Taniec SB z gwiazdami

Nie lubię teoretyzowania i gdybania. Kiedy jednak patrzę wstecz na działania pewnych osób i dzisiejsze ich postępowanie, widzę pewną konsekwencję. Przypomnę więc kilka zdarzeń, które w świetle dzisiejszym budzą spore wątpliwości co do ich intencji. Inna rzecz, że zupełnie inaczej potoczyłyby się losy Ojczyzny, gdyby ci ludzie doszli do głosu w sprawach kluczowych. Aż strach pomyśleć…

A piszę o tych, których rozgrywają dla siebie politycznie bracia Kaczyńscy, usiłujący pisać historię na nowo. Dzięki Bogu, ich wersja jest tylko fikcją i raczej historią własnej histerii. Tacy ludzie dziś obchodzą sami dla siebie rocznicę Sierpnia 1980 i 1988, dzieląc i jątrząc. Nie wpisują do katalogu prześladowanych już nawet nie Wałęsy, ale też Mazowieckiego i innych, a Borusewicza „wybuczają”. Tegoż samego Borusewicza i innych – o Wałęsie nie wspomnę, bo byłem wtedy czwarty albo piąty w hierarchii – wypychają z historii Wolnych Związków Zawodowych i robią konferencję z udziałem Jarosława Kaczyńskiego, który w czasach WZZ robił głównie karierę naukową pod patronatem… Lecha Kaczyńskiego. Obecny prezydent, owszem, działał w środowisku WZZ, ale raczej uczył nas, jak radzić sobie prawnie w PRL, a nie jak ten system zmieniać, a nie daj Boże – obalać. Tacy to bohaterowie.

Historia WZZ pokazuje, jak daleko byśmy zaszli z takimi bohaterami. Tak, były to podwaliny „Solidarności”, jeden z jej nurtów, obok np. KOR. Ale była to kanapa. Ot tak, spotykali się działacze, gadali, trochę bibuły rozrzucili, ale niewiele z tego wynikało. Czułem jednak, że jest to wreszcie jakaś szansa dla nas, że trzeba to ruszyć. Przyszedłem kiedyś do nich na takie zebranie za sprawą Borusewicza. I mówię wprost bez ogródek: „Wy tu do niczego (użyłem innego słowa na d…) działacie. Trzeba inaczej, trzeba szerzej” – przekonywałem. Krzywo na mnie patrzyli. Kim ja mogłem być dla nich? Robolem. Przyszedł taki i się wymądrza – pomyśleli pewnie. O tyle się broniłem w ich oczach, że miałem już opozycyjną kartę Grudnia 1970. Nie dziwię się wcale, że tak ich ubodło, że ten robol stał się przywódcą strajku 1980 i naszego wielkiego zwycięstwa – obalenia komunizmu. Nie mogą się z tym pogodzić do dziś. Już w czasie strajku w 1980 roku było kilka podchodów pode mnie. Wtedy nie przejmowałem się, ale musiałem być czujny.

Przypomniał mi ostatnio niektóre dziwne przypadki Jurek Borowczak – jeden z młodych chłopaków, którzy zgodnie z naszym planem rozpoczęli strajk. Słyszał w pierwszych dniach protestu takie rozmowy – w gronie Walentynowicz, Gwiazdów – że trzeba tego Wałęsę usunąć ze stoczni, że im się wymyka spod kontroli. Planowano akcję przeciwko mnie. Nie powiodła się, a jedna z jej głównych uczestniczek, wtedy rzeczniczka strajku Joanna Gwiazda, sama w końcu została ze stoczni zabrana, bo presji nie wytrzymała i załamała się zdrowotnie.

Z Anną Walentynowicz też miałem sytuację, która powinna zastanawiać. Był wieczór, pierwsze dni strajku. Ona wyraźnie chciała mnie gdzieś wyprowadzić. „Chodź, Leszek, chodź, tam ktoś będzie czekać na nas” – zachęcała. Dziwnie się zachowywała, była podenerwowana. Za rękaw mnie ciągnęła w stronę wyjścia. Jestem pewien, że chciała mnie podstępem podprowadzić gdzieś i stamtąd z czyjąś pomocą wypchnąć ze stoczni. Jakaż naiwność! Ja się w końcu nagle szarpnąłem, wyrwałem i zacząłem biec. A ona wtedy, nie wiedząc co robić, krzyczała: – Agent, to agent!

