14 lipca 1932 w warszawskim sądzie przy ulicy Miodowej rozpoczął się proces, który prasa bulwarowa opisywała niemalże jako rozprawę stulecia, a na pewno jedną z najważniejszych w krótkich dziejach odrodzonej Polski. Na ławie oskarżonych zasiadł obdarzony sumiastym wąsem grubas, którego z łatwością można by uznać za jowialnego wujka, miłośnika piwka, wiejskich wesel i rubasznych żartów. Pozory jednak myliły, bo Łukasz Siemiątkowski, znany w warszawskim półświatku jako „Tata Tasiemka”, co prawda rzeczywiście był człowiekiem jowialnym, ale bardziej niż chmielny napój lubił pieniądze. I to z reguły nie własne, lecz zarobione przez kupców handlujących na największym bazarze Warszawy – Placu Kercelego, zwanym powszechnie Kercelakiem. Czy zatem podsądny był złodziejem? Bynajmniej. Osobiście nigdy niczego nikomu nie ukradł, za to od czterech lat dostatnie żył z haraczy, które jego dwudziestoosobowa banda wyciągała od sterroryzowanych handlarzy. Teraz cały gang zasiadał obok siebie w sądzie, zaś przy boku Siemiątkowskiego wiernie trwał jego ulubiony cyngiel i prawa ręka – Leon ,,Pantaleon” Karpiński znany także pod ksywą ,,Leoś”, który na rozkaz Taty Tasiemki dzień w dzień pastwił się nad właścicielami stoisk z Placu Kercelego.
Gazety w całym kraju żyły procesem „Taty Tasiemki”, w artykułach opisywanego jako polski Al Capone. Na oczach współczesnych tworzyła się legenda, która miała przetrwać ponad sto lat. Powojenni autorzy wspomnień o II RP niejednokrotnie pisali na kartach swych książek o Siemiątkowskim, kreśląc obraz władcy przestępczego świata, a już w wieku XXI stał się on inspiracją dla wydanej w roku 2016 powieści Szczepana Twardocha Król, która w cztery lata później trafiła w formie wyprodukowanego przez Canal Plus serialu na ekrany telewizorów.
Król Kercelaka Czy „Tata Tasiemka” naprawdę był gangsterem w iście chicagowskim stylu, godnym miana polskiego Ala Capone? Brutalna prawda jest taka, że… nie. Do stworzenia jego przestępczej legendy przyczyniły się głównie nasze polskie kompleksy. W USA trwał właśnie proces Capone, a że Ameryka wyznaczała w ówczesnej Europie trendy, nadwiślańskie media i ich odbiorcy zapragnęli mieć własnego gangstera wielkiego formatu.
Aresztowanie Łukasza Siemiątkowskiego i jego gangu, które nastąpiło w lutym 1932 roku, przeszło bez echa. Dopiero na krótko przed rozpoczęciem procesu na wskutek wzmożonego zainteresowania mafią, jakie wzbudziły wieści zza Atlantyku, prasa zaciekawiła się sprawą. Gdy 4 lipca sąd rozpoczął posiedzenie, nagłówki gazet wprost nazywały już Łukasza Siemiątkowskiego „polskim Alem Capone”, kreując go na najgroźniejszego przestępcę II Rzeczpospolitej.
W rzeczywistości gangsterskie dokonania „Taty”, ,,Pantaleona” i reszty ich ferajny były raczej skromne. Swą działalność ograniczali wyłącznie do bazaru na Placu Kercelego, za to bez wątpienia byli jego niepodzielnymi władcami. Handlujący tu kupcy musieli płacić haracz właściwie za wszystko, nie tylko prawo do prowadzenia w tym miejscu swoich interesów, ale nawet za każdorazowe otwarcie straganu, jego zamknięcie, wyniesienie niesprzedanego towaru do domu czy wniesienie go z powrotem na teren targowiska! Niekiedy ludzie „Tasiemki” sami zabijali deskami poszczególne stoiska i kazali uiszczać opłatę za zdjęcie blokady. Płacić musieli nie tylko kupcy, gang nie gardził żadnym groszem i pobierał haracze nawet od miejscowych żebraków! Ci, którzy próbowali się sprzeciwiać, kończyli marnie, władza Taty egzekwowana przez brutalnego „Leosia” i jego ludzi była bezwzględna. Opornym wybijano zęby lub bito ich kolbami pistoletów. Niejakiego Bursztyna ,,Pantaleon” najpierw okrutnie skatował, waląc go po głowie, a następnie, kiedy nieszczęśnik ledwie już dyszał, okrutny cyngiel wrzucił mu za kołnierz żywą mysz. W efekcie ofiara dostała pomieszana zmysłów i wkrótce zmarła w szpitalu dla chorych psychicznie. Próby zainteresowania policji tym, co wyrabiało się na Kercelaku, latami pozostawały bezowocne, jednemu z pobitych handlarzy, który przyszedł ze skargą, posterunkowy powiedział: Panie, przecież pana nie zabili, o co panu chodzi? Część stróżów prawa była w kieszeni Siemiątkowskiego, pozostali bali się go ruszyć, bo „Tata Tasiemka” oprócz parania się przestępczością zorganizowaną działał też w polityce i pozostawał w zażyłych stosunkach z rządzącą Sanacją.
