Polska zamyka szkoły na dwa tygodnie. Ekspert wyjaśnia, czy to dobry ruch

Premier Mateusz Morawiecki poinformował, że rząd zdecydował o zamknięciu wszystkich placówek edukacyjnych w kraju na dwa tygodnie. Niektórzy zadają pytanie o słuszność takiej decyzji. W końcu dzieci bardzo łagodnie przechodzą ewentualne zakażenie. Czy w takim razie zamknięcie szkół ma sens?
Polska zamyka szkoły na dwa tygodnie. Ekspert wyjaśnia, czy to dobry ruch

– Wirus rozprzestrzenia się niezwykle szybko. Niech rozsądek idzie w parze ze zdrowiem. Decyzja o zamknięciu szkół obowiązuje od poniedziałku (tj. 16 marca), ale już od jutra prosimy, żeby wszyscy ci, którzy mogą się powstrzymać od posyłania dzieci do szkoły, zrobili to. Dotyczy to też uczniów szkół średnich – powiedział premier Morawiecki na specjalnej konferencji prasowej.

Zdecydowano także o zamknięciu przedszkoli, żłobków, klubików dziecięcych, kin, teatrów i muzeów.

Tym samym Polska wzięła przykład z innych krajów dotkniętych epidemią. W obawie przed rozprzestrzenianiem się nowego koronawirusa niezbędne są zdecydowane kroki, co pokazuje sytuacja we Włoszech, które zbyt długo zwlekały z podjęciem pewnych działań. Obecnie na terenie całego kraju wprowadzono „czerwoną strefę”.

 

Koronawirus a zamknięte szkoły

Część osób jest przeciwna zamykaniu szkół. Powołują się przy tym na niski procent zachorowalności i praktycznie zerowy śmiertelności dzieci w grupie 0-9 lat oraz wynoszący zaledwie 0,2 proc. w grupie 10-19 lat.

O ile dzieci rzeczywiście mogą łagodnie przejść ewentualne zarażenie koronawirusem, to niestety jako chorzy bądź nosiciele stanowią poważne zagrożenie dla ogółu społeczeństwa.

Patogen może przenieść się z dzieci na osoby starsze, które są w tzw. grupie ryzyka (śmiertelność w grupie 80+ to 14,8 proc.) – w tym nauczycieli, wychowawców, pracowników szkół i przedszkoli. Poza tym wśród uczniów mogą znaleźć się także dzieci z osłabioną odpornością lub chorobami układu oddechowego, u których Covid-19 może mieć cięższy przebieg.

 

“Najskuteczniejsza interwencja niefarmaceutyczna”

Prewencyjne zamykanie szkół popiera też Nicholas Christakis, socjolog i lekarz z Yale University.

Christakis podkreśla, że częściej dochodzi do tzw. reakcyjnego zamykania szkół. To znaczy, że placówki zostają zamknięte, gdy na ich terenie odnotowano pierwszy przypadek zakażenia wirusem. Dane z pandemii grypy z 2006 roku mówią, że takie reakcyjne zamykanie szkół daje wymierne efekty.

– Analizy z wykorzystaniem modeli matematycznych zwykle stwierdzają, że reakcyjne zamknięcie szkół dla średnio przenoszonego patogenu zmniejsza skumulowany wskaźnik infekcji o około 25% i opóźnia szczyt epidemii w regionie o około 2 tygodnie – mówi Christakis.

Opóźnienie szczytu zachorowalności pozwala na lepsze przygotowanie oraz nie przeciążanie placówek medycznych.

Nic dziwnego, że prewencyjne zamykanie szkół – czyli jeszcze przed pojawieniem się pierwszych przypadków wirusa – to rozwiązanie o wiele bardziej bezpieczne. Bowiem nawet jeden chory może zarazić kilkanaście kolejnych osób.

– Prewencyjne zamykanie szkół okazało się jedną z najskuteczniejszych interwencji niefarmaceutycznych, jakie możemy wdrożyć. Zamknięcia prewencyjne szkół działają tak samo jak reakcyjne nie tylko dlatego, że „usuwają z obiegu” dzieci będące przekazicielami wirusa. Nie chodzi tu tylko o zapewnienie dzieciom bezpieczeństwa. Takie rozwiązanie zapewnia bezpieczeństwo całej społeczności. Kiedy zamykasz szkoły, zmniejszasz kontakty wśród dorosłych – rodzice przychodzą do szkoły, nauczyciele są obecni. Kiedy zamykasz szkoły, skutecznie wymuszasz na rodzicach pozostanie w domu – wyjaśnia Christakis w rozmowie z magazynem Science.

Ekspert jako przykład podał także epidemię grypy hiszpanki (1918 r.). Władze regionalne również zdecydowały wtedy o zamknięciu szkół, co – jak oszacowali naukowcy – pozwoliło uratować znaczną liczbę istnień ludzkich.

– St. Louis zamknęło szkoły tuż przed szczytem epidemii, na około 143 dni. Pittsburgh zamknął szkoły 7 dni po szczycie zachorowań i tylko na 53 dni. Śmiertelność z powodu epidemii w St. Louis była na poziomie jednej trzeciej śmiertelności odnotowanej w Pittsburghu – mówi ekspert.