Upiory mórz

Okręty bez załogi naprawdę dryfują po oceanach, miotane falami, smagane przez wiatr. Co roku w światowych mediach pojawiają się informacje o tajemniczych jachtach czy frachtowcach, na których nie znaleziono żywego ducha

Statki-widma od wieków budziły fascynację i grozę. Starzy marynarze lubili opowiadać o nich wieczorami w zadymionych tawernach. Legenda o holenderskim kapitanie, wiecznie błądzącym ze swym widmowym żaglowcem po morzach od bieguna do bieguna, stała się jedną z najpiękniejszych morskich opowieści.

Wilki morskie wierzą, że spotkanie z „Latającym Holendrem” zapowiada nieuchronne nieszczęście.

ZAGADKA MARY CELESTE

Najsłynniejszym spośród statków- -widm stała się brygantyna Mary Celeste, mająca kadłub długości 31 metrów i wyporność 282 ton.

5 listopada 1872 roku Mary Celeste wypłynęła na Atlantyk z Nowego Jorku z ładunkiem 1701 beczek alkoholu przemysłowego. Załogą, złożoną z siedmiu marynarzy o nieposzlakowanej opinii, dowodził doświadczony kapitan Benjamin Briggs. Na pokładzie znajdowały się także dwie pasażerki – żona kapitana Sarah oraz ich dwuletnia córeczka Sophia Matilda.

Prawie po miesiącu, 4 grudnia, Mary Celeste została spostrzeżona między Azorami a Gibraltarem przez załogę statku Dei Gratia kapitana Davida Reeda Morehouse’a, zresztą znajomego Briggsa. Brygantyna szła z wiatrem pod pełnymi żaglami, na falach wszakże dokonywała dziwnych ewolucji. Załoga Dei Gratia obserwowała Mary Celeste przez dwie godziny, w końcu Morehouse postanowił wysłać grupę rozpoznawczą. Okazało się, że na pokładzie nie ma żadnego człowieka. Mary Celeste była w dobrym stanie, uwagę zwróciła metrowa warstwa wody w ładowni i między pokładami. Na statku nie było łodzi ratunkowej, sekstansu, chronometru morskiego, kompas był zniszczony, zegar okrętowy nie funkcjonował. Ładunek alkoholu wydawał się nietknięty, dopiero później okazało się, że w 9 baryłkach nie było nic. Luk do ładowni był otwarty. Zniknęły wszystkie dokumenty statku z wyjątkiem dziennika okrętowego, w którym ostatni wpis dokonany został 24 listopada, jakieś 180 km na zachód od Azorów (Mary Celeste została znaleziona 900 km na wschód od tych wysp). Potem relacje o statku-widmie stawały się coraz bardziej fantastyczne i bogatsze w szczegóły.

Pisano o pozostawionym na stole posiłku, o odzieży wywieszonej do suszenia, o kocie, który żywy znaleziony został na pokładzie, ciepłej jeszcze herbacie na stole. To wszystko absolutna nieprawda. W innych sprawozdaniach można przeczytać o plamach krwi na żaglach i w kabinie kapitańskiej, o znalezionej pod łóżkiem Briggsa zakrwawionej szpadzie. I te opowieści nie zasługują na wiarę.

Kapitan Morehouse i jego ludzie odprowadzili brygantynę do Gibraltaru w nadziei na sowitą nagrodę. Oskarżono ich jednak, że dokonali aktu piractwa – zgładzili kapitana Briggsa i załogę, aby zagarnąć statek. I być może jest to logiczne wytłumaczenie dramatu. Sąd w końcu uwolnił Morehouse’a od zarzutów, ale przyznał mu premię w wysokości zaledwie jednej piątej wartości statku i ładunku. Losów pasażerów Mary Celeste do dziś nie wyjaśniono.

Na początku 1873 r. morze wyrzuciło na hiszpański brzeg dwie szalupy – w pierwszej znajdowały się zwłoki i amerykańska flaga, w drugiej – pięć trupów. Przypuszczano, że to ludzie z Mary Celeste, ale nigdy tego nie udowodniono. Na temat tragedii statku wysuwano wiele hipotez. Mary Celeste często uważana jest za jedną z ofiar zagadkowego Trójkąta Bermudzkiego. Pomijając fakt, że znakomita większość opowieści o Trójkącie jest przesadzona, to los załogi brygantyny dopełnił się daleko od tego fatalnego (rzekomo) dla okrętów regionu Atlantyku.

