W Turcji trwają protesty przeciwko rządom premiera Recepa Tayyipa Erdogana. Podczas gdy policja pacyfikowała demonstrantów, na jednym z budynków pojawił się napis: "Rewolucja nie będzie pokazana w telewizji. Będzie na Twitterze". Zdaniem premiera Erdogana, "Twitter to przekleństwo". To właśnie dzięki temu serwisowi do całego świata docierają relacje tureckich demonstrantów. Na początku mieszkańcy Stambułu sprzeciwili się likwidacji ostatniego parku w centrum miasta, w pobliżu placu Taksim. Policja odpowiedziała na nie siłą, a wtedy, przekształciły się one w antyrządowe zamieszki i zaczęły rozlewać się na inne tureckie miasta. Protestujący zarzucają premierowi autorytaryzm i dążenie do przekształcenia Turcji w kraj islamski. Przez Twittera skrzykiwali się już demonstranci w Tunezji, Egipcie, Libii i Bahrajnie, porozumiewały się rodziny zaginionych w trzęsieniu ziemi w Japonii. Na czym polega potęga tego serwisu i czy naprawdę zmienia on świat? To jest rewolucja 2.0 – pisał o egipskich zamieszkach Weal Ghonim, jeden z tysięcy ludzi, którzy zwoływali się na Twitterze, by protestować na ulicach Kairu. Nic dziwnego, że serwis szybko stał się solą w oku rządzących. Wkrótce Egipcjanie zostali odcięci od internetu, a Hosni Mubarak cieszył się, że rewolucja będzie stłamszona. Wtedy Google i Twitter uruchomiły linię telefoniczną, na której każdy mógł zostawić wiadomość głosową, później publikowaną w internecie. Serwis stał się agencją informacyjną, jego użytkownicy reporterami cytowanymi w „The New York Times” i CNN. Weal, który niedawno pisał: „Jesteśmy gotowi na śmierć”, dziś świętuje upadek reżimu. W Libii odcięto internet, by powstańcy mogli się zwoływać na serwisie. Mimo to rewolucja 2.0 rozlewa się na kolejne kraje.
W 2000 roku Jack wymyślił prototyp Twittera – prosty system wysyłania krótkiego e-maila na telefony znajomych. Jego pierwsza wiadomość brzmiała: „Jestem w parku, widzę bizona”. Niestety przyjaciele Dorseya powiedzieli, że ich to nie obchodzi. Pomysł legł w gruzach. Sześć lat później Jack siedział w parku z kolegami i jadł lunch. Dostał SMS i nagle wpadł na pomysł. „A co by było, gdyby wysłać do wszystkich znajomych SMS i informować ich na bieżąco, co się u mnie dzieje?”. Twitter powstał w dwa tygodnie. Szybko zdobył popularność, bo nie wymagał ciągłej obecności w sieci. Wiadomość na Twitterze można zamieścić także, wysyłając SMS, o każdej porze i z każdego miejsca na Ziemi. Jeden tweet ma 140 znaków.
Podczas gdy na Facebooku czytamy wiadomości od znajomych, na Twitterze każdy może obserwować posty każdego, nie będąc w tym samym kręgu przyjaciół. Twitter w dwa lata podbił rynek: był prosty w obsłudze, darmowy i łatwo dostępny. Pierwszy boom nastąpił po zdobyciu nagrody dla najlepszego bloga, kolejny, gdy podczas rozdania nagród MTV Music Awards powiedziano: „Zatweetuj!”. Dzięki zainteresowaniu stacji CNN i celebrytów, m.in. Oprah Winfrey i Demi Moore, tweetowanie stało się modne. Dziś użytkowników serwisu jest na świecie ponad 200 mln. Połowa z nich założyła konta w ostatnim roku. To dużo, ale 60 proc. profili jest martwych, tyle osób rezygnuje z blogowania już po kilku wpisach. Najwięcej tweetmaniaków mieszka w Japonii. Tam Twitter zawdzięcza swoją popularność specyfice pisma. Gdy jeden znak to jedno słowo, w 140 znakach można wyrazić o wiele więcej niż w jakimkolwiek europejskim języku.
