Ostatnia tajemnica Leonarda

Jak dzień trudem wypełniony sen miły przynosi, tak życie dobrze przeżyte miłą śmierć wyprosi – napisał Leonardo da Vinci w jednym ze swoich wczesnych aforyzmów. Czy miał rację? Przekonał się o tym, mając 67 lat. 23 kwietnia 1519 roku geniusz wszech czasów podyktował ostatnią wolę, 2 maja zasnął na wieki. Spoczywa w kaplicy św. Huberta w Amboise, we Francji, w której spędził trzy ostatnie lata życia. Tak głosi oficjalna biografia. Ale czy rzeczywiście sarkofag z napisem Leonardo da Vinci kryje szczątki autora Mona Lisy? Wątpliwości są duże, bo nawet  boczna tabliczka  umieszczona w kaplicy informuje: „Tu prawdopodobnie jest pochowany Leonardo da Vinci”. Skoro to jedynie grób symboliczny, gdzie leżą kości wielkiego Włocha?

Włoscy badacze chcą sprawdzić, czy kości złożone w kaplicy św. Huberta w Amboise naprawdę należą do Leonarda da Vinci

Słodkie wygnanie

Tę ostatnią tajemnicę swego genialnego rodaka postanowiła zbadać włoska komisja państwowa, na której czele stoi historyk Silvano Vincenti. Włosi nie po raz pierwszy przymierzają się do tego zadania. Podobną chęć zgłosili: profesor antropologii na Uniwersytecie w Bolonii Fabio Frassetto w 1953 r. oraz dyrektor muzeum w Vinci Alessandro Vezzosi w 2004 r. Obaj spotkali się z odmową. Współczesna misja badawcza spoczywa w rękach Francuzów. Dlaczego wielki Włoch ostatnie 3 lata życia spędził we Francji? Nie miał wyboru. Po śmierci Giuliana de Mediciego, w marcu 1516 r., został bez mecenasa. Jedyne godne uwagi zaproszenie nadeszło od Franciszka I. Leonardo da Vinci poznał go w grudniu 1515 r. w Bolonii, gdzie towarzyszył papieżowi Leonowi X i jego świcie. 21-letni monarcha urzekł go niezwykłą ogładą oraz umiłowaniem kultury. Niebawem włoski geniusz był w drodze do Francji. Razem z nim przekroczyły Alpy przytroczone do siodła trzy obrazy – Mona Lisa, Dziewica z Dzieciątkiem i św. Anną oraz Jan Chrzciciel. Obdarzony tytułem pierwszego malarza, inżyniera i architekta oraz siedmioma setkami złotych skudów rocznie Włoch zamieszkał w pałacu Cloux (od 1660 r. upowszechniła się nazwa Clos-Lucé). Nowa siedziba była pierwszym miejscem, gdzie Leonardo czuł się naprawdę u siebie. Mistrz całe życie spędził na dworach między Florencją, Mediolanem i Rzymem. Teraz mógł – zgodnie z wolą młodego króla – spokojnie myśleć i pracować.

Niemłody już malarz zajmował się przede wszystkim hydrauliką, szkicował projekty królewskiej rezydencji w Romorantin, którą Franciszek I chciał wznieść dla swej matki Ludwiki Sabaudzkiej. Projekt był bardzo ambitny: przewidywał osuszenie bagien i odwrócenie biegu rzeki tak, by nawadniała pobliskie pola. Ponadto Leonardo tworzył maszyny i zabawki mające uświetnić królewskie przyjęcia; ku uciesze monarchy skonstruował na chrzest jego syna Henryka ogromnego mechanicznego lwa .

