Według zapisu z 1917 roku kanadyjscy żołnierze dosłownie “zmilitaryzowali bycie miłymi”. Żerowali na złym stanie swojego wroga, najpierw zyskując odrobinę jego zaufania, a następnie obiecując lepszy dzień, aby finalnie przekuć pozornie dobry uczynek w broń. Jak do tego dochodziło i czy w ogóle ta historia jest prawdziwa?

Wołowina z puszki i granaty. Paskudny trik z okopów, który naprawdę mógł działać
Cała taktyka była prosta. Najpierw do sąsiedniego okopu przerzucano jedzenie w postaci puszek z bully beef, czyli konserwowej wołowiny. Czekano na okrzyki o dokładkę, a potem tą samą trajektorią posyłano serię granatów wprost na wygłodzonych wrogów. Nie wiemy, jak często sięgano po taki podstęp, ale mamy źródło, które opisuje go jako metodę, a nie wojenną opowiastkę. Trudno w to nie uwierzyć. W realiach kilkunastometrowych dystansów, chronicznego głodu i nocnych rajdów, które panowały podczas I wojny światowej, gdzie wojna rozgrywała się na znacznie bliższym dystansie niż dziś, właśnie takie proste sztuczki dawały przewagę w pierwszych sekundach zaskoczenia.
Czytaj też: Odbijające się bomby Upkeep, czyli jak Naziści nie zrozumieli geniuszu Brytyjczyka w II WŚ

Zacznijmy więc od samego wabika, czyli pakowanej do puszek wołowiny. Ta stanowiła fundament żołnierskiej diety po obu stronach konfliktu. Puszki były wszechobecne, trafiały do okopów bez przerwy, a szeregowi żyli rytmem suchych racji, herbaty i sporadycznych gorących posiłków z kuchni polowych. Obca puszka lecąca zza przeciwległego parapetu nie musiała więc koniecznie wyglądać jak coś złego, a sam głód bywa silniejszy niż ostrożność. Zwłaszcza że po tygodniach głodu czy monotonnego żywienia każdy dodatkowy kawałek mięsa wydaje się świętem. Taki prezent łatwo udawał drobną wymianę i gest, który w świecie okopów zdarzał się częściej, niż podpowiada pamięć o bezwzględności frontu.


Kontekst taktyczny jest równie ważny. Wojna pozycyjna szybko wykształciła mikroekonomię przemocy i sprytu. Nocne rajdy, krótkie wypady na sąsiedni odcinek, zrywanie zasieków, branie jeńców, zdobywanie dokumentów i sprzętu – to była codzienność małych patroli. Trik z puszkami i granatami idealnie się w to wpisuje, bo realizuje taktykę “najpierw obniżasz czujność, potem uderzasz”. Gdyby tego było mało, taki podstęp nie wymaga wielkich środków, a jeśli padał na podatny grunt, przynosił natychmiastowy efekt. Zwłaszcza z racji wykorzystywania charakterystycznego uzbrojenia, bo tak – forma granatów odgrywała w tej taktyce sporą rolę.
Czytaj też: Piekło w betonowym pancerniku Fort Drum. Pod koniec II WŚ Amerykanie nie dali szans Japończykom

Niegdyś granaty były projektowane pod walkę na kilkanaście metrów. Na początku wojny Brytyjczycy i Kanadyjczycy szeroko używali improwizowanych granatów w puszkach, które sprowadzały się do materiału wybuchowego w metalowym cylindrze z odłamkami, siejącymi stal na lewo i prawo po detonacji. Później standardem stała się bomba Millsa, czyli już klasyczny granat odłamkowy ze ściąganą zawleczką i kilkusekundowym opóźnieniem.
Co mówi nam historyczny zapisek?
W relacji kanadyjskiego oficera sekwencja jest prosta. Najpierw leci jedna puszka z mięsem, przekonując obrońców, że nie ma się czego bać, a wręcz przeciwnie. Potem druga – znów z jedzeniem. Gdy z kolei kolejne nie nadlatują, to dotąd obdarowywani zaczynają krzyczeć, by rzucać dalej. Wtedy następuje zmiana ładunku i wprost do ich okopów wędrują granaty. Normalnie w takiej sytuacji żołnierze uciekliby za zasłony, bo cokolwiek lądującego w jamie z ziemi należy traktować jako zagrożenie. Jednak zmęczeni i często zdemoralizowani żołnierze, którzy “zostali już kupieni”, łapali się na ten podstęp i zamiast uciekać… rzucali się zapewne na taki “podarek”, który w przeciwieństwie do poprzednich, eksplodował chwilę później.
Nie znaczy to jednak, że można tu mówić o regule. Mamy źródło spisane w 1917 roku i nic ponadto, co potwierdzałoby powszechność takiego postępowania. Front był niejednorodny, jednostki działały różnie, a to, co uchodziło w jednym rejonie za “dowcip wojenny”, gdzie indziej mogło skończyć się odwetową kanonadą i zakazem jakichkolwiek “gestów” wobec wroga. Kanadyjscy piechurzy dorobili się reputacji twardych specjalistów od rajdów, ale budowanie z pojedynczej relacji mitu o standardowej taktyce nie ma oparcia w faktach. Mamy wgląd w epizod – i na tym powinniśmy poprzestać.
Czytaj też: Nazistowskie szaleństwo czołgowe to nie tylko wielki Maus, ale też jednoosobowy Kugelpanzer
Warunki walki sprzyjały jednak takim taktykom. Linie biegły blisko siebie, nocą teren między okopami żył cichym ruchem patroli, a dzień po dniu powtarzał się rytuał czujności. W takim środowisku inteligentnie dobrana mistyfikacja miała sens. Puszka to nie biały sztandar, tylko element zaopatrzenia – z bliska wygląda tak samo po obu stronach. Rzut puszki nie jawi się aktem wrogości. Dopiero po chwili, gdy w powietrzu słychać syk zapalników, okazuje się, że to był początek ataku, a nie humanitarny gest. Czy ta historia jest prawdziwa? W granicach tego, co pozwala powiedzieć źródło – tak. Czy była powszechna? Nie mamy na to dowodów. Czy mogła być skuteczna? Jak najbardziej – sprzęt, odległości i dynamika starć premiowały takie zaskoczenia.