Arszenik. Długo gwarantował mordercom bezkarność aż do tej przełomowej sprawy

Aż do XIX wieku korzystający z arszeniku przestępcy byli bezkarni. Powstrzymali ich nie policjanci, ale chemicy. Przełomem okazały się dwie sprawy sądowe: w Anglii i Francji
Arszenik. Długo gwarantował mordercom bezkarność aż do tej przełomowej sprawy

Sędzia Moran przechadzał się po pokoju, rzucając nerwowe spojrzenia to na szacowną matronę madame Lafarge, to na jej zasmuconą synową Marie. Czyżby to ta młoda, ładna, krucha kobieta miała stać za śmiercią Charles’a Lafarge’a? „To ona, panie sędzio, niech pan zawierzy matce! – łkała starsza kobieta. – Aptekarz mi powiedział, że kupiła u niego arszenik. Niby na szczury. Niech pan, panie sędzio, przesłucha aptekarza, błagam!”. Moran otarł pot z czoła. Był styczeń, a jemu zrobiło się gorąco. Skinął na żandarmów stojących w drzwiach pokoju. „Przesłuchajcie aptekarza” – polecił zmęczonym głosem. Tak zaczęła się sprawa, która odmieniła oblicze współczesnej kryminologii.

PROSZEK DZIEDZICZENIA

Grecy, Rzymianie, Egipcjanie i inne ludy starożytnego świata znali trucizny roślinne. Na przykład cykutę (inaczej lulek, blekot), na której wypicie skazano Sokratesa w 399 r. p.n.e. Ponad tysiąc lat później z powodzeniem zastąpiła je trucizna nieorganiczna – tlenek arsenu. Ten zabójczy proszek zsyntetyzował arabski alchemik Geber. Kiedy dokładnie odkryto jego trucicielskie właściwości, nie wiadomo. I nikt nie próbuje pokusić się o przybliżone oszacowanie liczby ofiar arszeniku na przestrzeni wieków. Wiemy jednak, że ta trucizna długo gwarantowała mordercom nieomal bezkarność, bo była niewykrywalna dla medyków, jurystów czy dopiero raczkującej policji.

Mogli tylko domyślać się zbrodni, za poszlakę biorąc np. specyficzny, kojarzący się z zapachem czosnku, odór trupa. Jedną z najsłynniejszych domniemanych ofiar był sam Napoleon Bonaparte zesłany na Wyspę Świętej Heleny. Lecz nie da się tego jednoznacznie udowodnić. Często arszenik podawano w małych dawkach przez dłuższy czas, u ofiary rozwijały się wówczas nowotwory, występowały krwotoki wewnętrzne, choroby skóry i serca. Umierała po jakimś czasie, uznawano więc, że śmierć nastąpiła w wyniku „zwykłych” chorób. Historycy mogą zastanawiać się, czy doszło do otrucia, analizując zapisy kronikarskie dotyczące objawów, sytuację „dynastyczno-polityczną” czy wiek denata (im młodszy, tym prawdopodobieństwo otrucia większe).

Podejrzewa się, że po arszenik sięgano w pałacach królów francuskich i książąt Rzeszy, a nawet w Watykanie, gdzie wrogów miał likwidować w ten sposób papież Aleksander VI Borgia. Zbierał też żniwo w „porządnych” domach mieszczan. Arszenik określano jako poudre de succession, czyli proszek dziedziczenia – za pomocą którego „regulowano” kwestie spadkowe. Aż do lat 40. XIX w. ten morderczy środek wydawał się idealnym narzędziem zbrodni – bezwonny, bezsmakowy, bezzapachowy, a do tego sprzedawany bez ograniczeń jako trutka na szczury i myszy. Jednak chemicy w końcu podjęli walkę z bezkarnymi trucicielami. Szczególne zasługi w tej batalii położyła para chemików z dwóch stron kanału La Manche.

BIEDAK Z WOOLWICH

W 1836 r. w „Edinburgh Philosophical Journal” pojawił się artykuł, który wywrócił do góry nogami toksykologię. Jego autorem był 42-letni angielski badacz James Marsh. Pracował jako chemik w Królewskim Arsenale Brytyjskim w Woolwich. Żył jednak w takim ubóstwie, że popadł w depresję i alkoholizm. W 1832 r. zajął się sprawą śmierci zamożnego rolnika w gospodarstwie w okolicach Woolwich. Chociaż Marsh pracował wówczas nad udoskonalaniem artylerii brytyjskiej marynarki wojennej, został powołany jako biegły. Innego chemika po prostu nie było do dyspozycji. Policja, znając stosunki i układy rodzinne w gospodarstwie zmarłego – a także wiedząc, że miejscowy aptekarz sprzedaje arszenik – powzięła podejrzenia, że farmer mógł zostać otruty. Zleciła więc sekcję zwłok. Zabezpieczyła też garnuszek, z którego gospodarz napił się kawy, po czym zaczął skarżyć się na bóle i inne dolegliwości.