Czy to ostanie znaczy, że politycy z obozu Piłsudskiego brali w łapę od rzekomego ,,polskiego Ala Capone”? Nie – sprawa była bardziej skomplikowana. Łukasz Siemiątkowski był bowiem weteranem walki o niepodległość Polski, od roku 1904 należał do Polskiej Partii Socjalistycznej, a w trakcie rozłamu w jej szeregach dołączył do Frakcji Rewolucyjnej, z którą powiązania miał Józef Piłsudski. Co więcej, trzeba przyznać, że „Tata Tasiemka” bardzo się dla sprawy niepodległości zasłużył, biorąc udział w wielu legendarnych wręcz akcjach bojowników PPS-u. W 1918 roku został złapany przez Niemców po zamachu na ich konfidenta i skazano go na rozstrzelanie. Jednakże w dniu, na który przewidziano egzekucję w Modlinie, gdzie siedział w areszcie, zaczęło się rozbrajanie niemieckich żołnierzy i Siemiątkowski ocalił skórę. W II RP bezskutecznie kandydował do sejmu, udało mu się za to zostać warszawskim radnym i przez szereg lat pełnił funkcję jednego z szefów partyjnej milicji PPS-u. Wraz ze swymi ludźmi ochraniał pochody pierwszomajowe, pilnując, by w szeregi organizacji robotniczych nie wnikali członkowie nielegalnej Komunistycznej Partii Polski. W latach 1926 i 1928 na tym polu między bojówkarzami „Taty” i komunistów dochodziło do prawdziwych krwawych bitew, na polach których padały trupy.
Siemiątkowski był zatem dla polityków Sanacji kimś w rodzaju kłopotliwego krewnego, którego nieco się wstydzimy, ale krzywdy zrobić mu nie damy, zwłaszcza że, jak będzie trzeba i ktoś rodzinie podskoczy, to ten kuzynek da mu ekstraordynaryjnie po pysku. Nic zatem dziwnego, że z takimi plecami mógł sobie pozwolić na wiele. Jego upadek związany był z przetasowaniami na szczytach władzy, ale „Tata Tasiemka” nie wyczuł, skąd wieje wiatr i zamiast się przyczaić, działał dalej. Aresztowanie było dlań całkowitym zaskoczeniem, do sądu zaś przyszedł święcie przekonany, iż zostanie oczyszczony z zarzutów. Czy tak się jednak rzeczywiście stało? Tego, Drodzy Czytelnicy, dowiecie się na koniec naszego artykułu, teraz zaś opuścimy salę sądu na ulicy Miodowej, by zagłębić się w kręte uliczki biednych dzielnic Pragi i Woli, gdzie spotkamy się z przestępcami działającymi w zupełnie innej skali niż „Tata Tasiemka”, którego chwilowo zostawiamy własnemu losowi…
Apaszem być
W szeregach mieszkańców przedwojennej Warszawy znajdowała się bardzo specyficzna i nader liczna grupa obywateli, których zbiorczo określano mianem apaszów. Byli to, ni mniej ni więcej, tylko zawodowi przestępcy, jednak byle kto nie mógł należeć do tego (nie)zacnego grona. Apaszem na pewno nie był człowiek, który posunął się do zbrodni w ostatecznej desperacji, przyciśnięty biedą.
