Praska szkoła

Agnieszka Holland (ur. 1948 r.), reżyser i scenarzystka filmowa. Ukończyła szkołę filmową w Pradze (FAMU). Dwukrotnie (1985 i 1991 r.) nominowana do Oscara.

Jako 15-latka stwierdziłam, że chcę robić filmy. Za komunizmu było to dość ekstrawaganckie, szczególnie w moim wieku, mojej sytuacji i ze względu na moją płeć. Szybko zorientowałam się, że edukacja w Łodzi nie jest możliwa, m.in. z powodu historii mojego ojca i jego tajemniczej śmierci. Nazwisko Holland było nie do zaakceptowania, szczególnie w łódzkiej szkole, znajdującej się pod specjalnym nadzorem politycznym. Ktoś ze znajomych poszedł na studia do Pragi i tak nasunął mi się pomysł wyjazdu z Polski. Pojechałam na egzaminy wstępne do praskiej szkoły i jakimś cudem dostałam się z pierwszą lokatą jeszcze przed maturą.

Jaka była Praga w tamtym czasie?

Dla mnie był to szok kulturowy, językowy i egzystencjalny. Nie miałam wtedy jeszcze 18 lat. Dodać muszę, że w tamtym czasie Polacy mieli do Czechów i Słowaków stosunek dość pogardliwy, uważało się, że to śmieszny język, żadna kultura, a Pepiczki to tchórze.

A pani?

Tam odkrywało się zachodnią literaturę i międzywojenną awangardę. Trafiłam na moment renesansu. Nie tylko tamtejsze kino, ale i literatura zaczynały coś znaczyć, bo pojawili się m.in. Hrabal czy Kundera.

Pani była tłumaczem dzieł Kundery.

Tak. A sam Kundera był moim profesorem literatury na pierwszym roku. Czechy przechodziły destalinizację dopiero w połowie lat 60., miały więc pewien rodzaj napięcia intelektualnego, którego w Polsce już wtedy nie było. Przyjechałam do Pragi pełna niesmaku do polityki, a szczególnie tej ograniczającej się do mafijnych walk spoconych komunistów. Kiedy byłam na drugim roku, zaczęła się praska wiosna, a wraz z nią zmiana na stanowisku pierwszego sekretarza. Nikt z nas się tym nie przejmował – po prostu jeden gangster zamieniał się w drugiego, ale szybko okazało się, że nowa ekipa ma inny stosunek do niezależności. Osobowościowo zmiana ta była również istotna, bo Dubček nie był człowiekiem o charakterze dogmatycznego biurokraty, jak jego poprzednik Novotný. Był dość prosty i życzliwy, ale przede wszystkim był Słowakiem, czyli należał do tzw. mniejszości. I to właśnie dawało mu pewien rodzaj „janosikowej” wrażliwości. Nie reprezentował władzy bogatej większości i teraz on miał decydować, jak ten kraj ma wyglądać. Ja sama byłam zbyt przejęta nauką i tym, jakim chciałabym być twórcą, a jakim może twórcą już jestem. Pod koniec kwietnia 1968 r., gdy szłam ulicą, pojawiła się demonstracja. Jedna z tych, które później rozlały się po Pradze. Mieszanka politycznej rewolty studentów francuskich, czeskiego anarchizmu piwnego i jeszcze coś hipisowatego w tym tkwiło. Wszystko razem było tak radosne, że przyłączyłam się do nich. No… i już tak szłam. Nigdy potem nie przeżyłam takiego zjednoczenia ze zbiorowością.

Wtedy nadszedł sierpień.

Noc z 20 na 21 sierpnia, gdy wojska Układu Warszawskiego weszły do Czechosłowacji, była szokiem. Znajoma aktorka, która raniutko wracała z mężem do Pragi autem, włączyła radio. Nadawano właśnie relację z okupacji miasta. Aktorka powiedziała do męża: „No popatrz, nie wiedziałam nawet, że szykują takie słuchowisko”. Oboje słuchali sobie „słuchowiska”, ale po 20 minutach doszli do wniosku, że nie ma w nim żadnej dramaturgii i jest nudne, wyłączyli więc radio. Tuż przed Pragą włączyli je ponownie. „No, niemożliwe, że to słuchowisko ciągle trwa” – zmartwili się. I w tym momencie na ich auto wjechał sowiecki czołg. Ta prawdziwa anegdota wyraża stopień oderwania od rzeczywistości. Ja mieszkałam z mężem w wynajętym pokoiku na obrzeżach Pragi. O 5.30 waleniem w drzwi obudziła nas sąsiadka, 80-letnia staruszka. Laco wyszedł i po powrocie orzekł: „No, nie, ona zwariowała. Mówi, że na niemieckiej granicy stoją wojska, na rosyjskiej tak samo, a nad nami latają samoloty”. Wyszłam na balkon i zobaczyłam, że przed sklepikiem spożywczym uformowała się kolejka. Pewnie po mąkę i cukier. Zrozumiałam, że naprawdę coś się dzieje. Dojechaliśmy z Laco do centrum, po którym jeździły już sowieckie czołgi, a młodzi ludzie wskakiwali na nie i podpalali baki; pod radiem trwała strzelanina, padały trupy. Wszystko wyglądało jednak jak surrealistyczna wojna polana sosem rozświetlonej słońcem Pragi, gdzie ludzie na oczach żołnierzy jedli kiełbaski i brzoskwinie z bułgarskiego transportu do Europy Zachodniej, który utknął w Pradze. Nigdy w życiu nie jadłam tak pysznych brzoskwiń… Wolność nie trwała długo…Tym bardziej była słodka. Kompromis z Breżniewem okazał się jej końcem. Przemówienie, które wygłosił Dubček, nie mogąc złapać oddechu, było momentem, kiedy pojęłam, że już nigdy nie będzie jak przedtem. To było moje pierwsze dotknięcie bezradności jednostki wobec historii.

Jednak po wielu latach powołała pani do życia swoją słowacką fascynację.

Gdy związałam się ze Słowakiem na 1. roku studiów, zorientowałam się, jakie jest poczucie narodowe Słowaków – silne i pełne frustracji, podrzędności i zepchnięcia. To naród szczególny, półnieistniejący. Na dokładkę jego język był chłopsko-pasterskim językiem poddanych, a literackie formy zaczęły rozwijać się w XIX w. Główne bogactwo stanowiła więc kultura ludowa. W tym folklorze przechowywało się to, co najważniejsze dla życia i tożsamości narodu. Nie jest przypadkiem, że Janosik, dla nas jakaś legendarna postać z gór, dla Słowaków był jedynym bohaterem narodowym. Ten Janosik. Ten zbój. To było moje pierwsze zauroczenie. Kiedy po latach słowacki producent zaproponował mi scenariusz Evy Boruszeviczovej, oparty nie na legendzie, ale historycznych źródłach, nie wahałam się. Potem zapaliła się do tego moja córka Kasia i we dwie doprowadziłyśmy do tego, że Janosik został powołany do życia i niedługo go zobaczycie.