Być może marynarze dobrali się do alkoholu i w pijackim szale zamordowali kapitana i jego rodzinę, a potem uciekli szalupą. Nie można wykluczyć, że załoga Mary Celeste została uprowadzona przez piratów.

Najbardziej prawdopodobny jest inny rozwój wypadków – kapitan Briggs był doświadczonym żeglarzem, jednak nigdy przedtem nie przewoził alkoholu. Nie wiedział, że z beczek wydzielają się łatwopalne opary. Wystarczyła iskra, aby pod pokładem nastąpił wybuch, który wysadził pokrywę luku. Przerażeni ludzie ratowali się ucieczką do szalupy, którą liną przymocowali do statku. Ale morze było wzburzone i lina zerwała się. Ludzie w łodzi ratunkowej nie mieli szans na dopędzenie okrętu, mknącego z wiatrem pod pełnymi żaglami.

W XIX w. odnajdywano na morzu wiele statków bez załóg – marynarze buntowali się, uciekali, sprzedawali ładunek, byli napadani przez piratów. Mary Celeste zdobyła trwającą do dziś sławę z innego powodu. W 1884 r. historię pod tytułem „J. Habakuk Jephson’s Statement” (Sprawozdanie Jakuba Habakuka Jephsona), częściowo wykorzystującą przypadek brygantyny, napisał twórca postaci Sherlocka Holmesa Arthur Conan Doyle. W jego dziele statek nosił nazwę Marie Céleste, szalony kucharz truje załogę, wyrzuca ciała za burtę i sam wyskakuje do morza. Te niesamowite, ale fikcyjne szczegóły ubogaciły potem różne wersje opowieści o prawdziwej Mary Celeste.

OCTAVIUS – LODOWA TRUMNA

 

Ponad sto lat przed Mary Celeste po wodach Arktyki dryfował inny statek- -widmo – Octavius. Załoga była na okręcie, ale… martwa. W 1775 r. szkuner wielorybników Herald natrafił w pobliżu Grenlandii na dziwny statek czy raczej półwrak. Kiedy grupa abordażowa z Heralda weszła na statek, znalazła zamarznięte, doskonale zachowane ciała żeglarzy. Kapitan wciąż siedział w swej kabinie z piórem w ręku – skonał, dokonując ostatniego wpisu w dzienniku okrętowym. Ludzie z Heralda byli tak zatrwożeni, że uciekli, zabierając tylko ten dziennik. Z zapisów wynikało, że Octavius wypłynął z Anglii w roku 1761 i w następnym roku dotarł do Chin. Kapitan jednak, jakby pozbawiony rozumu, postanowił wracać przez lodową Trasę Północną, na północ od Ameryki. W tamtym czasie kruche drewniane statki nie potrafiły jej pokonać. Octavius utknął w lodach i marynarze zmarli jeden po drugim z zimna i głodu. Pełen trupów statek przedarł się w końcu przez Trasę Północną – dryfował przez 13 lat. Po spotkaniu z wielorybnikiem zapewne poszedł na dno, gdyż nigdy później go nie widziano.

BAYCHIMO – SZARY DUCH ALASKI

W tę historię trudno uwierzyć, ale jest prawdziwa. Porzucony przez załogę parowiec Baychimo co najmniej 38 lat tułał się u wybrzeży Alaski, a może krąży tam do dziś. Oparł się niezliczonym burzom oraz uściskowi lodów, często zgniatających nawet mocne kadłuby. Oparł się także ludziom, próbującym go odzyskać.

