Pancerne rydwany. Jak czołgi zmieniły przebieg wojen?

Ponad 100 lat temu narodził się czołg – maszyna, która całkowicie zmieniła sposób prowadzenia wojen.
Pancerne rydwany. Jak czołgi zmieniły przebieg wojen?

Pod koniec 1914 roku dowódcy walczących w Europie armii stanęli przed nieznanym dotąd problemem. Po raz pierwszy w historii wojen obrona przeciwnika była nie do pokonania. Mimo użycia najnowocześniejszej techniki i oddziałów liczących dziesiątki tysięcy żołnierzy każde natarcie kończyło się masakrą, a najeżone kilometrami zasieków i gniazdami karabinów maszynowych okopy okazywały się twierdzami nie do zdobycia. Tak prowadzona wojna mogła się ciągnąć w nieskończoność.

Przewidywane na sześć tygodni walki trwały już cztery razy dłużej, po obydwu stronach zginęło lub zostało rannych ponad półtora miliona żołnierzy, a koszty prowadzenia wojny rosły lawinowo. Generałowie nie wiedzieli, co robić. Ich wiedza wojskowa, opierająca się na zasadzie „przewaga-bitwa-rozstrzygnięcie”, nadawała się do lamusa. Na kombinację „okopy-drut kolczasty-karabin maszynowy” ten sposób nie działał. Nie można ich było pokonać frontalnym natarciem ani oskrzydlić kawaleryjskim rajdem, jak robiono to od wieków. Próby zniszczenia umocnień zmasowanym ogniem artylerii były mało skuteczne; wynaleziony pół wieku wcześniej drut kolczasty do grodzenia pastwisk dla bydła okazał się wyjątkowo oporny na ostrzał. Opinia publiczna zaczynała mieć dość „woj-ny okopowej” i informacji o kolejnych zabitych, zakończenie konfliktu nie wchodziło jednak w grę. Istniał tylko jeden sposób na zdobycie przewagi – trzeba było wymyślić nową broń.

Konstruktorzy i wynalazcy

Początek XX wieku był czasem fascynacji techniką. Nic więc dziwnego, że do rządów i sztabów zaczęły masowo napływać propozycje wynalazków, które miały pomóc w przełamaniu impasu na froncie. Samo tylko brytyjskie Ministerstwo Uzbrojenia otrzymało 20 tys. sugestii. Niektóre z nich mogą budzić dziś uśmiech, ale wówczas były poważnie brane pod uwagę. Wiele propozycji kończyło się budową prototypu i mniej lub bardziej zaawansowanymi testami. W owym czasie nikt nie wiedział, jak powinna wyglądać i działać broń zdolna do przełamania umocnień przeciwnika. Wśród propozycji znalazły się więc m.in. pancerna taczka wyposażona w karabin maszynowy; opancerzony samochód z zasilanymi sprężonym powietrzem szczypcami do przecinania zasieków;  zmotoryzowany fort z baterią 3-funtowych dział (przed II wojną światową ciężar pocisku wyrażano w funtach) i 200-osobowym desantem piechoty – nowoczesna wersja średniowiecznej wieży oblężniczej; ogromne pancerne bębny napędzane silnikiem lub końmi oraz pędzące z prędkością 160 km/godz. mechaniczne koło wypełnione ładunkami wybuchowymi.

Zamki na kółkach

Najwięcej wysiłku włożono w konstrukcję zdolnego do manewrowania pojazdu, który umiałby miażdżyć zasieki i przekraczać kilkumetrowej szerokości okopy. Problem niszczenia umocnień pierwsi wynalazcy próbowali rozwiązać za pomocą… wielkich kół.