Przedstawiciele tej grupy społecznej złodziejski fach dziedziczyli z ojca na syna, w proletariackich dzielnicach nędzy istniały całe klany przestępcze, których starsi przedstawiciele przyuczali młodsze pokolenia do otwierania zamków mieszkań czy obrabiania kieszeni w tłumie. Dynastie te były zadziwiające długotrwałe, niektóre z nich uformowały się jeszcze na przełomie XVIII i XIX wieku. Dla Warszawy czas ten, tuż po rozbiorach, był ciemnym okresem, w trakcie którego zaniedbane przez zaborców miasto powoli osuwało się w biedę, wielu jego dotkniętych nędzą mieszkańców zeszło wtedy na drogę przestępczą. Z czasem ludzie ci zaczęli tworzyć własne społeczeństwo, alternatywne wobec uczciwych mieszczan, postrzeganych jako „frajerzy” i potencjalne ofiary, które cechowało się własnym kodeksem postępowania, a nawet instytucjami sądowniczymi oraz edukacyjnymi i rozwarstwieniem klasowym! W ten sposób narodzili się apasze, ludzie warszawskiego marginesu, którzy z jednej strony budzili strach porządnych mieszkańców miasta, z drugiej zaś ciekawość. Przez całe międzywojnie wędrowni kataryniarze wyśpiewywali na stołecznych podwórkach ballady o nieszczęśliwej miłości młodych złodziei i prostytutek, a każdy taki występ gromadził liczną publikę. Można zatem powiedzieć, że apasz był trochę jak wampir – budził grozę, równocześnie zajmując honorowe miejsce bohatera masowej wyobraźni. Subtelna różnica między nimi polegała na tym, że krwiożercze upiory występują wyłącznie na kartach powieści lub taśmie filmowej, podczas gdy przedstawiciele międzywojennego warszawskiego półświatka byli jak najbardziej realni i przeciętnemu mieszkańcowi stolicy bardzo łatwo było się z nimi (ku swemu niezadowoleniu) zetknąć. Wystarczy, że spojrzymy na statystyki policyjne z roku 1932, w których odnotowano dwa tysiące kradzieży kieszonkowych, trzynaście tysięcy włamań do mieszkań (sic!), a do kategorii – kradzieże – wpisano aż czternaście tysięcy przypadków nagłej zmiany właściciela konkretnych dóbr. W tym samym czasie policyjna kartoteka zawierała dane o blisko dziesięciu tysiącach włamywaczy. Kradziono zatem na potęgę, a stróże prawa z ową falą przestępczości radzili sobie średnio. Gdy premierowi Felicjanowi Sławojowi Składkowskiemu jakiś kieszonkowiec buchnął portfel, policjantom nie udało się odnaleźć sprawcy, o wiele lepiej poszło… „Tacie Tasiemce”, który raz dwa namierzył skradziony fant, a oddając szefowi rządu pugilares (źródła nie odnotowały, czy wraz z zawartością), upomniał go, by bardziej uważał na złodziei!
Wspomnieliśmy, że apasze kierowali się swoistym kodeksem, jakich zatem zasad miał przestrzegać młody, trudniący się kradzieżą mieszkaniec Woli czy Pragi, by w chwili aresztowania móc wypiąć dumnie pierś i powiedzieć: Ja uczciwy złodziej jestem!
Przede wszystkim apaszy charakteryzowała solidarność grupowa. Żyli de facto obok instytucji cywilizowanego społeczeństwa, w ramach problemów radzili sobie we własnym gronie. Absolutnie zakazane było zadawanie się ze stróżami prawa, policjant był zawsze śmiertelnym wrogiem, podobnie jak współpracujący z nim konfident. Konflikty między złodziejami były źle widziane, gdyż mogły przyciągnąć uwagę władz, dlatego kodeks, zabraniając określonych czynów, starał się niwelować napięcia pomiędzy członkami przestępczego półświatka.