 

Komplet dowodów – w postaci naczynia i żołądka ofiary – wylądował na stole laboratoryjnym Marsha. Ten zaczął studiować metody wykrywania arsenu opracowane wcześniej w Niemczech przez farmakologów Valentina Rosego, Daniela Metzgera i Samuela Hahnemanna. Ten ostatni odkrył, że arszenik w treści żołądka otrutej ofiary opada jako żółty osad rozpuszczalny w amoniaku. Z kolei Rose pocięty żołądek gotował w wodzie destylowanej, a następnie rozpuszczał za pomocą kwasu azotowego.

Osad, który pozostał po tych zabiegach, suszył i umieszczał w próbówce. Jeżeli były w nim związki arsenu, przy ogrzewaniu nabierał metalicznego połysku. Marsh w treści żołądka farmera i w resztkach kawy zidentyfikował osad prawdopodobnie zawierający związki arsenu, co stwierdził poddając je działaniu amoniaku. Na tej podstawie wnuka ofiary, na którego wskazywały także inne dowody i zeznania (choćby świadectwo aptekarza, który kilkanaście dni przed zgonem dziadka właśnie wnukowi sprzedał arszenik jako trutkę na szczury) postawiono w stan oskarżenia.

Rozprawa z 12 grudnia 1832 r. zakończyła się jednak klęską Marsha, a właściwie całej nauki o toksynach. Przysięgli za nic mieli dowody „chemiczne”. Chcieli zobaczyć truciznę wyekstrahowaną z ciała ofiary na własne oczy. Opowieści chemika o żółtym osadzie podatnym na działanie amoniaku nie przekonały ich. Wnuka uniewinniono. Marsh nigdy się nie dowiedział, że kilka lat później ten sam mężczyzna przyznał się do zabójstwa dziadka – w rozmowie ze współwięźniem, z którym deportowano go do kolonii za inne przestępstwa. Chemik był tak urażony wyrokiem uniewinniającym, że postanowił opracować metodę, która w przyszłości przekona przysięgłych. Analizując prace Niemca Carla Scheelego dotyczące arsenowodoru, wpadł na nowy pomysł. Skonstruował rurkę w kształcie litery U, w której umieszczał podejrzany płyn lub wyciąg z żołądka w części otwartej, a w części zakończonej dyszą – kawałek cynku. Gdy płyn stykał się z cynkiem, nawet śladowe ilości arszeniku wystarczały, aby wytworzył się arsenowodór uchodzący
przez dyszę na końcu rurki. Gdy gaz ten zapalano, na umieszczonej nad płomieniem porcelanowej miseczce arsen osadzał się w postaci ciemnych plam. Te właśnie doświadczenia opisał Marsh w artykule.

Zaraz pojawiły się opinie typu: „To swoich ofiar muszą się teraz obawiać truciciele, będą one świadczyć przeciwko nim”. Chemik triumfował. Test Marsha nie powstrzymał jednak kolejnych trucicieli. Nie zrobiła tego także brytyjska ustawa z 1851 r. utrudniająca zakup arszeniku (aptekarze musieli się zapisywać w odpowiednim rejestrze, a kupujący oświadczał, do czego trucizna jest mu potrzebna; nakazano także barwienie arszeniku, by nie mylić go np. z solą). Mimo to policja i sądy miały już większe pole manewru w walce ze skrytobójcami.

SETKI MARTWYCH PSÓW

Tymczasem po drugiej stronie kanału La Manche wojnę trucicielom wypowiedział Mathieu Joseph Bonaventure Orfila urodzony na hiszpańskiej Minorce (1787). Miał być marynarzem, ale złapał „bakcyla” chemii i zaczął się kształcić na uniwersytetach w Walencji i Barcelonie. Uczelnie te szybko okazały się zbyt zacofane dla młodego entuzjasty, który studiował samodzielnie dzieła chemików francuskich i dostrzegał, jak archaiczne są poglądy jego hiszpańskich wykładowców. Wyjechał do Paryża, gdzie w 1811 r. uzyskał tytuł doktora medycyny. Równie biedny jak Marsh, urządził w mieszkaniu laboratorium. Tam eksperymentował z truciznami na psach. Wyniki stały się podstawą do wykładów z toksykologii, które Orfila opublikował, wzbudzając niemałą sensację. Potem wydał „Elementy chemii stosowanej w medycynie i sztukach” oraz „Lekcje medycyny prawniczej”, co ugruntowało jego pozycję jako największego w Europie eksperta od toksykologii i medycyny sądowej. Ukoronowaniem jego kariery akademickiej było objęcie stanowiska dziekana wydziału medycyny paryskiego uniwersytetu w roku 1831.