Jesienią 1914 roku inżynier Mikołaj Lebiedenko zaproponował rosyjskiemu ministerstwu wojny zbudowanie pancernego rydwanu składającego się z dwóch 9-metrowej średnicy kół, pomiędzy którymi byłby umieszczony pokład uzbrojony w baterię dział i karabiny maszynowe. Każde koło byłoby napędzane 240-konnym silnikiem spalinowym Maybach, używanym również w sterowcach Zeppelin. Za stabilizację konstrukcji miało odpowiadać trzecie zamocowane z tyłu koło średnicy 1,5 metra. Pojazd szerokości 12 metrów, o masie bojowej 60 ton, poruszający się z prędkością 17 km na godzinę, miał z łatwością rozjeżdżać zasieki i okopy, a umieszczona 5 metrów nad ziemią opancerzona platforma bojowa dawałaby 10-osobowej załodze możliwość obserwacji pola bitwy i niszczenia stanowisk karabinów maszynowych.

Lebiedenko skonstruował drewniany model napędzany mechanizmem gramofonowym i zademonstrował jego działanie carowi. Mikołaj II był zachwycony, prace ruszyły pełną parą i w lipcu 1915 roku pojazd nazwany roboczo „Nietoperzem” (widziany z góry przypominał śpiącego nietoperza) był gotowy do testów. Te odbyły się 60 km od Moskwy. Początkowo wszystko szło po myśli konstruktora – pancerny rydwan wyrwał nawet stojące na jego drodze drzewo – jednak wkrótce tylne koło zagrzebało się w gruncie i „Nietoperz” ugrzązł.

Chociaż powstał jeszcze drugi egzemplarz i prowadzono kolejne testy, z konstrukcji ostatecznie zrezygnowano. Okazała się zbyt ciężka i zbyt podatna na ogień artylerii, a przede wszystkim kosztowna – zbudowanie jednego „Nietoperza” kosztowało 250 tys. rubli (dla porównania miesięczny żołd carskiego podporucznika wynosił 65 rubli). Jednak pierwsze próby z nową bronią szły właśnie w tym kierunku.

Podobną do rosyjskiej, ale jeszcze potężniejszą konstrukcję opracowywał w tym samym czasie brytyjski komandor Thomas Hetherington. Jego pojazd o nazwie „Big Wheel” (Wielkie Koło) zapowiadał się na prawdziwą jeżdżącą fortecę – długi na 30 metrów, szeroki na 24 metry i wysoki na 14 metrów miał mieć trzy koła średnicy 12 metrów i trzy wieże z dwiema 4-calowymi armatami w każdej.

Grubość pancerza tego kolosa miała wynosić 75 mm, a waga – 1000 ton. Z tego powodu „zamek na kołach” osiągałby prędkość jedynie 3 km na godzinę, co czyniłoby z niego łatwy cel dla artylerii. Z pomysłu również zrezygnowano.

Traktorem na front

Rankiem 19 października 1914 roku Ernest Dunlop Swinton, brytyjski korespondent wojenny i asystent ministra w komitecie ds. obrony imperium, jechał samochodem z St. Omer do Calais we Francji. Nagle doznał olśnienia. 46-letni Swinton, który tylko ze względu na wojnę nie przeszedł jeszcze na wojskową emeryturę, od dawna myślał o bojowej maszynie zdolnej do przełamywania wrogich umocnień. Tego dnia przypomniał sobie list, który jeszcze przed wybuchem wojny dostał od przyjaciela – inżyniera Hugha Marriotta.

Inżynier opisywał w nim maszynę, którą widział w Antwerpii. Był to amerykański ciągnik Holt Caterpillar Tractor. Pojazd był wyposażony w silnik spalinowy o mocy 120 koni mechanicznych, ważył 8 ton i mógł rozwijać prędkość do 24 kilometrów na godzinę. Jednak tym, co go wyróżniało, był napęd – para gąsienic – dzięki którym mógł poruszać się nawet w grząskim i wyboistym terenie. Gąsienice nie były niczym nowym – pomysł sięgał końca XVIII wieku, a w 1830 roku polski matematyk i wynalazca Józef Hoene-Wroński opracował jego teoretyczne podstawy. Jednak opatentowano je dopiero na początku XX wieku w USA i tam zaczęła się produkcja maszyn wyposażonych w gąsienice.