I tak absolutnie zakazane było przeszkadzanie w robocie innym złodziejom i występowanie przeciwko nim. Równie surowe zasady dotyczyły kontaktów męsko-damskich, choć to ostatnie zakrawa na absurd, bo część z apaszów zarabiała jako sutenerzy, wykorzystując uzależnione od siebie kobiety, a zdarzali się nawet tacy, którzy parali się handlem ludźmi. Na Pradze czy Woli bywały sytuacje kuriozalne i stawiające włos dęba na głowie. Czternastoletnie dziewczynki wysyłali na ulice… właśni rodzice, każąc ciałem zarabiać dodatkowe pieniądze dla gospodarstwa domowego! Kobiety z rodzin plasujących się między proletariatem a lumpenproletariatem nie widziały zresztą często nic nagannego w kupczeniu swymi wdziękami, dla części z nich prostytuowanie się było swego rodzaju naturalnym etapem w życiu, rytem przejścia w dorosłość, odgrywającym podobną rolę co w przypadku ich męskich kolegów – pierwsza odsiadka. W środowisku, o którym mówimy, normą była przemoc wobec kobiet, nieszczęsne niewiasty były maltretowane przez swych partnerów i sutenerów, którzy często równocześnie plasowali się w obydwu kategoriach. Normę stanowiły gwałty, szczególnie liczne w okresie świątecznym, kiedy wzrastało spożycie wódki. Jednym słowem – piekło. Kodeks złodziejski mimo wszystko starał się jakoś uporządkować cały ten przerażający chaos, ale robił to w wyjątkowo szowinistyczny sposób, traktując kobiety niczym przedmioty – anonimowi autorzy obowiązujących w przestępczej społeczności reguł surowo zakazywali chodzącym wolno uwodzenia żon i kochanek osadzonych w więzieniach apaszów. Jakimikolwiek prawami kobiet nikt się nie przejmował, za to bez trudu można było słyszeć ulicznych grajków śpiewających apaszowskie ballady, z których wynikało, że jak bije to kocha. Wśród owych piosenek znajdowała się także wychowawcza opowieść z morałem o nędznym końcu Mańki – córki włamywacza – Wytrycha, która porzuciła swego ukochanego Antka, gdy za tym ostatnim zamknęły się mury więzienia. Rozsierdzony wieścią o tym, że jego luba wychodzi za innego, Antek zbiegł z kryminału i dokonał krwawej zemsty, mordując niewierną kochankę i niedoszłego teścia w trakcie wesela.
Skoro już przy mordowaniu jesteśmy, to warto wspomnieć, że apasze brzydzili się rozwiązaniami ostatecznymi. Po przemoc sięgano stosunkowo rzadko, a ci, którzy się nią posługiwali w trakcie złodziejskiej roboty, uważani byli za amatorów. W efekcie wskaźnik morderstw w przedwojennej Warszawie był dość niski, zdarzało się ich tu zaledwie czterdzieści rocznie, co stanowiło zaledwie niewielki ułamek z ogólnej liczby półtora tysiąca zabójstw, które popełniano w skali całego kraju. Nie wynikało to jednak z dobrego serca apaszów, lecz raczej z faktu dość dobrej znajomości (wyniesionej z praktyki) kodeksu karnego. Za kradzież sąd w II Rzeczpospolitej skazywał co najwyżej na pięć lat pozbawienia wolności, z reguły zasądzano wyroki niższe, tymczasem morderstwo mogło skończyć się stryczkiem lub w najlepszym wypadku kilkudziesięcioma latami odsiadki. Prosta ekonomia wskazywała zatem, że o ile złodziejski fach niesie ze sobą małe ryzyko, to zostawianie za sobą trupów musi skończyć się źle. Stąd apasz wolał kraść, wykorzystując spryt niż przemoc, choć zdarzały się wyjątki, takie jak Hipolit Rytter, który w trakcie napadu na mieszkanie pewnej zamożnej rodziny, zadusił pracującą dla niej służącą. Osobnik ten był jednak wyjątkowym wykolejeńcem nawet w oczach przestępczej braci, która, podejrzewając go o bycie niespełna rozumu, ochrzciła mianem, „Hipka Wariata”. I jak się zdaje, dobrze odpowiadało ono rzeczywistości, bo rzeczoną służkę i inne swoje ofiary Rytter dusił, gdy w jego oczach… zamieniały się w koty.