Baychimo zwodowany został w 1914 roku w Göteborgu w Szwecji dla niemieckiego armatora. Po I wojnie światowej w ramach odszkodowań wojennych stał się własnością Wielkiej Brytanii. Był to solidnie zbudowany stalowy parowiec o wyporności 1322 ton i długości 70,15 metra. W 1921 roku został zakupiony przez spółkę Hudson’s Bay Company. Bazował w szkockim porcie Ardrossan i co roku wypływał na północne wody Kanady. Zawijał do nadbrzeżnych faktorii handlowych, zabierał zgromadzone tam przez traperów futra, zostawiał pocztę, zaopatrzenie i inne towary. Baychimo odbył 9 takich udanych podróży. W 1931 r. statek pomyślnie pobrał futra i zawrócił do Vancouver. Zima tego roku przyszła jednak bardzo wcześnie. 1 października Baychimo został uwięziony w lodach koło wyspy Victoria. 22 członków załogi ewakuowano samolotami. 15 pozostało, zdecydowanych spędzić w pobliżu okrętu zimę. Ci marynarze, z którymi pozostał kapitan John Cornwell, zbudowali w pewnej odległości od Baychimo drewnianą chatę. W nocy 24 listopada rozpętała się gwałtowna burza. Kiedy wichura w końcu osłabła, ludzie ujrzeli 20-metrowe góry z potrzaskanego lodu. Okręt zniknął. Żeglarze zrozumieli, że Baychimo poszedł na dno podczas nawałnicy. Wrócili na bezpieczny ląd, gotowali się do powrotu. W kilka dni później eskimoski łowca fok przyniósł zaskakującą nowinę – oto okręt wciąż utrzymuje się na wodzie – tkwi wśród lodów jakieś 85 kilometrów na południowy zachód. Marynarze podążyli we wskazanym kierunku i Baychimo rzeczywiście tam był. Kapitan Cornwell wiedział jednak, że w warunkach srogiej zimy nie doprowadzi statku do portu. Nakazał swoim zabrać co cenniejsze futra z ładowni i zostawić okręt. Baychimo, szary statek-widmo, dryfował odtąd u wybrzeży Alaski. W marcu 1932 r. wypatrzył go Leslie Melvin, traper podróżujący z psim zaprzęgiem. Dostał się na pokład, zobaczył w ładowni futra, wciąż znajdujące się w znakomitym stanie, ale samotnie nie mógł przedsięwziąć niczego. W marcu następnego roku ok. 30 eskimoskich myśliwych pływających na kajakach dotarło do porzuconego okrętu. Wtedy nieoczekiwanie rozpętał się sztorm i nieszczęśni łowcy musieli trwać na pokładzie Baychimo przez dziesięć dni i o mało nie umarli z głodu. W listopadzie 1939 roku kapitan Hugh Polson spostrzegł „upiora Alaski” ze swego statku. Postanowił, że doprowadzi porzucony okręt do portu. Polson wraz z ludźmi zdołał dotrzeć do Baychimo, lecz morze było tak skute lodem, że ledwo zdołał wyprowadzić swój okręt bezpiecznie i nawet nie próbował holować wraka. Po raz ostatni arktyczny wędrowiec został spostrzeżony w 1969 r. (38 lat po tym, jak został opuszczony przez załogę!). Widzieli go Eskimosi na Morzu Beauforta niedaleko Point Barrow. Baychimo był zardzewiały, zniszczony przez wichury, śnieżyce i burze, ale wciąż utrzymywał się na wodzie. W 2006 roku władze Alaski w ramach projektu „Statek- widmo Arktyki” postanowiły upewnić się, czy Baychimo poszedł na dno, czy wciąż pływa. Jak dotąd, nie udało się rozwiązać tej zagadki.

JOYITA – ZAGADKA POŁUDNIOWEGO PACYFIKU

 

Nazwano go Mary Celeste Południowego Pacyfiku. Drewniany statek handlowy Joyita odnaleziono w 1955 roku bez żywej duszy na pokładzie. Po pasażerach i marynarzach ślad zaginął.

Joyita została zbudowana w 1931 roku jako luksusowy jacht. Po wybuchu wojny przejęta przez marynarkę wojenną pełniła służbę patrolową na wodach Hawajów. W 1952 r. wyczarterował ją kapitan Thomas H. Dusty Miller, były oficer brytyjskiej marynarki wojennej, mieszkający na Samoa. Joyita stała się statkiem handlowym i rybackim. Miller, zadłużony po uszy, chciał zarobić trochę grosza, przywożąc ładunek kopry z odległych około 430 km wysp Tokelau. Zdecydował się na rejs, aczkolwiek wiedział, że jego statek jest w złym stanie – silniki dławiły się i gasły, poszycie przeciekało.

31 października 1955 roku Joyita wypłynęła z portu Apia na Samoa z 16 członkami załogi i 9 pasażerami na pokładzie. Wśród tych ostatnich było dwoje dzieci, urzędnik rządowy, handlarz koprą oraz dr Alfred Parsons, chirurg podróżujący do pacjenta, który czekał na amputację. Joyita zabrała 4 tony ładunku – lekarstwa, drewno, produkty żywnościowe, puste beczki po oleju. Statek powinien zawinąć do portu Fakaofo na Tokelau 5 listopada, ale nie dotarł tam nigdy. Akcja ratownicza, podjęta przez lotnictwo Nowej Zelandii, trwała 6 dni. Objęła 260 tysięcy kilometrów kwadratowych oceanu, lecz nie przyniosła żadnych wyników.