 

Ponieważ „proszek dziedziczenia” zbierał kolejne ofiary, Orfila znaczną część aktywności naukowej skoncentrował właśnie na arszeniku. Na trutych psach wykazał, że arsen z żołądka i jelit przedostaje się do nerek, wątroby i śledziony. To tam można znaleźć ślady trucizny, kiedy nie było ich już w jelitach czy żołądku. Nawet obfite wymioty nie były w stanie wydalić z organizmu całego zaaplikowanego arszeniku. Wyjaśnił także, dlaczego można wykazać obecność związków arsenu w ziemi czy kościach zmarłych, którzy nie zostali otruci.

Był to „naturalny” arsen, spotykany w przyrodzie (trafia tam np. w wyniku erupcji wulkanicznych). To trochę komplikowało sprawę. A niedoskonałości metod powodowały, że  opinia publiczna była sceptycznie nastawiona do toksykologii sądowej. Zmieniła to dopiero kolejna przełomowa sprawa.

CUKIER NA SZCZURY

16 stycznia 1840 r. sędzia Moran z francuskiego miasteczka Le Glandier polecił przeprowadzić badania na zawartość arszeniku w zwłokach Charles’a Lafarge’a. Był to trzydziestoletni właściciel bankrutującej odlewni, który rozpaczliwie szukał sposobu na doinwestowanie swojego przedsiębiorstwa i spłatę długów. Zlecił więc pośrednikowi matrymonialnemu z Paryża wyszukanie w stolicy odpowiedniej kandydatki na żonę. Lafarge’owi miał pomóc lekko podkoloryzowany opis jego majątku. Pośrednik przedstawiał go jako młodego przemysłowca, właściciela zamku na francuskiej prowincji. Los postawił na jego drodze 24-letnią sierotę Marie Cappelle, pozostającą pod opieką małżeństwa paryskich mieszczan.

Widząc, jak bogatsze, choć nie zawsze piękniejsze, koleżanki znajdują dobrze sytuowanych mężów, Marie popadała w rozgoryczenie. Zdesperowana, zaczęła udawać kogoś, kim nie była: córkę bogatych rodziców. Pośrednik tego nie odkrył i młodzi się pobrali. Zaraz po ceremonii pojechali do „posiadłości” należącej do „przemysłowca”

Miejscowość Le Glandier okazała się prowincjonalną dziurą, zamek – zrujnowanymi budynkami klasztornymi, a zamiast ogrodów Marie zobaczyła zaniedbane podwórko, po którym biegały szczury! Nie tak to miało wyglądać, więc Marie już pierwszej nocy zamknęła się z pokojówką w sypialni, nie dopuszczając męża. Zażądała unieważnienia małżeństwa. Argumentem miał być arszenik, którego Marie trochę ze sobą przywiozła. Groziła, że popełni samobójstwo. Z czasem jednak spuściła z tonu. Młodzi dogadali się
i zaczęli odgrywać szczęśliwe małżeństwo.

W sporządzonych testamentach przepisali na siebie majątki (wprawdzie skromne, ale jednak jakiejś wartości). Marie wystawiła nawet listy polecające, aby jej mąż wystarał się w Paryżu o pożyczkę. Nie była bogata, ale jako córka weterana armii napoleońskiej i osoba z towarzystwa mogła pomóc w przekonaniu ewentualnych kredytodawców. To była tylko gra pozorów, bo Marie miała już inny plan. Jego część stanowiły… placki upieczone przez teściową. Marie wysłała je Charles’owi do Paryża, tyle że wcześniej dodała do nich coś od siebie – arszenik. Kilkanaście dni później chory mąż wrócił do domu. Żona ugościła go dziczyzną i truflami, po których jeszcze bardziej zaczął niedomagać.

Lekarze podejrzewali cholerę. Podczas przygotowywania jednego z lekarstw – jaj zmieszanych z mlekiem – ktoś z domowników zauważył, że Marie dosypuje czegoś do szklanki. Zapytana, odparła, że to cukier. Tyle że się nie rozpuścił! Szklankę i malachitowe puzderko, w którym znajdował się ów „cukier”, zabezpieczył ktoś z rodziny Charles’a. Dobrze zrobił, bo 14 stycznia 1840 r. mężczyzna zmarł. Dowiedziawszy się od aptekarza, że Marie kupowała u niego arszenik „na szczury”, sędzia zlecił sekcję zwłok Lafarge’a. Miejscowi lekarze mieli spore braki w wiedzy o najnowszych sposobach wykrywania arsenu, ale się do tego nie przyznali. W efekcie nie wykonali badań jak należy. Zbadali tylko żołądek oraz zabezpieczone w posiadłości Lafarge’a substancje. Próba podgrzania uzyskanego z żołądka osadu skończyła się eksplozją rurki. Niemniej jednak stwierdzili z całą powagą, że w żołądku znaleziono arszenik i Charles zmarł w wyniku otrucia.