Choć większość mieszkańców stolicy apasze sytuowali w kategorii frajerów, których należy obrobić, obowiązywały pewne obostrzenia. Przede wszystkim najświętsza zasada, którą każdy złodziej miał mieć wyrytą w swoim czarnym jak węgiel sercu, zakazywała mu okradania sąsiadów. W zależności od „szkoły prawnej” istniały różne definicje, kimże też owi sąsiedzi są, najczęściej ochrona przed kradzieżami obejmowała mieszkańców tej samej kamienicy, co złoczyńca, niekiedy zaś także rozciągano ją na całą ulicę. W efekcie, jeśli w danym domu mieszkał apasz albo wręcz cała apaszowska rodzina, jego sąsiedzi cieszyli się bezpieczeństwem od kradzieży, za co odwdzięczali się bandycie, kryjąc go przed policją. Właściwie nie zdarzało się, żeby ktokolwiek doniósł stróżom prawa, że za jego ścianą znajduje się złodziejska melina. Inny przepis kodeksu głosił, że sprzeczne z apaszowskim honorem jest okradanie kobiet ciężarnych, dlatego też go nie praktykowano.
Jakie konsekwencje mogły spać na złodzieja, który nie przestrzegał obowiązujących w przestępczym świecie zasad? Otóż, mógł on trafić przed sąd, ale bynajmniej nie karny, bo jak pamiętamy, żaden szanujący się apasz nie zadawałby się z organami ścigania i sprawiedliwości. Bandycka brać miała własny sąd znany jako dintojra, przed który składano zażalenia rozpatrywane następie w trakcie tajnych rozpraw. Zwyczajowo zasądzaną karę stanowiła grzywna, niekiedy liczona w dolarach, jaką skazany przekazywał np. na rzecz odsiadujących wyroki kolegów po fachu, lub lecznicy dbającej o chore prostytutki. W składzie sędziowskim zasiadali starzy, emerytowani złodzieje cieszący się szacunkiem apaszów lub inne wpływowe tuzy z półświatka. Jednym z regularnych uczestników dintojry był choćby dobrze nam już znany „Tata Tasiemka”, który ze szczególną troską sądził sprawy kupców z Kercelaka…
Warto wspomnieć też o tym, jak szkolono młody narybek w przestępczym fachu. Z reguły chłopcy i dziewczęta uczyli się trudnej sztuki złodziejstwa od swoich ojców, a jeśli ci przebywali akurat za kratkami, zdarzało, się że za ich edukację odpowiedzialny stawał się dziadek, a niekiedy nawet pradziadek (sic!), dumny z faktu wspomagania młodzieży w poznaniu szlachetnego rodowego dziedzictwa. Istniały jednak także zinstytucjonalizowane szkoły, np. dla kieszonkowców albo kasiarzy. Kadrę wykładowczą stanowili tam starzy złoczyńcy, a instytucje owe były zaskakująco dobrze zaopatrzone, niektóre dysponowały nawet specjalnymi manekinami z zainstalowanymi dzwoneczkami, na których uczniowie ćwiczyli kradzieże kieszonkowe!
Grunt to specjalizacja
Złodziej złodziejowi był nierówny, jak już wspomnieliśmy, istniało wśród nich społeczne rozwarstwienie, a to, kto zajmował jaki szczebel na drabinie klasowej, zależało od jego specjalności. W okresie I wojny światowej doliczono się w Warszawie aż trzydziestu różnych typów złodziei noszących tak wymyślne nazwy, jak potokarze, pajęczarze, doliniarze, lipkarze czy klawisznicy. Ci, którzy należeli do dwóch pierwszych kategorii, nie cieszyli się zbytnim szacunkiem i stanowili swego rodzaju drobnicę, tymczasem doliniarzy otaczano wielką estymą i nierzadko robili oni kariery międzynarodowe (zdarzały się przypadki tego typu złodziei, którzy opuszczali Warszawę, udając się na występy gościnne w miastach całej Europy), zaś za elitę fachu złodziejskiego uchodzili klawisznicy. Nawet im jednak daleko było do przestępczej arystokracji, czyli kasiarzy. Ci ostatni z reguły nie identyfikowali się z apaszowską społecznością, czego najlepszym przykładem jest najsławniejszy z nich – Stanisław Cichocki, pseudonim „Szpicbródka”, kreujący się na włamywacza-dżentelmena rodem z francuskiej powieści o Arsenie Lupinie. Jego wyczynami interesowali się nie tylko policjanci i członkowie złodziejskiej braci, ale też media i spora część społeczeństwa z napięciem śledząca w prasie kolejne wyczyny złodzieja – legendy.
W krótkim artkule nie ma możliwości dokładnego omówienia wszystkich trzydziestu specjalizacji, jakie mieli do wyboru przedwojenni złodzieje, dlatego przybliżę poniżej tylko owe kilka już wymienionych.