Dopiero 10 listopada mocno zanurzoną w wodzie Joyitę wypatrzyła załoga statku Tuvalu idącego z Suva do Funafuti. Dryfowała w odległości ponad tysiąca kilometrów od szlaku, którym powinna płynąć. Marynarze z Tuvalu nie znaleźli na pokładzie Joyity nikogo. Zniknął także ładunek, dziennik pokładowy oraz tysiąc funtów, przeznaczonych na zakup kopry. Radio było nastawione na międzynarodową frekwencję alarmową 2182 kHz, lecz nikt nie odebrał wołania Joyity o pomoc. Dochodzenie nie wyjaśniło losów ludzi z tego statku. Dzienniki „Fiji Times” i „Herald”, powołujące się na „wiarygodne źródła”, sugerowały, że statek wpłynął we flotę japońskich jednostek rybackich i załoga „zobaczyła coś, co Japończycy chcieli ukryć”

Bardziej prawdopodobne jest to, że ludzie na pokładzie Joyity zostali wymordowani przez piratów, którzy wyrzucili ciała ofiar za burtę i umknęli z ładunkiem. Niektórzy sugerują, że kapitan wdał się w bójkę ze swym potężnie zbudowanym matem Amerindem „Chuck” Simpsonem, zwanym „Goryl”. Mat wypadł za burtę, a ciężko ranny kapitan nie był w stanie nawigować statkiem. Przerażeni ludzie umknęli na łodziach ratunkowych, z wyjątkiem kapitana, który pragnął umrzeć na pokładzie. Uciekinierzy w szalupach zginęli na bezkresnym oceanie, a opuszczona Joyita została złupiona przez japońskich rybaków. Pojawiały się też hipotezy bardziej fantastyczne, jak uprowadzenie przez UFO, ale los żeglujących na Joyicie wciąż pozostaje nieznany.

HIGH AIM 6 – RYBACY PRZEPADLI BEZ WIEŚCI

Rybacki trawler High Aim 6 o wyporności 130 ton i długości 20 metrów, żeglujący pod banderą indonezyjską, wyszedł z tajwańskiego portu Liuchiu 31 października 2002 roku. Na pokładzie znajdowali się: tajwański kapitan, starszy mat oraz co najmniej pięciu indonezyjskich marynarzy. Po raz ostatni armator rozmawiał z kapitanem w końcu grudnia. Potem radiostacja High Aim 6 zamilkła. Dopiero 3 stycznia 2003 roku trawler został spostrzeżony na wodach australijskich, 250 km na zachód od portu Broome. Trawler szedł na włączonym silniku. Kiedy jednak 8 stycznia australijscy marynarze weszli na pokład dziwnej jednostki, maszyny High Aim 6 już nie pracowały, zaś ster zablokowany był w takiej pozycji, że trawler płynął prostym kursem, bez zataczania kół. Po załodze pozostały tylko szczoteczki do zębów. „Bezludny” statek został zaholowany do Broome. Przypuszczano, że trawler przemycał do Australii nielegalnych imigrantów, okazało się jednak, że jego ładownie pełne są psujących się ryb. Marynarka i lotnictwo australijskie spenetrowały 24 tysiące km kwadratowych oceanu w poszukiwaniu zaginionej załogi – bez skutku. Prowiantu i paliwa na High Aim 6 było pod dostatkiem. Według jednej z hipotez rybacy zostali wymordowani przez piratów, lecz na pokładzie nie znaleziono żadnych śladów walki. Pewnym tropem okazał się fakt, że telefon komórkowy, należący do Lin Chung-lee, szefa maszyn trawlera, był już po zaginięciu załogi aż 87 razy używany na wyspie Bali. Nie wiadomo jednak, czy rybacy uciekli ze statku na Bali (w jakim celu?), czy też telefon zrabował pirat zabójca. Trawler High Aim 6 zyskał miano „Mary Celeste XXI wieku”.

ZBIORNIKOWIEC BEZ WŁAŚCICIELA

W marcu 2006 roku samolot australijskiej straży przybrzeżnej wykonał zdjęcia dziwnego statku, dryfującego w zatoce Carpentaria, 180 km od miasta Weipa w stanie Queensland.