 

Marie stała się główną podejrzaną. Tym bardziej, że trutka na szczury, którą kazała ogrodnikowi wysypać w różnych miejscach gospodarstwa, nie zawierała arsenu, lecz sodę i mąkę. Arszenik od aptekarza odkryto za to w jej malachitowym puzderku. Wszystkie elementy układanki zaczęły do siebie pasować. Marie aresztowano.

KRÓL TOKSYKOLOGII WYROKUJE

Kiedy przybrani rodzice dziewczyny dowiedzieli się o sytuacji w Le Glandier, wynajęli znanego adwokata monsieur Pailleta. Udał się do miasteczka pełnego ciekawskich i dziennikarzy z całej Europy. Mowa oskarżyciela, klarowna i logiczna, wydawała się przesądzać o wyniku procesu. Jednak Paillet przypadkiem znał Orfilę, paryskiego „króla toksykologii”. Zapoznał sławnego chemika z raportem miejscowych lekarzy, zaś uczony podpowiedział adwokatowi, jak wykazać błędy w procedurach i nieuctwo prowincjonalnych „ekspertów”.

3 września Paillet przeszedł do kontrataku. Wytknął niedbalstwo lekarzy z Le Glandier, m.in. przy przechowywaniu żołądka denata. A kiedy ci przyznali się, że nigdy nie słyszeli nazwiska Johna Marsha, Paillet dobił ich, odczytując opinię Orfili wydaną na podstawie przekazanych mu dokumentów. Obrońca domagał się wezwania paryskiego toksykologa do miasteczka, sąd jednak powołał na ekspertów aptekarzy i chemika z Limoges. Oni zaś przedstawili w sądzie raport z badań zwłok przeprowadzonych przy użyciu metody Marsha. Wniosek: arszeniku nie stwierdzono! W budynku sądu na sekundę zapadła cisza, a potem eksplodowały okrzyki – zarówno radości, jak i gniewu. Teraz jednak do kontrataku przeszedł oskarżyciel – mecenas Decous. Naczytawszy się dzieł Orfili wiedział, że czasami trucizny w żołądku już nie ma, bo wydaliła się z wymiotami, ale powinna zostać w wątrobie i innych organach.

Wymógł więc ekshumację Lafarge’a. Nowe badania organów zmarłego, doskonalsze od metody Marsha, potwierdziły pierwszą opinię zespołu z Limoges – ani śladu arszeniku! Decous jednak się nie poddał: wrócił do trucizny wykrytej w mleku i malachitowym pudełeczku. Nakazano ponowne przebadanie dowodów na obecność arszeniku, tym razem nowszymi metodami. W mleku wykryto go tyle, że można nim byłoby otruć dziesięć osób!

Sprawa wydawała się pełna sprzeczności. Rozwiązanie ich przyniosła wizyta Orfili, na którą przystali i Decous, i Paillet. „Król toksykologii” potwierdził obecność arszeniku w próbkach pobranych ze zwłok Lafarge’a, wykluczając jednocześnie jego naturalne pochodzenie. Wykazał też błędy techniczne popełnione przy poprzednich ekspertyzach. Po pierwsze początkowe badania przeprowadzono przestarzałymi metodami. Po drugie aparat Marsha okazał się zbyt czułym narzędziem w rękach niedoświadczonych analityków z prowincji. Ci bowiem ogrzewali rurkę nadto intensywnie, a duży płomień usunął arsen w postaci gazowej, zanim ten zdołał się osadzić.

Marie Lafarge została skazana na dożywotnie ciężkie roboty. Toksykologia, będąca centralnym elementem tego procesu, odniosła – choć nie bez przeszkód – zwycięstwo nad zbrodnią. Oczywiście Orfila nie mógł być biegłym w każdym procesie, w którym stawiano zarzut otrucia. Jednak proces Lafarge spowodował wzrost zainteresowania metodami wykrywania trucizn. Lekarze, farmaceuci, chemicy uświadomili sobie znaczenie takich badań. Do Orfili, ale też do innych toksykologów, zaczęli zjeżdżać młodzi naukowcy, aby zgłębić tajniki nowatorskich metod analitycznych. Tak rozpoczęła się era nowoczesnej toksykologii sądowej.

Andrzej Miszczak – dziennikarz i pisarz, publikował m.in. w „Wiedzy i Życiu”, „Nowej Fantastyce”