Dwór mistrza

 

Do stołu siadali z nim: oddany sługa Giovanni Battista de Vilanis i wierny uczeń 24-letni Francesco Melzi. Młodzieniec, który zapowiadał się jako świetny rysownik i malarz, zajmował się głównie kopiowaniem notatek mistrza. To w jego ramionach – a nie jak chce legenda w ramionach króla Franciszka I – Leonardo wyzionął ducha. To jego uczynił głównym spadkobiercą. Wielu badaczy uważa, że mistrz i uczeń byli kochankami. Leonardo da Vinci nie narzekał na brak gości. Często składał mu wizyty sam król, korzystając z podziemnego przejścia, które miało łączyć zamek w Amboise z oddalonym o jakieś pół kilometra pałacem Cloux. Gdy 10 października 1517 r. sługa Vilanis zaanonsował przybycie kardynała Luigiego D’Aragony, malarz ochoczo wyszedł mu naprzeciw. Antonio de Beatis, towarzyszący purpuratowi sekretarz, dokładnie opisał spotkanie . Mistrz pokazał gościom trzy obrazy: św. Annę, Jana Chrzciciela oraz Giocondę, namalowaną zdaniem Vasariego między 1502 i 1503 r. na zamówienie Giuliana de Mediciego, który – choć umarł 17 lat później – nigdy jej nie odebrał. Czy rzeczywiście kardynał podziwiał ten sam konterfekt, który w 1550 r., czyli 33 lata później, Vasari opisał jako portret Lisy Gherardini, żony bogatego florenckiego kupca Francesco del Giocondy, pozostanie tajemnicą. Chwaląc perfekcję zaprezentowanych płócien, Antonio de Beatis nie omieszkał jednak dodać, że „niestety, z powodu paraliżu prawej ręki nie można się po mistrzu więcej niczego dobrego spodziewać”. Zapis ten ciągle wzbudza wiele kontrowersji. Czyżby skrupulatny sekretarz się pomylił, a może nie wiedział, że mistrz jest mańkutem? Być może Leonardo – jak wielu mu współczesnych, chociażby Michał Anioł czy Sebastiano del Piombo – ukrywał swą leworęczność, bo była źle postrzegana. W świetle najnowszych badań Leonardo został istotnie pod koniec swego życia dotknięty udarem lewej półkuli mózgu, który odbił się paraliżem prawej strony ciała, a więc i prawej dłoni.

Lewa  – „boska”– ręka Leonarda, którą tworzył swe dzieła, również kryje wiele tajemnic. Sam mistrz, mając 60 lat, wykonał czerwoną kredą dwa szkice swojej ręki, tytułując je „La mano stanca”, czyli zmęczona ręka. Niektórzy uczeni twierdzą, że są to lustrzane odbicia jego prawej dłoni, sparaliżowanej po udarze mózgu. Z kolei Carmen Bambach przekonuje w swym eseju „Uso della mano sinistra nella scrittura e nei disegni di Leonardo da Vinci”, że rysunki te nie przedstawiają dłoni prawej – dotkniętej paraliżem (nie jest ona bowiem zwiotczała i niewładna), ale dłoń lewą, noszącą wszelkie znamiona anomalii genetycznej zwanej syndaktylią: dwa palce, środkowy i serdeczny, są częściowo zrośnięte, a palec mały jest szczególnie wydłużony. Właśnie taką rękę Leonardo namalował Chrystusowi w Ostatniej Wieczerzy, a także w swym turyńskim autoportrecie. Co ciekawe, w pochodzącym z 1510 r. fresku autorstwa Rafaela lewa ręka Platona, który powszechnie uważany jest za portret Leonarda, również ma cechy syndaktylii.

Wiele lat wcześniej, w 1475 r., Sandro Botticelli, malując obraz Adoracja Trzech Króli, uwiecznił Leonarda (razem terminowali u Verrocchia) z chromą lewą ręką: dwa palce, środkowy i serdeczny, nie są zgięte w stawie, w nienaturalnej pozycji jest też palec mały. Podobnych przykładów Carmen Bambach przytacza więcej. Właśnie z powodu syndaktylii Leonardo w notatkach z 1478 r., mając zaledwie 26 lat, nazwał swą lewą dłoń zmęczoną. Prawdopodobnie dlatego ubierał się ekstrawagancko w szaty z długimi rękawami. Wstydził się nie tylko tego, że był mańkutem, ale ukrywał również anomalię genetyczną. Być może właśnie z powodu wadliwej budowy dłoni otrzymał imię Leonardo, oznaczające okrutną bestię o drapieżnych kończynach.

