Wierność jaskiniowców

Jedna partnerka na całe życie? Niektórym mężczyznom nie mieści się to w głowie. A jednak najnowsze badania DNA wykazały, że jako gatunek jesteśmy zdecydowanie monogamiczni

Z punktu widzenia biologii mężczyzna jest stworzony do poligamii. Im więcej partnerek, tym więcej dzieci i większa szansa na przekazanie swego DNA następnym pokoleniom. Z kolei kobieta potrzebuje stałego partnera, który zapewni jej i długo rozwijającemu się dziecku niezbędne zasoby (jedzenie, schronienie itd.). Jakim więc gatunkiem jest Homo sapiens – poli- czy monogamicznym? Przez wiele lat badania genetyczne dawały sprzeczne odpowiedzi. Część uczonych twierdziła, że monogamia to ewolucyjnie bardzo „świeże” zjawisko, wynikające np. z niedoboru kobiet w grupie naszych przodków, która wyemigrowała z Afryki. Najnowsze analizy DNA wskazują jednak na inny scenariusz. Zespół kierowany przez prof. Damiana Labudę z Sainte-Justine Hospital Research Center na kanadyjskim Université de Montréal wykazał, że poligamia to u nas raczej wyjątek niż reguła. Przez ostatnie sto kilkadziesiąt tysięcy lat – a więc od kiedy istnieje „nowoczesny” Homo sapiens – kobiety i mężczyźni dobierali się przede wszystkim w pary i to z czysto praktycznych powodów.

Mniejszy, czyli wierniejszy

Jak uczeni ustalili, czy nasi przodkowie byli mono- czy poligamiczni? Punktem wyjścia było proste rozumowanie. Teoretycznie, jeśli na przestrzeni dziejów mielibyśmy do czynienia ze stuprocentową monogamią, oznaczałoby to, że na jednego rozmnażającego się mężczyznę przypada jedna rodząca dzieci kobieta (co przekłada się na wkład płci brzydkiej i pięknej w różnorodność genetyczną potomków wynoszący 1:1). W przypadku poligamii sytuacja się zmienia – jeden mężczyzna zostaje ojcem dzieci kilku matek. Tym samym w grupach poligamicznych rozmnaża się więcej kobiet niż mężczyzn, co oznacza, że „żeński” wkład w różnorodność genetyczną przyszłych pokoleń jest większy niż męski (1:2, 1:3 albo więcej). Prof. Labuda opracował zupełnie nową metodę badań, pozwalającą precyzyjnie oszacować, jak dziś wyglądają te proporcje. Wziął pod lupę trzy grupy: zachodnioeuropejską (z dużym udziałem Brytyjczyków i Holendrów), afrykańską (lud Yoruba) oraz azjatycką (Chińczycy z Pekinu i Japończycy z Tokio). Wyniki były zaskakujące: 1:1,3 dla Europy, 1:1,4 dla Afryki i 1:1,1 dla Azji.

„Biorąc pod uwagę margines błędu tych szacunków, wyniki dla badanych populacji się pokrywają. W najgorszym razie liczba rozmnażających się kobiet przewyższała liczbę mężczyzn o 40 proc. Otrzymane przez nas dane w żaden sposób nie potwierdzają więc tezy o masowym rozpowszechnieniu się poligamii wśród naszych przodków” – mówi prof. Labuda. Statystycznie rzecz ujmując, na niektórych męskich przedstawicieli gatunku Homo sapiens przypadała więcej niż jedna kobieta. Ale nie musi to oznaczać, że panowie ci byli poligamistami. „Większy wkład genetyczny kobiet może tłumaczyć ich wyższa śmiertelność, związana na przykład z trudem połogu. Po śmierci pierwszej, mężczyzna mógł się związać z drugą partnerką – to tzw. monogamia sekwencyjna” – dodaje uczony.

