Megakrach przyszłości

Skąd mamy pewność, że następnego dnia w gniazdku będzie prąd, na stacji benzynowej paliwo, a w supermarkecie żywność? Przecież same tam nie przyjdą – trzeba je wyprodukować, przetworzyć, dowieźć. A jednak cała nasza cywilizacja opiera się na założeniu, że nigdy ich nie zabraknie.

Latem 1944 roku na Wyspę Świętego Mateusza położoną 300 kilometrów od brzegów Alaski przypłynął statek amerykańskiej straży przybrzeżnej. Przywiózł 19 mężczyzn (mieli obsługiwać radiostację nawigacyjną) oraz 29 reniferów. Zwierzęta były rezerwą pożywienia na wypadek kłopotów z dostarczeniem żywności statkiem. Po kilku miesiącach straż przybrzeżna zamknęła jednak radiostację i ludzie wrócili na ląd. Zwierzęta pozostały.

Wyspa okazała się dla nich rajem. Brak drapieżników, dobry klimat a przede wszystkim 10-centymetrowa warstwa porostów, które rozwijały się tam od tysiącleci, sprzyjały wzrostowi populacji. Kiedy po trzynastu latach ludzie znów odwiedzili Wyspę Świętego Mateusza, zastali na niej 1350 doskonale odżywionych reniferów.

Minęło kolejnych siedem lat. W 1963 r. na wyspie wylądował helikopter. Renifery były wszędzie – naliczono ich ponad 6 tysięcy sztuk. Były jednak mniejsze i gorzej odżywione: wszystkie porosty na wyspie zostały już zjedzone, zwierzęta żywiły się więc trawą. Po trzech latach, w 1966 r., badacze znów wrócili na wyspę. Była martwa i pozbawiona roślinności. Wszędzie leżały szkielety zwierząt. Z ogromnej populacji reniferów przeżyły tylko 42 sztuki – 41 samic i jeden bezpłodny samiec. Nie było żadnych młodych. Do lat 80. wszystkie renifery z Wyspy Świętego Mateusza wymarły.

Co ta historia ma wspólnego z kryzysami ekonomicznymi?

Iluzja nieskończonego wzrostu

W każdej gospodarce z ograniczonymi zasobami i niekontrolowaną konsumpcją koniec musi być taki sam jak w przypadku reniferów z Wyspy Świętego Mateusza. A jednak ludzie wierzą, że możliwy jest ciągły wzrost dobrobytu bez żadnych negatywnych skutków. Ludzkość wymyśliła bowiem coś, czego nie znały renifery – wymianę handlową opartą na wirtualnym pieniądzu. Ten system działał sprawnie przez ostatnie 40 lat, prowadząc do ogromnego wzrostu bogactwa i konsumpcji na całym świecie. I właśnie teraz – na naszych oczach – zaczął się sypać.

Czym jest wirtualny pieniądz? Wyobraźmy sobie, że wpłacamy do banku 100 złotych. W zamian otrzymujemy pokwitowanie, że jesteśmy właścicielami tych pieniędzy.

Chwilę później bank pożycza te pieniądze komuś innemu w postaci kredytu. Kredytobiorca wydaje pieniądze w sklepie, którego właściciel znów wpłaca je do banku i otrzymuje potwierdzenie, że jest ich właścicielem. Historia powtarza się i po krótkim czasie już 100 osób ma zaświadczenia, że są właścicielami 100 złotych – jedni w postaci kredytu, inni w postaci depozytu bankowego. W obiegu jest już 10 tysięcy złotych, ale tylko 1 procent z nich stanowią pieniądze realne – te wpłacone przez nas do banku. Pozostałe 99 procent to pieniądz wirtualny.

W świecie finansów, gdzie jednym kliknięciem myszki można wysłać na drugi koniec globu miliardy dolarów, takie operacje odbywają się każdego dnia na wielką skalę. Efekt?

Aby w obiegu na świecie pojawił się pierwszy bilion dolarów, potrzeba było 300 lat rozwoju kapitalizmu. A przecież w oparciu o ten bilion powstały wszystkie zbudowane przed 1973 rokiem fabryki, domy, porty, lotniska, autostrady itp. – cała gospodarcza infrastruktura. Potem ruszyła lawina. W 1984 r. w obiegu było już 10 bilionów dolarów. Kwota ta podwoiła się po 12 latach. Na kolejne podwojenie trzeba było czekać już tylko dziewięć lat, a na następne – sześć.

Dziś na wprowadzenie do obiegu biliona dolarów potrzeba instytucjom finansowym zaledwie kilku miesięcy. Na świecie krąży obecnie równowartość 90 bilionów dolarów. Ponad 90 procent tej kwoty to pieniądze wirtualne – istniejące tylko w postaci komputerowych zapisów.