem. O tym, że Liebehenschel sądzony był za zbrodnie wojenne w Krakowie, Irena dowiedziała się z prasy. Chciała nawet wysłać mu paczkę papierosów i liścik, ale Witold na to nie pozwolił. Mimo świadomości, że zawdzięcza Libehenschelowi życie, to pamięć o okropieństwach obozu nie dawała mu spokoju. SS-Obersturmbannführera Arthura Liebehenschela Najwyższy Trybunał Narodowy w Krakowie skazał 22 grudnia 1947 na karę śmierci przez powieszenie. Esesman został stracony 28 stycznia 1948 roku w krakowskim więzieniu Montelupich. „Do końca nie wybaczę sobie, że nie wysłałam mu tych papierosów” – napisze we wspomnieniach wiele lat później Irena Zegarska.