Wyniki tych badań potwierdzają dotychczasowe ustalenia antropologów. W 2003 roku na łamach „Proceedings of the National Academy of Sciences” ukazała się praca dr. Philipa Reno z Kent State University, który przekonywał, że już prymitywne australopiteki były monogamiczne. Istoty te – nasi dalecy przodkowie – żyły na terenie Afryki już ok. 3,7–2,9 mln lat temu. Dr Reno przeanalizował skamieniałe szczątki tych stworzeń i doszedł do wniosku, że ich dymorfizm płciowy (w tym przypadku różnice w wielkości ciała i uzębienia między samcami a samicami) był podobny jak u współczesnego człowieka, czyli niewielki. Podobnie było u jeszcze wcześniejszego hominida Ardipithecus ramidus, pochodzącego sprzed 4,4 mln lat. Biolodzy ewolucyjni kojarzą zacieranie się różnic w wielkości kobiet i mężczyzn zwiększoną uwagą, jaką panowie poświęcają potomstwu. Nie byli już wielcy i silni (co jest potrzebne do utrzymania całego haremu potulnych samic np. u goryli), lecz mniejsi, a co za tym idzie – bardziej troskliwi i wierniejsi.

Małżeństwo przy ognisku

 

Kolejnym ważnym punktem ewolucji stosunków damsko-męskich było opanowanie ognia przez przedstawicieli gatunku Homo erectus ok. 2 mln lat temu. Ogień umożliwił obróbkę termiczną pożywienia, czyli gotowanie, pieczenie etc. Dzięki temu pokarm stał się znacznie łatwiej przyswajalny, dawał też dużo więcej energii. Ale coś za coś: ktoś musiał tego paleniska pilnować i zająć się przygotowaniem posiłku. Dlatego, jak zwraca uwagę w swojej książce „Walka o ogień” prof. Richard Wrangham, bardzo wcześnie ustalił się obyczaj, że mężczyzna przynosi mięso, a kobieta zajmuje się jego przyrządzeniem. Ponieważ jednak przygotowanie posiłku wymaga wiele czasu, a samotna kucharka jest narażona na ataki innych głodnych samców, którzy mogliby jej zabrać pożywienie, ważnym elementem całego procesu była ochrona, jaką dawał jej partner.

Domowe ognisko oraz towarzyszące mu rytuały wzmocniły istniejące wcześniej monogamiczne więzi i raz na miliony lat ukształtowały relacje między kobietami a mężczyznami. W ten sposób panie stały się partnerami ekonomicznymi swoich towarzyszy – za opiekę i pożywienie dawały im gotowe jedzenie, a także utrzymywały gospodarstwo domowe. Była to więc „ekonomiczna” podstawa dla związku, który dziś nazywamy małżeństwem. Prof. Wrangham opisuje w swej książce wiele badań antropologicznych, z których wynika, że w prymitywnych społecznościach posiadanie kobiety kucharki było wręcz niezbędnym warunkiem przetrwania mężczyzny – bez niej wiecznie chodził głodny. Stąd czasami w społecznościach tych dochodziło do kradzieży żon i to nie z powodu seksu, a właśnie kulinariów!

Umiejętność gotowania dała kobiecie opiekuna, ale i ustawiła ją w roli służącej. Ów charakterystyczny podział utrwalił się wraz z wejściem na arenę dziejów naszych bezpośrednich przodków – archaicznych Homo sapiens. Dla nich monogamia była jedyną rozsądną strategią przetrwania. Rozwój tego gatunku przypadł bowiem na okres epoki lodowcowej. Na całym świecie było nie tylko zimniej, lecz także bardziej sucho niż teraz. Połowę Europy pokrywał lodowiec, zaś resztę stepo-tundra lub tundra. Klimat ówczesnej Polski czy Francji przypominał warunki panujące dziś na północy Syberii czy Grenlandii, z krótkim chłodnym latem i długą śnieżną zimą. Jak twierdzi dr Peter Frost z kanadyjskiego Université Laval, im dłużej trwała zima, tym życie kobiet bardziej zależne było od partnera. W łowiecko-zbierackich społecznościach tego okresu podział ról był bowiem wyraźny: panie zajmowały się zbieraniem jagód, korzonków, ptasich jaj czy owoców, a mężczyźni polowali. Zimą, kiedy nie można było nic uzbierać, podstawą egzystencji całej rodziny było mięso dzikich zwierząt. Jak pisze dr Frost na łamach „Journal of Social, Evolutionary and Cultural Psychology”, w takiej sytuacji jedynie najlepiej radzący sobie myśliwi mogli utrzymać drugą żonę. A ponieważ pożywienia zazwyczaj raczej brakowało,przypadki poligamii należały do wyjątków.