Marriott proponował wykorzystanie gąsienicowych traktorów jako ciągników artyleryjskich. Pomysł był sensowny – w owym czasie armaty były ciągnięte wyłącznie przez konie. W czasie manewrów brytyjskiej armii we wrześniu 1913 roku 45 tysiącom żołnierzy musiało towarzyszyć 17 tysięcy koni przeznaczonych do ciągnięcia 2200 dział. Zapewnienie paszy i wody takiej liczbie zwierząt stanowiło nie lada logi-styczne wyzwanie, a w warunkach długotrwałej wojny stawało się prawie niemożliwe. Swinton zaproponował zakup holtów jako ciągników do dział dla brytyjskiej i francuskiej armii, ale jego wyobraźnia sięgała dalej. A gdyby tak wyposażyć gąsienicowy traktor w pancerz i działo?

Było to niebezpieczne także dlatego, że biegnące wewnątrz przewody nagrzewały się do czerwoności, przez co temperatura w tanku sięgała 50 stopni Celsjusza. Aby uniknąć poparzeń, należało zakładać skórzane maski, czapki i rękawice. Jeszcze gorzej było w przypadku użycia znajdującego się w czołgu działa i karabinów maszynowych. Niewentylowane wnętrze błyskawicznie wypełniały trujące gazy, co pro-wadziło do groźnych zatruć i omdleń. Hałas był niewyobrażalny. Wizjerów, przez które patrzyli kierowca i dowódca, niczym nie osłaniano, co w przypadku ostrzelania czołgu groziło poważnymi ranami oczu od odprysków stalowego pancerza. Do tego 200-litrowy zbiornik paliwa umieszczony był tuż obok kierowcy – w przypadku bezpośredniego trafienia oznaczało to, że załoga spłonie żywcem.

Do obsługi pierwszych tanków potrzebni więc byli wyjątkowi twardziele, ponadto znający się na mechanice, gdyż Mark I był konstrukcją zawodną. Pękające przewody trzeba było reperować na bieżąco, a po stu kilometrach jazdy większość mechanicznych elementów nadawała się do wymiany. Pojazd wyposażono w trzy skrzynie biegów – osobną do utrzymywania prędkości i po jednej dla każdej z gąsienic. Musiały je obsługiwać w sumie trzy osoby, kierowanie czołgiem wymagało więc doskonałego wręcz zgrania załogi. W brytyjskiej armii istniała jednostka, której żołnierzy można było szybko przekwalifikować na nowy rodzaj broni. Był to stacjonujący w Bisley 700-osobowy Zmotoryzowany Oddział Karabinów Maszynowych. Pierwszymi czołgistami świata zostali więc… motocykliści.

Oddział powstał na początku wojny jako mobilna jednostka, której zadaniem były rajdy na tyły wroga – coś w rodzaju motocyklowej kawalerii. Wyposażony w maszyny z przyczepami, w których zamontowane były ckm-y, w warunkach wojny pozycyjnej okazał się niestety bez-użyteczny i nie wziął udziału w walkach. Jednostkę przemianowano na Armoured Car Section – Sekcję Samochodów Pancernych i rozpoczęto intensywne szkolenia. O ile strzelanie z karabinów maszynowych z poruszających się pojazdów motocykliści mieli opanowane, o tyle obsługa dział kalibru 57 milimetrów, w które uzbrojony był Mark I, stanowiła nowe wyzwanie. Pierwsze treningi czołgowych kanonierów odbywały się więc na… okrętach Royal Navy.

Było to o tyle uzasadnione, że mocowanie dział w pierwszych czołgach przypominało to z okrętów wojennych. Działa umieszczono po bokach w opancerzonych budach, do złudzenia przypominających te na kadłubach krążowników. Trudne szkolenia i wyzwania związane z nieznanym dotąd sprzętem sprawiły, że w jednostce kształtował się zupełnie nowy typ żołnierzy.