Zacznijmy od prostych proletariuszy świata zbrodni – potokarzy. Byli to, ni mniej ni więcej, tylko apasze zdobywający środki na życie kradzieżami towarów z wozów. Ich naturalnym terenem łowieckim były miejsca, gdzie zajeżdżało wiele pojazdów dostawczych, takie jak np. Dworzec Centralny, polowali zaś niczym wilki w całych rodzinnych watahach, niejednokrotnie biorąc na akcję nawet dzieci, które odgrywały zresztą swoją rolę w trakcie skoku, rozpraszając uwagę woźniców. Potokarze, wybrawszy sobie ofiarę, skakali na burty wozu, łapali, co się nawinęło pod rękę i zwiewali. Był to fach raczej dla młodych i silnych, choć znany jest przypadek złodzieja mającego w chwili złapania dobre siedemdziesiąt lat na karku! Robotę tę uważano za dobrą dla tępych osiłków, nie wymagała żadnych subtelności, więc i potokarze nie cieszyli się zbytnim szacunkiem. Co gorsza, kradnąc dobra z jadącego wozu, można było przy chwili nieuwagi wpaść pod koła pojazdu, a szczególnie makabrycznie skończył apasz, którego w trakcie ucieczki z Dworca Centralnego rozjechał pociąg.
Innym rodzajem uplasowanych nisko w przestępczej hierarchii speców od zagarniania cudzej własności byli pajęczarze. Ta specjalizacja należała już do trudniejszych do opanowania, bo wymagała umiejętności godnych cyrkowego akrobaty. Sprawny pajęczarz niepostrzeżenie przemykał po dachach, wślizgiwał na strychy i kradł suszącą się na nich pościel oraz inną bieliznę. Również i tu preferowany był młody wiek, nie tylko z racji wymagań fizycznych, lecz także możliwości stosowania przez młódź złodziejską popularnego w pajęczarskim kręgu kamuflażu. Jako że zawód ten był koedukacyjny, apaszowscy młodzieńcy i panny szli na robotę często razem, a w razie przyłapania przez mieszkańców kamienicy udawali zakochaną parę nakrytą na ukradkowym seksie. Pąsowiejąc niczym róże, „kochankowie” opuszczali miejsce rzekomych miłosnych uniesień, odprowadzani kpiącym wzrokiem lokatorów, którzy dopiero po niewczasie orientowali się, że ich prześcieradła zniknęły. Pajęczarstwo stawiało zatem przed swymi adeptami spore wymagania, lecz niestety, nie przynosiło majątku ani poważania. Paserzy kradzioną bieliznę skupowali za nędzne grosze, a siedzący w poważniejszych branżach przestępcy uważali kolegów biegających po dachach za „fujary”. Smutną świadomość tego stanu rzeczy miał legendarny pajęczarz „Ślepy Olo”, leżąc na łożu śmierci, polecał swym synom w testamencie, aby wykazali większe ambicje niż on i zostali klawisznikami.
Zupełnie inna była sytuacja doliniarzy. Pod nazwą tą kryli się, ni mniej ni więcej, tylko kieszonkowcy. Z wielką wprawą siali spustoszenie w kieszeniach współobywateli, a w tramwajach stanowili taką plagę, że przy wejściach do wagonów zaczęto w końcu wieszać ostrzegawcze tablice z napisem Strzeż się złodziei. Bywali wśród nich też, jako się rzekło, ludzie ambitni, kradnący w całej Europie lub grasujący po pociągach, z których, zrobiwszy swoje, wyskakiwali na bocznice. Szczególną karierę zrobił w tej branży Jerzy Majchrowski, łatwo rozpoznawalny dzięki swemu kalectwu – w czasie ucieczki przed konduktorem pociągu, drzwi wagonu odcięły mu trzy palce u jednej z dłoni. Drobna to niedogodność bynajmniej nie wyłączyła go z branży, w której działał jeszcze przez długie lata, aż w końcu złapano go w takim wieku, że prawdopodobnie z radością przyjął perspektywę więzienia jako opłacanej przez państwo emerytury.