Pomimo uznania dla swego talentu Leonardo całe życie borykał się z piętnem nieślubnego dziecka. Szczególnie zabolało go, że jego ojciec Ser Piero, umierając 9 lipca 1504 r., zostawił cały majątek synom i córkom z prawego łoża. Niewpisany na listę spadkobierców Leonardo wniósł sprawę do sądu. Przegrał. Być może dlatego, dyktując 23 kwietnia 1519 r. swój własny testament, nie zapomniał nawet o wiernej kucharce, której zapisał płaszcz z czarnego sukna, sztukę materiału i dwa dukaty. Rodzeństwu po mieczu – tego po kądzieli nie znał – podarował 400 skudów zdeponowanych w banku we Florencji. Salai i Vilanis otrzymali dom z winnicą pod Mediolanem. Melziemu przypadły w udziale wszystkie manuskrypty mistrza. Wierny uczeń poświęci życie, aby je ustrzec przed rozproszeniem. To z nich, przy pomocy dwóch skrybów, stworzy tak zwany „Traktat o malarstwie”. Krewny Melziego, Orazio, odziedziczywszy w 1568 roku notatki, nie zdawał sobie sprawy z ich wartości; to, czego nie sprzedał – rozdał, resztę złożył na strychu.

Wielka czaszka

 

Leonardo da Vinci szczegółowo zaplanował swój pogrzeb. Pragnął, aby pochowano go w kolegiacie Saint Florentin na zamku w Amboise. Podczas ceremonii żałobnej 60 biedaków miało trzymać zapalone świece – artysta zostawił pieniądze na zapłatę dla nich. Zamówił też 30 mszy zwykłych i 3 koncelebrowane, które miały zostać odprawione w trzech kościołach, w tym – w będącej nekropolią francuskich królów – bazylice klasztornej w Saint Denis. Gdy zmarł 2 maja 1519 r., jego ostatnia wola została wypełniona co do joty. Choć zrobił, co w jego mocy, dla godności swego ciała i spokoju swej duszy, nie było mu dane spoczywać w pokoju. Zamek w Amboise, jeden z piękniejszych nad Loarą, stanowił ulubioną siedzibę Franciszka I. Czarne chmury nad kompleksem zebrały się, gdy hugenoci wpadli na szaleńczy pomysł porwania małoletniego króla Franciszka II. Zamach się nie udał. 1500 protestantów, którzy 17 marca 1560 r. podjęli próbę przejęcia zamku w Amboise, gdzie przebywał monarcha, zostało ujętych. Powieszono ich lub utopiono w Loarze. Nie było haka, balkonu, na którym nie dyndałoby ciało straconego spiskowca. Fetor był tak nieznośny, że król z całym dworem zmuszony był w pośpiechu opuścić rezydencję. Mimo że w marcu 1563 r. właśnie w Amboise został podpisany kończący pierwszą fazę walk religijnych we Francji traktat, sam zamek nigdy nie odzyskał królewskiego splendoru. W XVII w. był wykorzystywany jako więzienie. Czasy rewolucji francuskiej dopełniły dzieła destrukcji –  w 1802 r. większa część zamku, w tym miejsce ostatniego spo- czynku włoskiego geniusza, zostały zburzone.

Minęło przeszło pół wieku. Arsene Houssaye, prowadzący w roku 1863 badania archeologiczne terenu, na którym niegdyś znajdowała się kolegiata Saint Florentin, ze zdumieniem przyglądał się wyciągniętej z kamiennej trumny czaszce. „Ależ jest wielka, bez wątpienia mogła pomieścić wyjątkowy mózg” – pomyślał i tak też napisał w swoim raporcie. Houssaye nie był zwykłym inspektorem. Chociaż jego nazwisko dziś znane jest niewielu osobom, w swojej epoce był celebrytą. Pisał wiersze i powieści, był krytykiem literackim, wydawcą, piastował urząd dyrektora Comédie Française. Od cesarza dostał synekurę w postaci urzędniczego stołka w ministerstwie kultury i Legię Honorową. Czy można nie dać więc wiary, że w raporcie napisał prawdę? Że między gruzami znalazł dużą kamienną trumnę, a w niej olbrzymi szkielet i wielką czaszkę, która mogła pomieścić wyjątkowy mózg, zaś na wieku trumny (według innych źródeł na marmurowej płycie) można było odczytać litery LEO DUS VINC – co mogło oznaczać tyko jedno –  LEONARDIUS VINCIUS?

