Tradycja odporna na politykę

Z kolei radosne były w 1983 r. – ponad miesiąc po uwolnieniu mnie z internowania. Podobnie jak w 1990 r., kiedy od kilku dni byłem prezydentem RP. No, może trochę więcej życzeń, opłatek w tymczasowej kancelarii w Sopocie. Ale później już tylko dom i rodzina, nikogo z zewnątrz. Także w 1995 roku, kiedy ledwie od paru dni nie byłem prezydentem RP i uczyłem się pewnych rzeczy na nowo, bo gdzieś mi uciekło 5 lat. Ale święta też były takie same. Co roku spotykamy się o 16, u nas w domu, na ulicy Polanki. Przyjeżdżają dzieci z rodzinami. I z roku na rok przybywa wnuków. Zawsze ja albo Jarek czytamy Ewangelię o narodzeniu Pana Jezusa, dzielimy się opłatkiem. I to trochę trwa. Składamy sobie nawzajem życzenia. Zawsze zaczynam od najstarszego, życzenia składam zgodnie z wiekiem. No i prezenty. Dzieci już tak ich nie wypatrują jak kiedyś, ale wnuki szaleją. Wszędzie leży mnóstwo zabawek, panuje harmider. Zawsze jest 12 dań, a wigilia trwa do późnej nocy. Potem idziemy na Pasterkę. Mam nadzieję, że jeszcze przez lata tak będzie, że będziemy razem. Niezmiennie. W trudnych czasach udawało się. Teraz nie może być inaczej. Oby jak najdłużej…

Czasy się zmieniają, ale pewne rzeczy nigdy. Mimo wichrów i burz. Boże Narodzenie jest dla mnie zawsze takie samo. Czasem tylko okoliczności zewnętrzne to utrudniają. Święta mogą być wtedy dobrym miernikiem czasu historycznego, a nawet sytuacji politycznej.

Może czasem biedniej jest na stole, może trochę smutniej albo trochę radośniej. Najważniejsze się jednak w nich nie zmienia. Nie jestem sentymentalny, ale są chwile, kiedy udziela mi się wyjątkowy nastrój. Taki, jakiego próżno szukać w innych porach roku. Wyjaśnienia tego fenomenu szukam w dzieciństwie. U mnie na wsi, w Popowie, świętowaliśmy godnie, zawsze bardzo uroczyście. Wigilia była dostojna, chociaż skromna, bo bieda nam doskwierała. Najważniejsze było samo spotkanie, ten niezmienny rytuał. Opłatek. No i wielka – jak na nasze możliwości – ilość dań. Kluski z makiem, groch z kapustą, grzybki z lasu, czasami ryby — wszystko przyrządzone zgodnie z nakazem postu, który trwał do północy. Czasem udało się ukradkiem w ciągu dnia – bo przecież nie można było nic jeść aż do wieczerzy – skubnąć coś z kuchni. Post to post. Teraz tak się pozmieniało, ale tradycja jest dla mnie najważniejsza i postu dochowuję. Zawsze też rodzice zadbali o jakieś podarki pod choinkę, chociaż skromniutkie: może ciastko, cukierek, drobne rzeczy. To miłe, ale bardziej cieszyliśmy się samą uroczystością, wspólnym przebywaniem ze sobą, życzliwością. Nie byłoby oczywiście świąt bez Pasterki. To też była atrakcja dla dzieciaków. Tylko niedołężnych, staruszków i niemowlaki zostawiano w domach. Pierwszy raz poszedłem, jak miałem 4 lata. Nie pamiętam tego, kolejne już tak, chociaż obraz się zaciera. Mieliśmy do kościoła dobrych kilka kilometrów. Nieraz śniegu było po pas, wchodziło się do kościoła przemoczonym i zmarzniętym. Ale jak ten tłum ryknął „Bóg się rodzi, moc truchleje”, to o wszystkich niedogodnościach zapominałem. I szopka. Piękne wspomnienia. Ten dzień i święta zawsze były inne niż zwykły dzień. Dlatego tak się na nie czekało. Później już po I komunii obowiązkowa była spowiedź przed świętami i przystąpienie do komunii. Potem nie zawsze można było spokojnie świętować.

Tak było w Grudniu 1970. Wielki strajk i dramat na Pomorzu rozpoczął się od perfidnej podwyżki cen na żywność. Przed świętami właśnie. Dla ludzi był to cios. Nie wytrzymali, bo chcieli normalnie zasiąść do stołu wigilijnego i mieć co na nim postawić, móc coś dzieciakom położyć pod choinką. Walczyli o normalne święta. Ponieśliśmy wielkie ofiary. Wtedy też cudem wróciłem z aresztu tuż przed świętami do naszej wynajmowanej kwatery u fryzjerki. Na wszelki wypadek zostawiłem przed aresztowaniem Danucie obrączkę, żeby sprzedała na święta, gdybym nie wrócił, a nie miałaby czego do garnka wsadzić. Bogdan dopiero co się urodził. Na święta zdążyłem. Byliśmy razem. Chociaż było biednie i nie u siebie. Kolejne lata – rodzina się powiększała, mieliśmy już swój kąt, mieszkanie, święta rodzinne, ale w smutku i szarości lat 70. Danuta dbała, żeby było godnie. Podobnie jak kiedyś mama w Popowie. Zawsze wywalczone produkty, zawsze jacyś ludzie coś podrzucili, skromne dania, ale niezmiennie zgodnie z tradycją. Może i nawet – jak mówi moja żona – były to nasze najszczęśliwsze czasy. W ścisłym naszym gronie. Później już tak nie było. Zwłaszcza po Sierpniu. Były też jedne jedyne święta bez całej rodziny. Takie najbardziej bolą. W 1982 roku. Był stan wojenny. Trzymali mnie jeszcze wtedy w rządowej willi pod Warszawą, byłem internowany i izolowany. Prowadzili ze mną grę. Chcieli mnie złamać psychicznie, pokazywali nawet dobrobyt, podstawiali kelnerów z posiłkami, żeby pójść im na rekę. Wolałem samotność i niepewność niż ugięcie się. Na szczęście, przyjechała w tamto Boże Narodzenie Danuta. Życzyliśmy sobie lepszych świąt za rok. Nie płakała. Była dzielna. Była wtedy w zaawansowanej ciąży z naszym siódmym dzieckiem. Z Marysią Wiktorią. Jak opowiadała, przyjechali tuż przed świętami smutni panowie i powiedzieli, że może do mnie przyjechać, ale sama. To był dylemat. Dzieciaki musiały zostać pod opieką życzliwych ludzi. Bóg pozwolił, że do tej pory to były jedyne takie święta.