Wspomnieliśmy, że rocznie w Warszawie dokonywano około dwóch tysięcy kradzieży kieszonkowych, możliwe jednak, iż było ich więcej. Nie wszystkie takie incydenty zgłaszano na komisariat, często ofiara, uświadomiwszy sobie, że w trakcie jazdy tramwajem lub spaceru w tłumie, z jej kieszeni zniknął np. zegarek, czym prędzej udawała się na Plac Kercelego, gdzie u tamtejszych szemranych handlarzy, dorabiających sobie paserstwem, często można było odnaleźć stracony fant i go wykupić. Takie podejście nie dziwi, jeśli uświadomimy sobie, że wedle ówczesnych policyjnych statystyk zaledwie 1/3 spraw związanych z działalnością doliniarzy kończyła się ujęciem sprawców.
Przedwojenny warszawiak nawet we własnym mieszkaniu nie mógł czuć się w pełni bezpieczny, tu bowiem jego majątkowi zagrażali włamywacze. W tej kategorii przestępców funkcjonował własny podział społeczny, najniższe piętro drabiny klasowej zajmowali brutalni bandyci wyłamujący drzwi lub okna łomem i stosujący przemoc, w prawdziwych specjalistach od obrabiania mieszkań budzili oni niesmak. Szczególną estymą cieszyli się za to lipkarze i klawisznicy, których fach wymagał sporych umiejętności i dużej brawury.
Lipkarzami zwano złodziei włamujących się przez okna. Podobnie, jak w przypadku pajęczarzy, fach, którym się parali, wymagał od nich sporej sprawności fizycznej. Co prawda, większość z nich wybierała za swój cel mieszkania mieszczące się na niższych piętrach, ale zdarzali się wśród nich ambitni akrobaci wspinający się po ścianach z biegłością, której nie powstydziłby się Spider-Man. W pracy lipkarze wykorzystywali fakt, że większość ówczesnych szyb w oknach była wyjątkowo kiepsko zamocowana, trzymając się głównie na warstwie kitu. Sprytny złodziej rozcierał sobie na dłoniach specjalną glinę, za pomocą której przyklejał się do okna i najnormalniej w świecie, zupełnie bezszelestnie wyciągał szybę z ramy, po czym wkradał się do środka i zaczynał zbierać fanty. Na odchodne przywracał oknom ich dawny wygląd.
Najdziksze wyczyny najwybitniejszych lipkarzy bladły jednak wobec kunsztu klawiszników, otwierających drzwi za pomocą manipulacji zamkiem. Opanowanie arkanów tej sztuki zajmowało całe lata, więc jej praktycy byli z reguły ludźmi w co najmniej średnim wieku, a często starszymi, dlatego, jeśli zostali złapani, nie próbowali ani ucieczki (bo na nią brakło im już fizycznej krzepy), ani walki ze stróżami prawa (bo to mogło skończyć się wyższym wyrokiem), lecz ze stoickim spokojem dawali sobie zakładać kajdanki na swe sprawne ręce. Wyjątek stanowił niejaki „Aeroplan”, który nakryty w trakcie roboty uciekł, skacząc po dachach, gzymsach i rynnach.
Klawisznicy czuli się niezwykle dumni ze swoich umiejętności, a im bardziej je doskonalili, w tym większą pychę wpadali, z czasem podejmując się coraz bardziej karkołomnych zadań, nawet nie po to, by zdobyć środki do życia, lecz celem sprawdzenia się. Skok na mieszkanie, w którym brał udział klawisznik, był operacją rozciągniętą w czasie i trudną logistycznie. Specjalista najpierw pojawiał się przed drzwiami mieszkania upatrzonego na cel i robił w mydle odcisk zamka. Przez następne kilka dni (bywało, że nawet tydzień) od czasu do czasu wracał i badał wnętrze mechanizmu za pomocą specjalnego narzędzia zwanego piórkiem, w miarę postępów robiąc na tymże kolejne nacięcia, aż w końcu otrzymywał wytrych idealnie pasujący do konkretnej dziurki od klucza. Dokonawszy tego, złodziej otwierał drzwi, po czym resztę akcji pozostawiał w rękach wspólników, którzy wchodzili do środka i wynosili stamtąd łup. Sam klawisznik jeszcze za nim zaczęło się plądrowanie, był już na ulicy, gdzie przekazywał swój sprzęt czekającej nań dziewczynie z koszykiem, po czym ulatniał się, a swoją dolę odbierał jakiś czas później.
