Rudolf Hoess na szubienicy. Nieznana dotąd fotografia z egzekucji komendanta Auschwitz

Zrobił ją 16 kwietnia 1947 roku nieżyjący już fotoreporter Stanisław Dąbrowiecki. W PRL, przez kilkadziesiąt lat, była tajne.

Negatyw, który miał znajdować się w sejfie Ministerstwa Sprawiedliwości, zaginął nie wiadomo kiedy. Zachowało się tylko 11 odbitek.

Proces 47-letniego Rudolfa Hoessa rozpoczął się 11 marca 1947 roku w sali ZNP na warszawskim Powiślu. Była to wówczas jedyna tak duża sala, którą można było przystosować do takiego przedsięwzięcia. Mogła pomieścić około 500 osób. W sali założono instalację, umożliwiającą bezpośrednie tłumaczenie na kilka języków. Publiczność składała się głównie z byłych więźniów obozu.

Hoessa, jednego z najbardziej poszukiwanych zbrodniarzy wojennych, aresztowali Brytyjczycy. Jako świadek występował kilkakrotnie w procesach przed Międzynarodowym Trybunałem w Norymberdze. Nie zaprzeczał, że jego działalność była zbrodnicza, ale twierdził, że wykonywał tylko rozkazy. W 1946 r. został wydany Polsce. Na procesie Hoess był spokojny i opanowany. Nie miał złudzeń, co go czeka. Do końca utrzymywał, że w Auschwitz zginęło nie 5 czy 6 mln ludzi, lecz najwyżej półtora miliona. Na koniec procesu poprosił, by sąd wyraził zgodę na odesłanie żonie obrączki ślubnej. 2 kwietnia 1947 r. sąd ogłosił wyrok, skazujący Hoessa na karę śmierci przez powieszenie. Nazajutrz po wyroku byli więźniowie obozu skierowali do władz petycję postulującą, by Hoess zginął na terenie obozu. Egzekucja miała odbyć się 14 kwietnia, ale przełożono ją, gdyż obawiano się, że mieszkańcy okolic Oświęcimia będą próbowali dokonać linczu na Hoessie podczas przewożenia go do obozu.

Podest szubienicy z zapadnią ustawili o świcie niemieccy jeńcy. Nie można wykluczyć, że oni byli też katami. Na teren obozu wpuszczano tylko posiadaczy specjalnych przepustek. Wszędzie stali umundurowani strażnicy z bronią. Hoessa przywieziono o 8 rano. W obozie wprowadzono go do dawnego budynku komendantury. Tu poprosił o szklankę kawy, a gdy ją wypił, zaprowadzono go do jednej z cel bunkra, czyli karceru w bloku 11, zwanym blokiem śmierci. Punktualnie o godzinie 10 Hoessa wyprowadzono. Był spokojny. Pewnym, niemal paradnym krokiem przeszedł główną ulicą obozu. Ponieważ miał skute do tyłu ręce, kaci pomogli mu wejść na stołek stojący na zapadni. Do szubienicy podszedł ksiądz, o którego obecność poprosił skazany. Był to salezjanin z Oświęcimia, ks. Tadeusz Zaremba. Prokurator odczytał wyrok, kat zarzucił Hoessowi pętlę na szyję, skazaniec poprawił ją ruchem głowy. Gdy kat wyrwał spod nóg byłego komendanta stołek, ciało uderzyło w zapadnię, która się otworzyła i Hoess zawisł. Ksiądz zaczął odmawiać modlitwę za konających. Była godzina 10.08. Zgon stwierdził lekarz o 10.21. Prawdopodobnie zwłoki Hoessa zostały spalone.

W polskiej prasie o egzekucji opublikowano tylko krótkie informacje. Najwidocznej gazety miały zakaz drukowania relacji z tego wydarzenia. Z dokumentów znajdujących się w aktach procesu Hoessa wynika, że na początku 1947 roku władze państwowe podjęły decyzję o zaprzestaniu publicznych egzekucji niemieckich zbrodniarzy wojennych. Stało się to po straceniu latem 1946 roku Arthura Greisera, gauleitera tzw. Kraju Warty. Powieszenie jego na stokach poznańskiej Cytadeli obserwowały tłumy ludzi. Panowała atmosfera pikniku, wśród widzów były dzieci, sprzedawano lody, napoje chłodzące i słodycze. Po egzekucji ludzie walczyli o kawałki wisielczego sznura. Do władz państwowych napłynęły protesty, od intelektualistów, przedstawicieli kościoła. Ówczesne Ministerstwo Sprawiedliwości zdecydowało, że egzekucja komendanta obozu Auschwitz-Birkenau będzie „kameralna”, obejrzeli ją przedstawiciele byłych więźniów, prominenci z Ministerstwa Sprawiedliwości, prokuratury, Urzędu Bezpieczeństwa – ponad 100 osób. Była to ostatnia publiczna egzekucja w Polsce.

Dąbrowiecki opowiadał, że fotografowali tylko on i drugi, nieznany mu mężczyzna. Wszystkim innym odbierano aparaty. Oni stali kilka kroków od szubienicy. Drugi fotograf był, zdaniem Dąbrowieckiego, prawdopodobnie z UB. Po egzekucji mężczyzna zniknął, a do fotoreportera podeszło dwóch funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, wyjęli mu z dłoni aparat, wykręcili rolkę filmu i powiedzieli, że ją konfiskują w imieniu Ministerstwa Sprawiedliwości. Dąbrowiecki zawiadomił przełożonych. Szefostwo „Filmu Polskiego” chciało opublikować fotografie w swoim serwisie zagranicznym, uważając, że staną się światową sensacją. 21 kwietnia 1947 roku agencja w oficjalnym piśmie zwróciła się do ówczesnego ministra sprawiedliwości Henryka Świątkowskiego o zwrot zarekwirowanego negatywu. 6 czerwca minister nie wyraził zgody na rozpowszechnianie fotografii z egzekucji, stwierdzając, że na zawsze pozostaną w archiwum.