Po analizie fotografii wysłano okręt straży przybrzeżnej Storm Bay, który doścignął tajemniczego wędrowca. Okazało się, że to 80-metrowy zbiornikowiec bez załogi na pokładzie. Musiał długo błąkać się po oceanie, gdyż maszyny były już przerdzewiałe. Na pokładzie nie było żadnych dokumentów, na burcie udało się odczytać nazwę Jian Seng, tym niemniej takiej jednostki nie udało się odnaleźć w rejestrach morskich. W ładowniach znajdowały się znaczne ilości ryżu, toteż przypuszczano, że domniemany Jian Seng był używany jako statek zaopatrzeniowy dla flot rybackich. Statek był pozbawiony większości wyposażenia, wysunięto więc hipotezę, że holowany był do stoczni na złomowanie, jednak lina pękła i zbiornikowiec się „zgubił”. Nie udało się ustalić właściciela jednostki, toteż władze australijskie poleciły ostatecznie zatopić go.

KAZ II – WIDMOWY JACHT

„Wyglądało to bardzo dziwnie. Wszystko wydawało się w porządku, tylko nie było załogi” – bardzo trafnie opisał sytuację na pokładzie 12-metrowego katamarana Kaz II Jon Hall ze służb ratowniczych australijskiego stanu Queensland. Kaz II wypłynął z portu Airlie Beach 15 kwietnia 2007 roku. Na pokładzie znajdowało się trzech doświadczonych żeglarzy. Jacht zmierzał do portu Townsville. Miał to być pierwszy etap rejsu wokół północnej Australii do zachodniej części tego kontynentu. 18 kwietnia załoga helikoptera wypatrzyła katamaran dryfujący w pobliżu Wielkiej Rafy Koralowej. Wysłany na rozpoznanie okręt straży przybrzeżnej dotarł do Kaz II. Silnik katamarana wciąż pracował, radiostacja i system nawigacji satelitarnej były w pełni sprawne, komputer włączony, na pokładzie znajdowała się łódź i kamizelki ratunkowe, na stole stały talerze i przygotowane posiłki, na linach suszyło się pranie. I tylko trzech żeglarzy brakowało. Poszukiwania zaginionych, prowadzone do 22 kwietnia, nie przyniosły rezultatu. Jacht odholowano do Townsville i poddano badaniom. Analiza systemu GPS wykazała, że Kaz II zaczął dryfować już po południu, w dniu, w którym wypłynął z portu, a przedtem znalazł się w strefie wzburzonych wód. Poza zniknięciem żeglarzy, jedynym świadectwem, że na pokładzie stało się nieszczęście, był poszarpany żagiel. Losu żeglarzy nie udało się wyjaśnić. Niektórzy sugerowali porwanie na pełnym morzu, według innych, ludzie zostali zmyci z pokładu przez wielką falę, spiętrzającą się niekiedy niespodziewanie tzw. falę fenomenalną. Według innej hipotezy Kaz II utknął na mieliźnie, żeglarze wskoczyli do wody, aby go zepchnąć, wtedy nagle powiał wiatr i katamaran odpłynął, zostawiając ludzi na pewną śmierć. Australijskie media wiele pisały o tym „jachcie-widmie”.

OURANG MEDAN – MORSKA LEGENDA

 

W opowieściach o statkach-widmach często wymieniany jest Ourang Medan, holenderski frachtowiec, którego spotkała zguba w czerwcu 1947 roku w cieśninie Malakka. Dwa amerykańskie statki City of Baltimore i Silver Star odebrały nadawane przez ogarniętego grozą radiotelegrafistę z Ourang Medan straszliwe sygnały. Była w nich mowa o śmierci kapitana i oficerów, potem o stracie całej załogi. Ostatni komunikat brzmiał: „Umieram”. Marynarze z Silver Star weszli na pokład i znaleźli tylko trupy ludzi oraz martwego psa. Na ciałach nie było żadnych ran, lecz twarze zmarłych były wykrzywione śmiertelnym strachem. Wkrótce potem na pokładzie Ourang Medan wybuchł pożar i ludzie z Silver Star musieli ratować się ucieczką. Holenderski statek dryfował w płomieniach, a w końcu wybuchł i poszedł na dno, przeprowadzenie dochodzenia stało się więc niemożliwe. Na temat zagłady Ourang Medan wysuwano najbardziej fantastyczne hipotezy, od zatrucia tlenkiem węgla lub chemikaliami po atak kosmitów. Szczegółowe badania wykazały wszakże, że oficjalnego raportu na temat tej rzekomej tragedii nie można odnaleźć, zaś statek o nazwie Ourang Medan nie figuruje w rejestrach morskich. Prawdopodobnie ta opowieść jest tylko morską legendą.