Siedmioosobowa załoga czołgu musiała być samowystarczalnym zgranym pododdziałem. W nagrzanym, hałaśliwym i zadymionym wnętrzu brakowało czasu na wojskowe rytuały – półnadzy mężczyźni w maskach porozumiewali się krzykiem lub na migi. Niezwykła więź spajała nie tylko załogi, ale też tworzyła się między nimi. Samotny czołg nie miał szans w starciu z artylerią i piechotą wroga. Powolny, z ograniczoną możliwością ostrzału w różnych kierunkach, ze słabą widocznością z miejsc kierowcy i dowódcy, był łatwym celem. Załogi wiedziały, że szanse na przeżycie mają jedynie, współpracując z innymi. Tanki miały atakować w dużych grupach, a ich siłą miała być nie tylko przerażająca wroga konstrukcja, ale też morale całej pancernej jednostki.

Diabeł nadchodzi!

3 grudnia 1915 roku Winston Churchill pisał do naczelnego dowódcy brytyjskich wojsk we Francji: „W Anglii wykańcza się obecnie 70 sztuk tego sprzętu. Nie należy jednak używać żadnego z nich, dopóki wszystkie nie będą gotowe”. Pierwszy lord admiralicji zakładał, że tylko zmasowane uderzenie czołgów może przełamać impas na froncie. Chciał ich użyć, gdy gotowych będzie pełne sześć kompanii – 150 maszyn. Jednak jego plany musiały ulec zmianie pod wpływem politycznych nacisków. 1 lipca 1916 r. do frontalnego ataku nad Sommą ruszyło 120 tysięcy brytyjskich żołnierzy. Dowodzący nimi generał Rawlinson był przekonany, że poprzedzający natarcie ostrzał artyleryjski zniszczył zasieki z drutu kolczastego i znajdujące się za nimi niemieckie okopy. Mylił się. W ciągu niespełna kilku godzin zginęło 20 tys. żołnierzy, a 40 tys. zostało rannych.

Były to największe w historii straty brytyjskiej armii poniesione w ciągu jednego dnia. Trzeba było coś z tym zrobić. Generał Douglas Haig zażądał przysłania na front czterech kompanii tanków liczących wówczas zaledwie 49 maszyn. Tylko 32 z nich dotarły na miejsce wyjścia, po czym dziewięć zepsuło się, a pięć ugrzęzło w bagnie. Do natarcia można było użyć 18 maszyn. Pierwsza miała ruszyć kompania D, licząca już tylko trzy czołgi. Wkrótce jeden z nich wpadł do głębokiego rowu, więc pierwszy w historii atak pancerny mogły przeprowadzić tylko dwa. Rozpoczął się on w mglisty poranek 15 września 1916 roku pod Flers w północnej Francji.

Niemiecki korespondent wojenny tak zapamiętał ten moment: „Kiedy we mgle zwiadowcy wyczołgali się z kryjówek i spojrzeli w stronę Anglików, krew zamarzła im w żyłach. Dwa monstrualne stwory pełzły w kierunku okopów. Nie zważając na rozrywające się wokół pociski, zwiadowcy przecierali oczy ze zdumienia, zafascynowani i sparaliżowani tym, co ujrzeli. Wychylili się znad krawędzi okopu, wytrzeszczając oczy do granic możliwości. Tymczasem dwa monstra, kołysząc się na boki, zbliżały się powoli. Nic nie mogło ich powstrzymać, ich nadprzyrodzona siła wydawała się niemożliwa do zatrzymania. Ktoś krzyknął: »diabeł nadchodzi!« i słowa te lotem błyskawicy obiegły okopy”.

Pierwszy do wrogich pozycji dotarł czołg D1 dowodzony przez kapitana Harolda Mortimore’a. Niczym straszliwa zjawa zgniótł zasieki i zionąc ogniem z działa i karabinów maszynowych, przetoczył się nad okopami, budząc powszechną panikę. I chociaż w następnych miesiącach Niemcy nauczyli się walczyć z tankami, a także rozpoczęli konstruowanie własnych (24 kwietnia 1918 roku pod Villers-Bretonneux dojdzie do pierwszego w historii pojedynku od-działów pancernych – trzech brytyjskich Mark IV z trzema niemieckimi A7V), wiadomo już było, że w sposobie prowadzenia wojen nastąpił historyczny przełom.

Rozpoczęło się stulecie czołgów.