Testy na koronawirusa. W Polsce bada się tylko osoby z objawami – słusznie?

Służby medyczne w Polsce od wykrycia pierwszego przypadku SARS-CoV-2 do 2 kwietnia wykonały 61 tys. testów na obecność koronawirusa. Statystycznie to jedynie 1,6 tys. na milion mieszkańców. Daleko za Islandią, gdzie ten wskaźnik jest 30-krotnie wyższy. Skąd te różnice i czy może być inaczej?
Testy na koronawirusa. W Polsce bada się tylko osoby z objawami – słusznie?

Specyfika malutkiego wyspiarskiego kraju jest odmienna od dużo większej i dużo ludniejszej Polski. Widać to choćby po innej proporcji: tam przebadano niespełna 20 tys. obywateli, u nas trzykrotnie więcej. Nas jest 38 milionów, ich 364 tys.

Z drugiej strony, na Islandii zrobienia testu może zażyczyć sobie każdy obywatel, u nas zgodę każdorazowo musi wydać Powiatowy Państwowy Inspektor Sanitarny lub lekarz chorób zakaźnych. Tam ostatecznie uznano, że testy to kwestia badań klinicznych i dane osobiste nie są zagrożone, u nas na drodze staje czasami GIODO (w jednym przypadku dotyczącym możliwego zarażenia wielu lekarzy Sanepid do wydania danych skłoniła dopiero interwencja prezydenta Sosnowca u wojewody 

Kolejna, absolutnie kluczowa różnica, na Islandii testy opracowywane przez laborantów firmy farmaceutycznej deCODE Genetics skierowane są do wszystkich ludzi, także tych nie zdradzających objawów. W ten sposób odkryto, że dziś to ok. 50 proc. potwierdzonych przypadków infekcji na wyspie.

Dlaczego w Polsce ogranicza się a w innych krajach rozszerza listę osób którym robi się testy na wirusa? Jedno z wyjaśnień: rośnie liczba osób próbujących ”załatwić” sobie testy po znajomości a wydajność (moce przerobowe) laboratoriów, choć rośnie, nadal nie jest odpowiednio duża.

– Obecnie mamy 49 laboratoriów z możliwością przeprowadzania ponad 7 tys. testów na dobę. Ostatniej doby wykonano ich ponad 5,3 tys. – 1 kwietnia powiedział ”Gazecie Wyborczej” Wojciech Andrusiewicz, rzecznik Ministerstwa Zdrowia. I tutaj pojawia się najważniejsza kwestia: w Polsce przeprowadza się obecnie dwa typu testów. Oba mają swoje wady i zalety.

 

Pierwsze, tzw. kasetkowe, służące odsiewowi chorych na COVID-19 spośród tych z objawami choroby to badania na obecność przeciwciał wywołanych obecnością wirusa. Drugie to testy genetyczne, wykrywające RNA wirusa. Wymagają odpowiedniego sprzętu i doświadczonych laborantów. Jedne są szybkie dając wynik nawet w 10 minut, drugie wymagają kilku godzin ciężkiej pracy w ubraniach ochronnych.

Testy na przeciwciała nie zdają egzaminu w przypadku osób zainfekowanych, ale asymptomatycznych. Choć ludzie ci mogą zarażać innych, ich własny układ odpornościowy nie zwalcza wirusa i nie daje sygnałów ostrzegawczych w postaci np. gorączki. Zainfekowani nie wiedzą, że są chorzy. Test na przeciwciała z próbki krwi nie pokaże też obecności wirusa zaraz po transmisji na człowieka. Test genetyczny to potrafi.

– Testy wykrywają wirusa na różnych poziomach czułości, [nasz – red.] test wykrywa wirusa na poziomie minimum 200 kopii w materiale genetycznym. To bardzo czuła metoda – ”Wprost” cytuje  genetyka i diagnostę laboratoryjnego, prof. Macieja Borowca z Uniwersytetu Medycznego w Łodzi.

W Polsce do wykonywania genetycznych testów na koronawirusa wykorzystuje się głównie technologię RT-PCR (reakcja łańcuchowa polimerazy). – Maszynami wykonującymi RT-PCR dysponują […] głównie szpitale kliniczne, funkcjonujące przy ośrodkach akademickich – albo szpitale, które zajmują się trudnymi jednostkami chorobowymi. Ale sprzętem dysponują też choćby uczelnie przyrodnicze czy niektóre instytuty badawcze. Są to więc placówki, wokół których skupione są liczne grupy naukowców – tłumaczy prof. Borowiec.

Według Wojciecha Andrusiewicza w przyszłym tygodniu przepustowość laboratoriów powinna zwiększyć się do 10 tys. badań a dobę. Zapas testów jest i stale rośnie. Według zapewnień rzecznika resortu zdrowia, służby medyczne w Polsce dysponują już 142 tys. takich zestawów do badań genetycznych a kolejne 300 tys. już zamówiono. Dodatkowo szpitale zakaźne otrzymały 50 tys. testów kasetkowych na przeciwciała. Mają służyć do weryfikacji diagnozy wykonanej na podstawie obserwowanych objawów (duszność, kaszel, temperatura).

Islandia jest w tej unikalnej sytuacji, że ma odpowiednio wydajne laboratoria przy małej liczbie ludności. Tam weryfikuje się z dużą dokładnością, ale też liczy – tak jak w Polsce – na zdrowy rozsądek i samodzielne izolowanie się osób z symptomami choroby. Niemniej, co podkreślają władze Islandii, każdy chętny może przejść badanie genetyczne.

Masowe testy genetyczne prowadzą także w Korei Południowej, na Tajwanie, w Singapurze czy w Chinach. Pamiętając poprzednie epidemie koronawirusów (SARS, MERS) tamtejsze służby medyczne były bardziej przygotowane niż bogatych europejskich krajach jak Włochy, Hiszpania czy Francja.

Państwowe media w Polsce bronią rządowego założenia, by testować tylko ludzi z objawami. Prywatne media wykazują wyższość działań podjętych w Azji, obejmujących masowe kontrole osób asymptomatycznych w ograniczaniu rozsiewu SARS-CoV-2. Kto ma słuszność? Polska nie jest przecież odosobniona w tym podejściu. Choćby w Finlandii władze proszą osoby z lekkimi objawami, by po prostu siedziały w domu i nie prosiły o diagnozę. W USA i Wielkiej Brytanii też testuje się tych z objawami.

Jak bardzo niewiedza o prawdziwej skali zakażeń (uzyskiwana teoretycznie przy masowym testowaniu) utrudnia powstrzymanie pandemii? Ta wartość będzie kluczowa, aby przewidzieć, kiedy odporność zbiorowiskowa zacznie tłumić epidemię, przekonuje serwis BigData ”Gazety Wyborczej”.

– Testowanie tylko osób podejrzewanych o chorobę miałoby sens, gdybyśmy mieli lekarstwo na koronawirusa. Ponieważ jednak go na razie nie mamy, to taka strategia ani nie ograniczy epidemii i jej skutków ekonomicznych, ani nie uspokoi naszych obaw – dziennik przywołuje opinię prof. Neeraja Sooda z Schaeffer z Centrum Polityki Zdrowotnej i Ekonomii na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. Naukowiec zwraca uwagę na negatywny psychologiczny aspekt ograniczonych testów. – Testowanie osób z objawami powoduje przeszacowanie śmiertelności, a to napędza nasz strach – dodaje.

Jan Sochaczewski