Do dziś się zastanawiam, z czyjej inspiracji działała. Co chcieli osiągnąć, skoro ja już wtedy miałem silną pozycję wśród stoczniowców? O co im chodziło? Pytam historyków, pytam IPN! Wiem też, że w dokumentach SB są ślady tego, że wykonywała akcje zaplanowane przez bezpiekę – tak, może nieświadomie, przez własną głupotę i zawiść wobec mnie – żeby mnie atakować, oskarżać.

I tak działo się przez lata, po dziś dzień. Już w kilka dni po strajku sierpniowym w moim mieszkaniu, które było przez lata biurem związku – na czym cierpiała głównie moja liczna rodzina (inni koledzy jakoś nie kwapili się do takich poświęceń) – usłyszałem od Anny Walentynowicz: „Lechu, ty już zrobiłeś swoje, możesz się usunąć na bok”.

„Teraz, kiedy zwyciężyłem?!” – moje zdumienie sięgnęło zenitu. Ciekawe, co by ci działacze dalej robili? Najpierw wykłócaliby się między sobą, walczyli o pozycję, a na końcu podpaliliby wszystko i zaczęli od nowa. Byłaby druga Kuba, gdzie nie ma do dziś silnego przywództwa i komunizm ma się dobrze. I na tym by się skończyło, a oni planowaliby swoją „wielką rewolucję”. Na czyje zlecenie działała wtedy i wiele lat później, kiedy np. w kampanii prezydenckiej w 1995 r., w której stawałem przeciwko postkomuniście, rozsyłała fałszywki esbeckie przeciwko mnie po Polsce, a Jarosław Kaczyński po ogłoszeniu wygranej Kwaśniewskiego wznosił toasty? Szukam odpowiedzi na pytania, które wcześniej lekceważyłem, bo liczyły się sprawy.

Nie byłem aż nadto zdziwiony postępowaniem kolegów. Kiedy wychodziłem z „internatu”, usłyszałem od bezpieki: „Jeśli my ciebie nie zniszczymy, to zrobią to twoi koledzy”. W tym czasie, kiedy to mówili, podrzucali Walentynowicz fałszywki przeciwko mnie, które najpierw wyrzuciła, a później rozprowadzała. I one krążą do dziś, tyle że teraz już z państwowymi pieczęciami. Dlaczego nikt się nie zajmie motywacjami Pani Ani i innych osób w tamtym czasie?

Co chciała osiągnąć i dla kogo pracowała grupa łączona z Andrzejem Gwiazdą, którego w dokumentach SB forsowano na szefa Związku zamiast mnie? Planowano jego i tych ludzi postawić na czele, byle tylko mnie odsunąć. On był najwyraźniej dla systemu niegroźny, a nawet wygodny. Gwiazda, w świetle różnych faktów, musiał być przez SB inspirowany – pytanie, czy znów w naiwności, czy czymś innym – co ta jego kontestacja i ciągłe kopanie mnie po kostkach potwierdza. Przecież władzom komunistycznym było na rękę, żebyśmy wyszli na ulice i walczyli z bronią w ręku, której zresztą nie mieliśmy. Po ich prowokacji bydgoskiej w 1981 r. najlepiej dla komunistów było, żebyśmy poszli na konfrontację – do której zawsze parli koledzy, a zwłasza „gwiazdozbiór”. Szybko by nas zgnietli. I nie byłoby roku 1989, bo nie byłoby działaczy, struktur i najmniejszej chęci do walki. O to im chodziło. Nie pozwoliłem na to, nie uległem zastanawiającej presji kolegów. Nie chcę wyobrażać sobie tej alternatywnej drogi, którą zafundowaliby nam ci ludzie. Wiem jedno: taka droga skończyłaby się rozróbą, ofiarami i rozlewem krwi. Wcale nie wolnością i demokracją! A ci działacze działaliby dalej, tak jak w 1988 roku, kiedy ich nie było widać na strajku, a później, jak już było bezpiecznie, ogłosili, że działali, ale w tajnym komitecie strajkowym. Działali, ale się nie ujawniali. Tacy to bohaterowie.