Rolnik to ma klawe życie

Sytuacja zmieniała się dopiero ok. 11 tys. lat temu, kiedy klimat Ziemi się ocieplił i zostało wynalezione rolnictwo. W miarę stabilne źródła pożywienia pozwoliły naszym przodkom mieć więcej żon oraz dzieci. Jednak według dr. Frosta, jedynie w tropikach zaistniały warunki sprzyjające wykształceniu się masowej poligamii. Tam kobiety zajmujące się wcześniej zbieraniem korzonków zaczęły uprawiać ziemię. W subsaharyjskiej Afryce, gdzie okres wegetacji trwa okrągły rok, a kobiety pracują w polu cały czas, mężczyzna nie musi się martwić o utrzymanie rodziny. Zamiast polować może się zająć poszukiwaniami kolejnej partnerki albo błogim lenistwem. Dlatego w niektórych regionach Wschodniej i Centralnej Afryki aż 50 proc. panów ma obecnie więcej niż jedną żonę.

Nadwyżki produkowane przez rolników mogły być kumulowane, co sprawiło, że w społeczeństwie pojawiły się większe różnice majątkowe. Poligamia była więc całkiem racjonalnym wyborem dla kobiety. Ponieważ jej sukces reprodukcyjny zależał od majątku męża, bardziej opłacało się dzielić nim z drugą żoną niż pozostawać w monogamicznym związku z ubogim partnerem. Dlatego większość dawnych rolniczych społeczeństw preferowała wielożeństwo. Tak według prof. Waltera Scheidela ze Stanford University było wśród starożytnych społeczności Indii, południowo-wschodniej Azji, Chin i Bliskiego Wschodu: Mezopotamii, Iranu czy Palestyny. I choć poligamia mogła przybierać niekiedy ekstrawaganckie formy wśród arystokracji (kilkaset żon władców Persji), to posiadanie kilku małżonek nie było niczym nadzwyczajnym dla zamożnych posiadaczy ziemi czy też kupców. W wielu kulturach skrajnie „monogamicznych”, takich jak grecka czy rzymska, oficjalna monogamia nie wykluczała kontaktów intymnych z innymi kobietami, np. niewolnicami czy prostytutkami. Jeśli więc ostatnie kilkanaście tysięcy lat było okresem seksualnego rozpasania, wkład genetyczny tych kobiet w „uśredniony” genom Homo sapiens powinien zostać wykryty w trakcie badań DNA.

Wyniki badań zespołu prof. Labudy dowodzą jednak, że ten dość krótkotrwały (w kontekście całej historii ludzkości) epizod poligamiczny, jak i dość duże rozpowszechnienie poligamii we współczesnym świecie, nie wywarły większego wpływu na dziedzictwo genetyczne człowieka. Jedną z przyczyn mogło być obserwowane także i dziś zjawisko – w wielu kulturach społeczne przyzwolenie na wielożeństwo nie zawsze jest wykorzystywane. W połowie poligamicznych społeczeństw niecałe 5 proc. mężczyzn ma więcej niż jedną żonę. „Większość jest zbyt uboga, by pozwolić sobie na kolejną lub w ogóle się nie żeni” – twierdzi prof. Labuda.

W społecznościach monogamicznych, gdzie „skoki w bok” są tolerowane lub sprowadzane do wizyt w domach publicznych, kochanki czy panie lekkich obyczajów stosunkowo rzadko zachodzą w ciążę. To jednak zaczęło się zmieniać w miarę bogacenia się społeczeństw. Dziś w krajach rozwiniętych coraz częściej spotykamy się ze zjawiskiem seryjnej monogamii – bogaci mężczyźni wiążą się z kobietą, mają z nią dziecko lub dzieci, a potem rozstają się z nią lub rozwodzą i wiążą się z kolejną, potem z kolejną… Robert Wright pisze w książce „Moralne zwierzę”, że skutki tego trendu są już widoczne w USA, gdzie przybywa mężczyzn, którzy nigdy nie wstąpili w związki małżeńskie (i którzy statystycznie częściej są sprawcami przestępstw) oraz matek z dzieckiem, których status materialny po rozwodzie pogarsza się. W tym kontekście powrót do „naturalnej” monogamii byłby dla nas naprawdę wskazany.