Wielkie ucho

Historia podsłuchów wcale nie zaczęła się od wynalezienia mikrofonu i głośnika. Ludzie, by zdobyć wiedzę o bliźnich, zawsze wykazywali się niesamowitą pomysłowością

W zamierzchłych czasach w pałacach podsłuchiwano za pomocą wbudowanych w ściany i stropy kanałów akustycznych, łączących nawet odległe komnaty. Wielką pomysłowością wykazali się również sprawcy najgłośniejszej podsłuchowej afery w domu publicznym w Berlinie, nazwanym Salonem Kitty, od imienia właścicielki Katharine Schmidt, zmuszonej do współpracy przez gestapo.

Przy pomocy podstawionej osoby wynajęto ostatnie piętro trzypiętrowej kamienicy przy Giesebrechtstrasse 11, tuż przy Kurfürstendamm w Berlinie. Wnet rozpoczęto na tym piętrze gruntowny remont, konieczny ze względów technicznych. Ówczesne mikrofony – nie dość, że duże – miały niewielki zasięg, a w dodatku wymagały podłączenia kabli (z tego względu ulubionym miejscem montowania mikrofonów były żyrandole). Ponadto w każdym pokoju trzeba było umieścić po kilka mikrofonów, aby wyłapywały słowa padające w różnych miejscach. To oznaczało, że z każdego pokoju wychodziła gruba wiązka przewodów, które trzeba było gdzieś ukryć. Kable z trzeciego piętra biegły do piwnicy. Urządzono tam punkt podsłuchowy, w którym pracowało trzech techników obsługujących magnetofony. Tak okablowany dom publiczny zaczął działać w marcu 1940 roku. SS podsłuchiwało i zagranicznych dyplomatów (m.in. włoskiego ministra spraw zagranicznych Galeazzo Ciano), i rodzimych bonzów, takich jak generał Sepp Dietrich, dowódca przybocznej gwardii Führera Leibstandarte Adolf Hitler. Niedoskonałość techniki zwróciła uwagę jednego z bywalców salonu, rumuńskiego dyplomaty Ljubo Kolczewa, który – jak się okazało – był brytyjskim agentem. Podobno zauważył wiązki kabli, podłączył do nich swoje i poprowadził do sąsiedniego budynku, gdzie technicy pracujący już dla MI6 mogli wsłuchiwać się w łóżkowe wyznania gości Salonu Kitty.

Po wojnie zawodność i niedoskonałość techniki, a jednocześnie ogromne zapotrzebowanie na podsłuchy spowodowały, że cztery lata po powstaniu CIA, w 1951 roku, utworzono Technical Services Staff (od 1960 roku Technical Services Division) – oddział liczący pięćdziesięciu pracowników. W warunkach zimnej wojny już po dwóch latach liczba pracowników TSS zwiększyła się pięciokrotnie. Musieli podjąć trudną walkę z niedoskonałościami techniki podsłuchowej: wielkością mikrofonów, zawodnością ogniw zasilających, krótkim czasem ich działania. CIA mogło zakładać, że ze względu na przewagę technologii Ameryka dotrze do wielu tajemnic państwowych ZSRR.

Szokiem było więc odkrycie dokonane w 1952 roku w amerykańskiej ambasadzie w Moskwie. W godle USA, prezencie, jaki radzieccy pionierzy wręczyli 4 lipca 1945 roku ambasadorowi Averellowi Harrimanowi, ukryto urządzenie podsłuchowe. Przez siedem lat za jego pomocą radziecki wywiad podsłuchiwał wszystkie rozmowy toczone w gabinecie, zajmowanym przez czterech ambasadorów. Przez siedem lat? A jak wymieniano baterie? Rosjanie podłączyli aparacik do gniazdka elektrycznego? Nie. Urządzenie nie miało zasilania! A działało! Amerykańscy specjaliści nie potrafili rozwiązać tej zagadki i urządzenie oddano w ręce brytyjskiego eksperta z kontrwywiadu Petera Wrighta. Tego samego, który w latach osiemdziesiątych ujawnił, że brytyjskie tajne służby założyły podsłuch w polskiej ambasadzie w Londynie. Wright dwa miesiące biedził się nad radziecką tajemnicą, aż odkrył istotę działania urządzenia podsłuchowego. NKWD ze stacji założonej w domu naprzeciwko amerykańskiej ambasady wysyłało radiową wiązkę o częstotliwości 800 MHz, celując w godło w gabinecie ambasadora. Gdy ktoś rozmawiał, fale głosowe powodowały wibracje membrany. Drgania przenoszone do anteny długości niespełna 23 centymetrów zmieniały trafiający w nią sygnał radiowy, odbijany do stacji nasłuchowej. Urządzenie nie potrzebowało zasilania, tak jak lustro nie potrzebuje energii, żeby odbijać światło. Dziś już wiemy, że skonstruował je w więzieniu (osadzony tam w 1939 roku) genialny fizyk Lew Siergiejewicz Termen. Brytyjscy technicy potrzebowali osiemnastu miesięcy, żeby skonstruować podobne urządzenie nazwane „Satyr”. Amerykanie od razu zamówili dwanaście takich zestawów, a Anglicy podejrzewali, że skopiowali je i zrobili jeszcze dwadzieścia dodatkowych.

Jest jednak dziedzina podsłuchu, o której krążą wielkie legendy, a rzetelnych wiadomości jest bardzo mało. Bez wątpienia w tej dziedzinie Amerykanie wyprzedzili wszystkich. To Echelon, system, którego stacje działają w USA, Wielkiej Brytanii, Niemczech, Kanadzie, Australii i Nowej Zelandii, a mówi się, że również w Polsce. Za jego pomocą Ameryka może podsłuchiwać wszystko, każdy sygnał elektroniczny wychodzący w przestrzeń, a więc każdą rozmowę telefoniczną. Odrębny problem to jak sobie poradzić z milionami rejestrowanych rozmów. Podobno komputery Echelonu mogą analizować sześć milionów słów na sekundę. Podobny system zafundował sobie Związek Radziecki, budując w 1964 roku w Lourdes na Kubie wielki ośrodek wywiadu elektronicznego. W rezultacie Rosjanie mogli podsłuchiwać Amerykanów, ale ta zabawa dużo kosztowała. Gdy okazało się, że muszą wydać dwieście milionów dolarów, uznali, że to nieopłacalne, i w 2001 roku prezydent Putin zamknął radziecką bazę. Tylko więc ukryte w kopułach anteny Echelon podsłuchują nas na skalę, którą trudno sobie wyobrazić. Taki już jest obraz naszego czasu.

Więcej:mikrofony