Klawisznicy stanowili w przestępczym światu odpowiednik szlachty, lecz prawdziwymi książętami byli złodzieje specjalizujący się w obrabianiu kas pancernych, czyli kasiarze. Przez drugą połowię XIX wieku i dwudziestolecie międzywojenne trwał nieustanny wyścig między nimi, a producentami sejfów. Ci drudzy wypuszczali na rynek kolejne rzekomo całkowicie odporne na włamania modele, które arystokraci zbrodni wkrótce uczyli się otwierać, udowadniając, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. Ten fach był już tak skomplikowany i wymagał tak wszechstronnej wiedzy z dziedziny mechaniki, fizyki, inżynierii, a niekiedy też i górnictwa (bo kasiarze do bankowych skarbców niekiedy dostawali się podkopami), że jego praktykanci uważali się za o niebo lepszych od szarych apaszów, sekretów zawodu uczyli się w specjalnych złodziejskich akademiach (przed I wojną światową taka placówka działała choćby w Kijowie i to jej absolwentem miał być Stanisław Cichocki).
Takim właśnie typem był słynny „Szpicbródka” – człowiek legenda, najsłynniejszy złodziej II Rzeczpospolitej. Inna rzecz, że jak słusznie zauważył Paweł Rzewuski – autor książki Grzechy „Paryża Północy”, jeśli prześledzimy karierę Stanisława Cichockiego, okaże się, iż otaczająca go fama była mocno na wyrost. Złodziej dżentelmen, co prawda raz za razem dokonywał spektakularnych skoków, tyle że przy ich okazji… zazwyczaj kończył w więzieniu. Mimo to ludzie go kochali, bo Cichocki specjalnie się nie ukrywał z tym, kim jest, a ponadto był właścicielem warszawskiego kabaretu Czarny Kot i częstym gościem kawiarni. Cechował się niezwykłą kulturą osobistą i charyzmą, mimo iż pochodził z nizin społecznych, jego manierom nie dało się nic zarzucić, rozmówców czarował swą elokwencją i to w kilku językach, bo był poliglotą. Pseudonim zawdzięczał starannie wypielęgnowanemu zarostowi, który przystrzygał codziennie rano. Doskonale się na tym zresztą znał, bo, jak zeznał w sądzie w trakcie jednej z rozpraw, z wykształcenia był fryzjerem. Mimo iż w złodziejskiej karierze szyki raz za razem krzyżował mu prześladujący go pech, „Szpicbródka” odniósł chyba największy sukces z całego przestępczego świata międzywojennej Warszawy. Ludzie go pokochali, a on sam po dziś dzień pozostaje symbolem zadającego szyku złoczyńcy dżentelmena, jakich w dzisiejszym świecie już się nie spotyka.
Epilog
Proces „Taty Tasiemki” zakończył się skazaniem króla Kercelaka na dwa lata więzienia i pozbawienie na okres tej samej długości praw publicznych. Zaskoczony obrotem spraw Siemiątkowski zrzekł się mandatu radnego, ale całego wyroku nie odsiedział, w roku 1935 ułaskawił go prezydent, a w dwa lata później rzekomy „polski Al. Capone” otrzymał Krzyż Niepodległości za zasługi dla konspiracji z czasów carskich. W czasie II wojny światowej „Tata Tasiemka” ponownie poczuł w krwi zew ojczyzny, choć odpowiedział nań w sposób specyficzny, biorąc udział w napadach na niemieckie transporty kolejowe. Tu działał z rozmachem większym niż w czasach, gdy władał Placem Kercelego, wraz z towarzyszami z bandy potrafił ukraść cały… wagon pełen zboża. Ostatecznie jednak wpadł w ręce gestapo i w 1943 roku został wysłany do obozu koncentracyjnego w Majdanku, gdzie wkrótce zmarł.
Świat stołecznych apaszów, którego częścią był Łukasz Siemiątkowski, przestał istnieć wraz z większością miasta w trakcie powstania warszawskiego. Gdy po 1945 roku Sowieci zainstalowali nad Wisłą rządy komunistyczne, szybko stało się jasne dla niedobitków dawnej ferajny, że nastały zupełnie inne czasy. W PRL-u nie było już miejsca dla Antków, Felków i Maniek z ballad ulicznych grajków. Jednym, co po nich pozostało, były zastygłe niczym na czarnobiałych zdjęciach obrazy odmalowywane piórem zajmujących się warszawskim folklorem pisarzy i pamiętnikarzy, takich jak Stefan Wiechecki czy Stanisław Grzesiuk.