By ułatwić wyszukiwanie ważnych tematów, programiści stworzyli hash tagi (#). Wpisując tag #Bahrain, można się dowiedzieć, co planują manifestanci, gdzie się zbierają, ile osób zabito. Jednak aby dotrzeć do ważnych informacji, trzeba przeczytać tysiące wpisów, z których większość nic nie wnosi. Chaos informacyjny to drugie imię Twittera. Mimo to specjaliści twierdzą, że tweety są doskonałym materiałem do analiz. Z kolei prof. Mikołaj Piskorski z Harvard Business School twierdzi, że to kiepski pomysł. Piskorski i Bill Heil zbadali, że 90 proc. wpisów tworzy jedynie 10 proc. użytkowników. „To tak jakby zapytać o opinię grupę, w której 10 proc. osób aktywnie forsuje swoje zdanie, a pozostali milczą lub coś mruczą pod nosem. Jaką mamy gwarancję, że ta próba 10 proc. jest reprezentatywna?” – pyta prof. Piskorski.
Skusiły się VIP-y
To dzięki nowym mediom Barack Obama stał się czarnym koniem w wyścigu o prezydenturę. Nad strategią jego kampanii internetowej czuwał sztab 200 specjalistów. Po wygranych wyborach Obama jednak zamilkł. Cisza trwała ponad 100 dni. Wrócił do gry dopiero po artykule w „The New York Times”, który skrytykował go za zaprzepaszczenie szansy, jaką dała mu internetowa popularność. Dziś profil Obamy śledzi 6,8 mln ludzi. W postach prezydent informuje, co robi i gdzie jest. Co jakiś czas pisze złote myśli, jego tweety są pełne wiary w Amerykę. Zwraca się w nich osobiście do ludzi. Nic dziwnego, że kiedy rok temu przyznał się, że nie wie nawet, jak używać Twittera, w sieci zawrzało. Tysiące fanów pisało, że wierzyli, że to jego słowa, i czują się oszukani.
Taka wpadka nie mogłaby się zdarzyć w Polsce, choćby dlatego, że nasz prezydent nie tweetuje od pół roku. A w serwisie nadal jest marszałkiem Sejmu RP. Polscy politycy są wierni starym metodom marketingowym: zamiast wchodzić w dialog w internecie, wolą monologi w TV. Ale jest i kilku tweetujących, najpopularniejsi to: Arłukowicz, Bielan, Pomaska, Poncyljusz i Palikot. O imponującym wyniku Obamy – prawie 7 mln fanów – mogą jednak jedynie pomarzyć. Dobry wynik to 3,5 tys. Gdy po kilku wpisach politycy nie widzą efektu, większość poddaje się i przestaje pisać. Specjalista od nowych mediów Paweł Tkaczyk uważa, że to błąd. Twitter to darmowa reklama, pod warunkiem że zna się reguły gry. „By mieć popularne konto, należy wchodzić w dialog. Twitter to nie kolejna tuba propagandowa. Wyróżnienie dałbym Arłukowiczowi i Pomaskiej. Oni zawsze odpowiadają na pytania internautów. Piszą od siebie i celnie ripostują” – twierdzi Tkaczyk.
Na Twitterze przez długi czas nie było reklam. Niedawno doszły sponsorowane linki i konta. Firmy potrafią zarabiać tu duże pieniądze. Właściciel nowojorskiej budki z hot dogami codziennie informował, gdzie stanął. Jego profil szybko zyskał fanów i pod budką ustawiały się kolejki. Jedna z firm rozdawała za darmo aplikacje komputerowe. Warunkiem było pochwalenie się na Twitterze zakupem produktu. Instynkt stadny zadziałał i firma sprzedała w ten sposób kilkaset tysięcy programów. Kolejną formą promocji są „polecane” przez Twittera profile.
Google ma chrapkę na Twittera od dawna. To właśnie z Google serwis podpisał w 2009 r. intratną umowę na 10 mln dolarów dotyczącą przeszukiwania baz danych. Powstała usługa: real time search, która ukazuje wyniki wyszukiwania w czasie rzeczywistym. Twitter zarabia na reklamach dopiero od roku. Twórcy długo szukali nowych, nieinwazyjnych sposobów promowania produktów. Wymyślili system sponsorowanych trendów. Na stronie codziennie pokazują się najpopularniejsze hasła. Wśród dzięsięciu jest jeden sponsorowany (oznaczony „promoted”). Taki link kosztuje miliony. Firmy promują w ten sposób nowe filmy, produkty lub nieznanych wykonawców. Kto jest trendy na Twitterze, za chwilę staje się trendy w świecie rzeczywistym. Sam Twitter też jest trendy. Tak jak do niedawna Myspace i Nasza Klasa, dziś przeżywające kryzys. Jak długo modny będzie Twitter? Media co roku wieszczą koniec ery Twittera, a mimo to jego notowania rosną. W 2000 r. inwestorzy też uwierzyli w potęgę dotcomów. Im więcej dawali, tym bardziej rosła wartość serwisów. Aż do spektakularnego upadku. Czy taka będzie przyszłość Twittera?