Przekonany o wielkości swego odkrycia Houssaye polecił wykonanie odlewu czaszki. Nie wiadomo jednak, gdzie się obecnie znajduje. Kości z kolei zostały zdeponowane w wiklinowym koszu i potraktowane z niezbyt wielką pieczołowitością – słuch o nich zaginął. Znaleziono je 11 lat później, w 1874 r., i pogrzebano w kaplicy św. Huberta. Leonardo nie byłby z tego zadowolony. Wegetarianinowi, znanemu z tego, że kupował od ulicznych sprzedawców uwięzione w klatkach ptaki, aby wypuścić je na wolność, nie mógł przypaść do gustu patron myśliwych.

Czy są to rzeczywiście kości geniusza? Włoski Indiana Jones Silvano Vincenti,  stojący na czele powołanego w 2003 r. Narodowego Komitetu do spraw Historycznego i Artystycznego Dziedzictwa, którego celem jest badanie nierozwiązanych zagadek przeszłości (kilka miesięcy temu badał domniemane szczątki Caravaggia), nie ma wątpliwości. „Na to pytanie można będzie odpowiedzieć po otwarciu krypty – twierdzi. – Jedynie wykonawszy wszystkie dostępne dziś analizy, a chcemy to zrobić w dwóch niezależnych zespołach: francuskim i włoskim, będzie można ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy w kaplicy spoczywają szczątki wielkiego Leonarda, czy nie”. Giorgio Gruppioni, profesor antropologii na Uniwersytecie w Bolonii, uważa, że decydujące będzie badanie DNA. Tezę tę kwestionuje nieuczestniczący w pracach Alessandro Vezzosi, dyrektor muzeum malarza w Vinci – Leonardo nie zostawił przecież potomstwa, nie ma też żadnych pewnych informacji o miejscach pochówku jego bliskich krewnych. Gruppioni przekonuje jednak, że zespół ma zamiar porównać DNA kości spoczywających w kaplicy św. Huberta z DNA zostawionym przez samego geniusza – miał on bowiem zwyczaj rozprowadzać farbę na płótnie kciukiem, używając śliny. Choć do tej pory nie udało się tego rodzaju śladów DNA znaleźć, Vincenti jest optymistą: „Nawet bez DNA można będzie przybliżyć się do prawdy, porównując wyniki badań mikrobiologicznych, chemicznych, datowania radiowęglowego itp. z faktami znanymi z zapisów historycznych: wiekiem, przebytymi chorobami, budową ciała, wadami genetycznymi, nawykami żywieniowymi, wiadomo, że mistrz był wegetarianinem”.

Jeśli analizy wykażą, że grób w kaplicy św. Huberta nie jest jedynie symbolicznym miejscem pochówku, Leonardo da Vinci pozostanie w Amboise, bo taka była jego ostatnia wola – twierdzą Włosi. W przypadku gdy badania nie potwierdzą tożsamości geniusza lub gdy okaże się, że trumna w kaplicy św. Huberta jest pusta, zespół ma zamiar przekopać teren, gdzie znajdowała się kolegiata Saint Florentin, w której kazał pochować się włoski geniusz. Houssaye mógł się przecież pomylić. Być może znaleziona przez niego wielka czaszka, nad którą się poetycko zamyślił, wcale nie mieściła wielkiego mózgu. Jeśli i w podziemiach Saint Florentin nie uda się odkryć ziemskich szczątków geniusza, będzie to znak, że zazdrośnie strzeże swej ostatniej tajemnicy.

Więcej:udar mózgu